czwartek, 31 grudnia 2009

Polskie goździki i amerykańskie apetyty

Nie sądziłam, że Mari Christmas okażą się ostatnią notką przed świętami, ale tak się złożyło. Cóż, mam nadzieję, że Wigilia i Boże Narodzenie minęły Wam radośnie i że z chęcią zajrzycie po świętach w znajome progi (blogi;) Dla mnie grudniowe uroczystości mają tę dodatkową zaletę, że 24 grudnia obchodzę imieniny, co w tym roku przełożyło się na dwa urocze zestawy goździków:) Pierwszy – bukiet ciemnoróżowych kwiatów od taty, druga: biało-czerwona wiązanka, natchniona myślą patriotyczną, otrzymana od Łukasza i Piotrka. Wystukując obcasami hymn państwowy, dziękuję im raz jeszcze:)


Tymczasem, korzystając z dodatkowych dni wolnych, skończyłam czytać Amerykańskie apetyty Joyce Carol Oates – książkę, na którą ostrzyłam sobie zęby od dłuższego czasu, a dopiero niedawno udało mi się dorwać ją w bibliotece (w myśl akcji "Masz przeładowane regały – nie kupuj powieści, które przeczytasz tylko raz";)

Przed lekturą nie wiedziałam o Apetytach zbyt wiele (znacie moją spojlerofobię;). Obiło mi się o uszy jedynie, że Oates ironicznie sportretowała amerykańskie społeczeństwo, stworzyła satyrę obyczajową, a na okładce książki zauważyłam porównanie do American Beauty Mendesa. Poza tym słyszałam o tej powieści parę bardzo pochlebnych opinii – i to szczególnie one rozbudziły mój apetyt na Apetyty.

Niestety, nieco się zawiodłam. Owszem, książkę czytało się szybko, fabuła okazała się wciągająca, a postaci bohaterów – nakreślone dość wiarygodnie (np. wizerunek małżeństwa głównych bohaterów – pozornie idealnego i spełniającego wszystkie wymogi, by być szczęśliwym). Losy Iana McCullougha – cenionego naukowca z dziedziny socjologii, człowieka zrównoważonego, oddanego żonie, prowadzącego uporządkowany tryb życia – śledzimy z zainteresowaniem, zmiennymi emocjami, dość mocno angażując się w jego historię (nie będę jej streszczać, dodam tylko, że spokój Iana i jego przywiązanie do harmonijnej egzystencji zostają wystawione na ciężką próbę).

Cała opowieść jednak pozostawia pewien niedosyt. Portret grupy Amerykanów w średnim wieku nie jest na tyle przekonujący, by przykuł uwagę na dłużej, ironia nie okazuje się tak błyskotliwa, by utrzymała atrakcyjność powieści na stałym poziomie, a sama historia nie porywa bez reszty. W pewnym momencie – gdy do akcji powróciła Sigrid Hunt (kto czytał, ten wie, kto nie czytał, temu nie zaszkodzi;) – pomyślałam nawet, że opowieść skończy się nadzwyczaj banalnie, i przecierałam oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy rzeczywiście całe zamieszanie miało zmierzać tylko to pretensjonalnego happy endu. Na szczęście jednak, zakończenie nie okazało się przesadnie lukrowane (właściwie w moich oczach uratowało je jedno zdanie: Gdy tylko skończy się sierpień..;), ale mimo wszystko po lekturze Apetytów czułam się nieco zawiedziona. Być może oczekiwałam zbyt wiele, może za dużo już czytałam (lub oglądałam) krytycznych obrazów amerykańskiej pseudoidylli – faktem jest, że powieść Oates nie zapadnie mi w pamięć szczególnie wyraziście. Gdy głębiej się zastanowię, najbardziej doceniam chyba obiektywizm (a może raczej – relatywizm?) w ocenie postępowania Iana. Śledzimy bowiem jego rozważania, obserwujemy zmienne nastroje (od wyrzutów sumienia do głębokiego poczucia krzywdy), ale autorka do końca nie formułuje sądów na temat bohatera, nie podsuwa czytelnikowi jednoznacznych wniosków (poza najogólniejszymi, rozbrzmiewającymi od pierwszych stron książki – o wszechobecnej hipokryzji czy kruchych fasadach kurtuazji). Ian sportretowany jest krytycznie i rzeczowo. Ten aspekt powieści – dystans wobec głównego bohatera i jego uczciwości – uważam chyba za jej największą wartość.

Zasadniczo polecam Amerykańskie apetyty, bo to przyzwoita, sprawnie napisana powieść, którą czyta się chwilami z żywym zainteresowaniem. Myślę jednak, że w 1989 roku, kiedy powstała, miała szansę wydać się znacznie bardziej błyskotliwa.

Ja tymczasem – zanim sięgnę po Moją siostrę, moją miłość, którą przywiozłam z Gdańska – odpocznę nieco od Oates;)

środa, 16 grudnia 2009

Mari Christmas

...czyli nastrój zimowo-świąteczny odmalowany wzorami Marimekko (o którym już wspominałam w Kieszeniach.
I kto by pomyślał, że zwykłe ściereczki kuchenne (powyżej) mogą być takie urocze?;)
A na podtrzymanie radosnego nastroju – gama kartek okolicznościowych!

Skoro więc nacieszyliśmy oczy kolorami i łyknęliśmy nieco inspiracji – najwyższy czas wybrać się po prezenty...


P.S. Z góry przepraszam tego pana za tak konsumpcyjne ujęcie atmosfery przedświątecznej ;-)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Promocja na sens życia

W ostatni czwartek, przeskakując między kanałami w oczekiwaniu na emisję filmu o pewnym toruńskim taksówkarzu (film okazał się średni, taksówkarz – niezmiennie sympatyczny), natknęliśmy się z R. na animację Tatii Rosenthal pt. 9 dolarów 99 centów. Obejrzeliśmy pierwszą scenę i... wciągnęło nas bez reszty.


Rzecz opowiada o kilkorgu mieszkańcach bloku – pozornie niewyróżniających się, raczej przygnębionych, z paroma osobistymi rozczarowaniami na koncie. Mamy młodego mężczyznę, który – po rozstaniu z dziewczyną – rozmawia z miniaturowymi postaciami żyjącymi na jego stoliku nocnym (!); mamy rozgoryczonego 50-latka, który samotnie wychowuje dwóch synów (a każdy z nich otwiera kolejny wątek opowieści...); mamy zadłużonego iluzjonistę, starającego się przy pomocy sztuczek magicznych odstraszyć komornika; mamy wreszcie anioła (o głosie Geoffreya Rusha), który odwiedza samotnego staruszka... Wszyscy razem (i parę osób, których nie wymieniłam) tworzą niezwykłą galerię osobowości.

Scenariusz oparty jest na opowiadaniach Etgara Kereta i przygotowany przez reżyserkę, Tatię Rosenthal, we współpracy z pisarzem – w dużej mierze Keretowi zawdzięczamy więc urok historii. A całość film to lekka, bezpretensjonalna historia, która – jak deklarują twórcy – oferuje wiedzę o sensie życia wartą mniej niż 10 dolarów.Oglądając 9 dolarów 99 centów, dajemy się ponieść na poły magicznej fabule, angażujemy się w losy poszczególnych postaci i zaczynamy życzyć im pomyślnego zakończenia. A przede wszystkim – otwieramy oczy ze zdumienia, uświadamiając sobie, jak wiele pracy włożono w animację*. 9 dolarów 99 centów zrealizowano metodą animacji poklatkowej (czyli: każdy kolejny kadr to oddzielne zdjęcie, nieznacznie różniące się od poprzedniego, a dopiero szybko wyświetlana sekwencja obrazów wywołuje wrażenie ruchu). W tym wypadku wszystko przebiegało więc według schematu: ustawiasz postać, fotografujesz ją, zmieniasz nieznacznie jej pozycję, fotografujesz raz jeszcze, odrobinę modyfikujesz mimikę, znów pstrykasz, wykonujesz drobny gest, fotografujesz – i tak zdjęcie za zdjęciem, utrwalasz każdy najdrobniejszy ruch czy grymas postaci. Dopiero potem układasz klatki kolejno i wprawiasz całość w ruch... Myślę, że mnie wystarczyłoby cierpliwości w konstruowaniu scenografii i operowaniu postaciami najwyżej na 3-minutowy film ;-)

Tutaj tymczasem oprócz precyzji formalnej mamy interesującą fabułę – dzięki czemu otrzymujemy naprawdę godny uwagi film. Dla zaostrzenia apetytu zamieszczam trailer (wiecie, że generalnie trailerów nie znoszę, ale dziś robię wyjątek, bo formę filmu można docenić tylko w ruchu):



Polecam też stronę internetową filmu (z niej zresztą pochodzą wszystkie powyższe zdjęcia). Jest równie dopracowana wizualnie, jak sama animacja (popatrzcie choćby na te tapety!), zawiera też sporo informacji o powstaniu filmu. Szkoda tylko, że strona w całości flashowa.

P.S. Jeśli macie Ale kino!, najbliższe emisje filmu odbędą się 20 grudnia o godz. 2:55 (ekhem...) oraz 29 grudnia o godz. 00:15 (trochę lepiej).

- - - - - - -
* Mnie natychmiast przypomniała się wizyta w łódzkim Muzeum Kinematografii i oglądanie postaci z bajek sprzed lat (nota bene, świetnych – bardzo polecam wizytę w MK) – co z kolei przypomina mi, że muszę w końcu o tej Łodzi napisać ;-)

Nożycoręki

Kiedyś już wspominałam na tym blogu (p.n.e.) o pracach Roba Ryana – Brytyjczyka cypryjskiego pochodzenia, który lubuje się w motywach wycinanek, ażurowych ornamentów i nieregularnie wykrawanych liter. Jego prace łączą wdzięczną formę z krótkimi, pozytywnie nastrajającymi tekstami:
Spod ręki Ryana wychodzą więc misternie projektowane drzewa, domy, postaci, a nawet kolejki górskie. Teksty bywają ciut banalne – ale to można artyście wybaczyć;)Strona internetowa misternego-misterroba – w przygotowaniu. A na zakończenie urocza miara wzrostu, uskrzydlająca wystawa sklepowa i wreszcie – sukienka z wycięciami;)
P.S. W oczekiwaniu na nową stronę www polecam ryanowego bloga, z którego pochodzą powyższe obrazki.

piątek, 11 grudnia 2009

Zanotuj kosmate myśli

Uroczy notesik reklamujący środek przeciw łysieniu ;-) Znalezione dzięki blogowi Szymona.

środa, 9 grudnia 2009

Abby, ach te baby...

Kilka lat temu trafiłam w Wysokich Obcasach na wywiad Talki z Abby Lee. Dziewczyna wydała mi się sympatyczna, niepokorna, dość błyskotliwa. Pomyślałam, że jeśli natknę się na jej książkę, przeczytam.
Natknęłam się i przeczytałam. I cóż... jeśli drukuje się 300-stronicową powieść opartą na blogu, to jednak musi to być szalenie ciekawy blog;) Tu podczas lektury po ok. pięćdziesięciu stronach byłam lekko znużona, po stu – miałam wrażenie, że znam już całą fabułę i nie warto czytać dalej, a później było już tylko gorzej. Ostatnią setkę w zasadzie przewertowałam, chwytając co bardziej wyraziste postaci czy wątki.Fajnie, że Abby pisze bez pruderii, fajnie, że otwarcie opowiada o swoich doświadczeniach seksualnych, że jest osobą z temperamentem i, jak się wydaje, dystansem do siebie. Tyle, że to trochę za mało na wciągającą powieść. Gdyby te teksty były rzeczywiście wyjątkowo zabawne czy bardzo błyskotliwe – albo chociaż emocjonujące (z racji tematyki wydaje się to całkiem prawdopodobne), sprawa wyglądałaby inaczej – ale w tej sytuacji Dziewczyna, której jedno w głowie wypada dość jałowo. Jednak nieszczęsna Bridget Jones, do której tytuł wywiadu się odwołuje, dostarczyła mi znacznie więcej rozrywki. Bo OK, obie książki łączy forma bloga/ dziennika, ale u Fielding całość była po prostu sprawnie napisana – z paroma ciekawymi wątkami w tle, z rosnącym napięciem, z żywym językiem i kilkoma autentycznie zabawnymi scenami. Zoe Margolis (rzeczywiste nazwisko Abby Lee) przy Fielding wypada blado. Zresztą, trudno się jej dziwić – inaczej pisze się bloga, niż powieść. Powraca tylko pytanie, jaki jest sens blogi wydawać ;-)

Innymi słowy – z ciekawości możecie przeczytać Abby, ale
zamiast wersji książkowej, polecałabym przejrzenie Girl with a one-track mind w oryginale. W postaci notek jej zapiski wydają się zabawniejsze, a dostarczane w niewielkich dawkach – całkiem interesujące.

wtorek, 8 grudnia 2009

Święta na trzy litery

Jeśli na widok przedświątecznej gorączki otwieracie oczy ze zdumienia – spodoba Wam się ta kula;)


Produkt stąd, niestety – już wyprzedany;)

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Preisless

Porcja charyzmy na senny poniedziałek – Kinga Preis i jej Przekleństwo Millhaven:



Spośród różnych coverów Nicka Cave'a, ten szczególnie usamodzielnił się w mojej wyobraźni – i funkcjonuje jako odrębna piosenka, odległa od oryginału. Po pierwsze dlatego, że Kinga Preis odtwarza krwawą historię Millhaven tak sugestywnie, że słuchamy jej jak mrocznej baśni z udziałem rozmaitych – barwnych – postaci. Po drugie, ze względu na tłumaczenie. Roman i Aleksander Kołakowscy napisali tekst, moim zdaniem, świetny – rytmiczny i sfabularyzowany, a przy tym celnie oddający atmosferę oryginału, choć bardzo od niego daleki (mój ulubiony fragment: Krew właśnie sczesywałam z włosów, gdy wpadła grupa komandosów;)

Paru moich znajomych, wielbicieli Cave'a, narzeka na przesadę w interpretacji Preis, wytykając jej nadmierną ekspresję czy przejaskrawienia. Spróbujcie jednak posłuchać Przekleństwa bez całego ciężaru pierwowzoru – śledząc jedynie, jak Kinga Preis buduje postać Lottie. Mnie to hipnotyzuje;)

Sennie się snują

Korzystając po raz pierwszy z rozbudowanej oferty kablówki, obejrzeliśmy wczoraj na HBO Senność Magdaleny Piekorz (pierwsze spostrzeżenie: na HBO nie ma reklam, więc być może nie jest to ostatni film, który zobaczymy na ekranie telewizora;)

Koncepcja fabuły jest jasna jest od początku – wszyscy bohaterowie przespali jakieś szanse, żyją jak we śnie, nie dostrzegając źródeł swojego cierpienia; każdy dzień ich życia do złudzenia przypomina poprzedni itp. Nieco osowiali i zrezygnowani, trwają w nieudanych związkach, przymykają oczy na problemy, czy boją się – szczerością i otwartością – pozbawić rodzinę złudzeń (Adam – Rafał Maćkowiak – ukrywający swój homoseksualizm).

Oprócz tej ogólnej myśli, która przyświeca wszystkim wątkom, co jakiś czas rozbłyskują na ekranie akcenty bardziej dosłownie traktujące motyw snu. A to Róża, odtwarzana przez Małgorzatę Kożuchowską, cierpi na narkolepsję i gwałtownie zasypia, gdy odczuwa silniejsze emocje, a to Robert (Krzysztof Zawadzki) narzeka, że u boki żony nie śni o niczym itp.


Całość toczy się dość spokojnie (zgodnie z tytułem – sennie), stopniowo poznajemy kolejne fakty z życia bohaterów i dostrzegamy, że ich historie się zazębiają. Tyle, że mało w tym elementów wiarygodnych, a sporo – natchnionych i górnolotnych. Krzysztof Zawadzki już w Kochankach z Marony wydawał mi się pretensjonalny, a tu znów (zwłaszcza w końcowej części filmu) wciela się w rolę pseudouduchowionego artysty. Pozwolę sobie przytoczyć scenę, w której jego bohater rozmawia z Różą:

Róża (patrząc w oczy Adamowi): Mój drogi...
Adam: Moja droga... I Twoja droga... tak się szelestnie przecięły.

Doprawdy, gdy słyszę takie samowite i skrępowane gry słowne, moja wrażliwość i skłonność do wzruszeń zamykają się na cztery spusty;)

Pamiętam, że
Pręgi – pierwszy, i podobno bardziej autorski, długometrażowy film Piekorz (ten powstał we współpracy z Zanussim) całkiem mi się podobały – przynajmniej do nadejścia sceny finałowej z groteskowym mazaniem po lustrze (bo zaraz pomyślałam – "Łojezu, jak komuś z imienia nie wyjdzie ojciec, matka czy teściowa, to nie sprawdzi się w żadnej roli społecznej";). Choć już wcześniej, jak sobie przypominam, zdecydowanie bardziej przekonywała mnie część z Janem Fryczem, niż awantury i wybryki Żebrowskiego, raniącego sobie rękę o pułapkę na gołębie itp. Senność, niestety, podejmuje i rozwija tę manierę nadętego intelektualizmu. Nie twierdzę, że to film zły – przeciwnie, całkiem sprawnie opowiedziana historia, i jeśli natkniecie się na nią w telewizji czy na torrencie – obejrzyjcie i oceńcie sami. Po prostu nie przepadam za utworami (czy to literackimi, czy filmowymi), które każdą emocję nazywają bezpośrednio, wszystko artykułują wprost i określają jednoznacznie, a na koniec jeszcze formułują wnioski (Adam ubolewający nad ludźmi, którzy "przespali swoje życie") – a jednocześnie czynią to w aurze subtelności i rzekomej wieloznaczności.

Podobały mi się za to zdjęcia (Marcin Koszałka). No i Marian Dziędziel jako soczysta postać epizodyczna. Choć czasem (zwłaszcza po widzianym niedawno Domu złym) chciałabym zobaczyć go w roli mężczyzny wrażliwego, zrównoważonego i dalekiego od furii;)

środa, 2 grudnia 2009

Kompleks bydgosko-toruński

[I niestety, nie chodzi o kompleks rozumiany jako zespół miast czy metropolia;)]

Niektórzy z Was być może wiedzą, że jestem z pochodzenia bydgoszczanką – urodziłam się w Bydgoszczy i mieszkałam tam do 18. roku życia. Potem zaczęłam studia w Toruniu i z roku na rok coraz bardziej przywiązywałam się do tego miasta. W tej chwili zakorzeniłam się tu już na dobre (o ile moja wyobraźnia jest w stanie wyznaczyć horyzont tego "na dobre" ;-), ale wciąż żywię ciepłe uczucia wobec Bydgoszczy – łączy mnie z nią wiele młodzieńczych wspomnień :-) Wszelkie konflikty na linii Bydgoszcz – Toruń, które co jakiś czas rozpalają tutejszą prasę, jak i sztucznie rozdmuchiwane antagonizmy sportowe, polityczne czy jakiekolwiek, staram się ignorować. Bydgoszcz to Bydgoszcz, Toruń to Toruń – oba miasta mają coś do zaoferowania, w obu lubię spędzać czas wolny, wpadając do kin, teatrów czy na koncerty. I nie zastanawiam się, czy pijąc piwo w toruńskim pubie, nie sprzeniewierzam się bydgoskiemu pochodzeniu ;-)

Wyobraźcie sobie więc moją reakcję, gdy usłyszałam, że na ulicach Warszawy pojawiły się takie billboardy:

Twórcami projektu są (uwaga!) członkowie Towarzystwa Miłośnikow Miasta Bydgoszczy – którzy najwyraźniej rozumieją, że miłośnikiem jest się nie – czegoś, ale – przeciw czemuś :-) Bo jak inaczej uzasadnić promowanie się przy pomocy, ekhem, liczebności? ;-) Gdyby to chociaż zabawne było albo pomysłowe, gdyby kreacja wygrywała z sensem... ale tu pomysłowości ni hu-hu. Poza tym – jak słusznie zauważa Magdalena Dubrowska, komentująca wywiad z prezesem TMMB – czy na mieszkańcach Warszawy ma zrobić wrażenie populacja Bydgoszczy? :-) 

Ech, szkoda tej warszawskiej przestrzeni reklamowej, naprawdę. Bydgoszcz ma wiele atutów, które niestety ten plakat skrzętnie przemilcza. Informuje za to bardzo wyraźnie o jednym: do atutów miasta nie należy towarzystwo jego miłośników :-)

wtorek, 1 grudnia 2009

Nie tylko dla fanów gry w piłkarzyki

Ścienny wieszak drużynowy. Jest na czym zawiesić oko – i torebkę;)
Autorką projektu jest Norweżka Runa Klock. Gadżet do nabycia w sklepie funktionalley – za jedyne 64 funty + przesyłka;)

- - - - - - -
P.S. A żebym nie mogła nawet jednego postu poświęcić w całości nietypowemu dla siebie tematowi futbolu;), musiałam natknąć się jeszcze na tkaninę Marimekko. Zauroczona wzorem, zaczęłam szukać jego większych zdjęć i wyszperałam takie tapety na pulpit:



Więcej wzorów – dla różnych rozdzielczości – znajdziecie tutaj. No, i niech to będzie kropka. Marimekkropka;)

poniedziałek, 30 listopada 2009

Czołówki, czyli chylę czoła

Bardzo lubię, kiedy czołówki filmów stanowią coś więcej, niż tylko plansze informacyjne. Kiedy są starannie skomponowane, zaprojektowane tak, że każdy ich kadr stanowi oddzielny, atrakcyjny obraz – albo kiedy układają się w animacje nawiązujące do fabuły filmu. Zdarza się, że zamiast rozległego wprowadzenia z pełnym tytułem, listą dialogową i muzyką, na chwilę rozbłyskuje tylko tytuł – nawet słabo widoczny, ledwie czytelny – i to też stanowi lepsze rozwiązanie, niż banalna seria nazwisk. Mój sentyment budzą – z oczywistych względów;) – napisy początkowe i końcowe z filmów Woody'ego Allena, w których teksty są zawsze białe, pisane od lat tą samą czcionką, wyświetlane na czarnym tle w akompaniamencie jazzowej muzyki. Nie ma tam fajerwerków kolorów czy zaskakujących animacji – a jednak całość zapada w pamięć i funkcjonuje jako znak rozpoznawczy Allena.

Najkrócej rzecz ujmując – lubię, kiedy czołówka nie jest przypadkowa, lecz stanowi pełnoprawny element filmu. Przecież, w tej czy innej postaci, pojawić się musi – dlaczego więc nie wykorzystać jej w twórczy sposób?
Parę lat temu urzekł mnie początek filmu Dziękujemy za palenie – idealnie odpowiadający tematyce działalności koncernów tytoniowych:




A znacznie wcześniej – lista dialogowa Hydrozagadki;) Jednak szczególną rolę w nowatorskim podejściu do napisów początkowych i końcowych odegrał Saul Bass – amerykański grafik i autor animacji.

Jego kariera rozpoczęła się dzięki czołówce do filmu The Man with the Golden Arm Otto Premingera (Złotoręki, 1955, do zobaczenia tutaj), a tempa nabrała dzięki współpracy z Alfredem Hitchcockiem i Martinem Scorsese. Sekwencje filmowe Bassa – jak i jego plakaty filmowe – niezmiennie budzą mój zachwyt. I mimo, że mają po kilkadziesiąt lat, nie przestają inspirować – np. twórców plakatu do Tajne przez poufne braci Coen.

Tutaj pamiętna czołówka z Zawrotu głowy, obok świetne intro do The Human Factor Otto Presingera, a poniżej – początek hitchockowskiego Północ – północny zachód:





Następnie – czołówka Ocean's eleven (tj. pierwowzoru Lewisa Milestone'a z 1960 r.) przygotowana przez Bassa:





Jako ciekawostka – gwiezdna wariacja na temat stylu Bassa;)

A na zakończenie – ilustracje artysty do książeczki Henri's walk to Paris wydanej w latach 60. Czyż nie urocze?:)


P.S. Tak, wiem – to był długi i pstrokaty post;)


piątek, 27 listopada 2009

Inny z Inishmaan

Od paru miesięcy planowaliśmy wybrać się do teatru – ale albo byliśmy zajęci, albo zabrakło biletów, albo trwała przerwa wakacyjna. W końcu udało się – padło na Kalekę z Inishmaan Martina McDonagha w reżyserii Iwony Kempy – w toruńskim Teatrze Horzycy.

W opisie przedstawienia można przeczytać, że McDonagh ma coś z Tarantino – co pozwala sądzić, że rodzimy teatr idzie śladami kina, gdzie wszystko ma coś z czegoś;) Kiedyś roiło się od „polskich Bridget Jones”, niedawno Galerianki promowano jako rodzime Gotowe na wszystko, a skądinąd sympatyczny film 2 dni w Paryżu opisywano jako komedię pełną testosteronu nie tylko dla lejdis;) itp. Cóż, najwyraźniej faktycznie podobają się nam piosenki, które już raz słyszeliśmy, więc każda rekomendacja musi zawierać odniesienie do innego tytułu;)

Wróćmy jednak do spektaklu. Dramat McDonagha rozgrywa się w latach 30. w Irlandii – obserwujemy żyjących w ubóstwie mieszkańców wsi Inishmaan, których codzienność wypełniają miałkie rozmowy, zakrapiane alkoholem kłótnie i niedorzeczne plotki dostarczane przez miejscowego gadułę, Jonnypateena. Wśród wielu postaci na plan pierwszy wysuwają się dwie starsze kobiety, opiekujące się tytułowym kaleką. Okazuje się nim nastoletni Billy – osierocony przed laty, wrażliwy chłopiec, który spędza czas głównie „gapiąc się na krowy”.

W pewnym momencie Jonnypateen przybywa z wiadomością, że na pobliskiej wyspie, Inishmore, amerykański reżyser zamierza kręcić film (co nawiązuje do rzeczywistej sytuacji, gdy Robert Flaherty realizował Człowieka z Aran). Zelektryzowani informacją mieszkańcy zaczynają snuć przypuszczenia na temat filmu, a kilkorgu z nich – w tym Billy'emu – udaje się dopłynąć na wyspę i spróbować swoich sił na planie...

Przedstawienie ogląda się z zainteresowaniem, niektórzy aktorzy (zwłaszcza Sławomir Maciejewski w roli Jonny'ego) przykuwają uwagę, a – gorzką w gruncie rzeczy – historię ubarwia sporo scen humorystycznych. Wszystko to jednak jako całość wypada średnio. W pamięć zapada kilka wyrazistych postaci i garść groteskowych epizodów, ale sama historia jawi się jako niezbyt odkrywcza opowieść z morałem. A szkoda. Chętnie sięgnęłabym po dramat McDonagha, by przekonać się, ile wynikało w nim z pierwowzoru literackiego.

Nie bardzo podobały mi się również wstawki filmowe, które – jak sądzę – miały wprowadzić do inscenizacji element interdyscyplinarny;) (poza tym, tłem dla akcji jest produkcja filmu, więc takie dekoracje wydawały się uzasadnione) – ale w istocie niewiele wnosiły do spektaklu. Wyświetlenie głowy głównego bohatera w czołówce Metro Goldwyn Mayer – w scenie, gdy ciotki otrzymują list od Billy'ego, a z głośników płynie jego głos – niczemu nie służyło. Rozumiem, że list był odczytywany przez samego aktora, a nie przez kobiety – ale w jakim celu towarzyszyła temu nieruchoma klatka z filmu? Czy zamknięte usta Grzegorza Wosia (mimo że – jak wspomniałam – słyszeliśmy głos;) miały kontrastować z tradycyjnym rykiem lwa, który słyszymy w czołówce?;) Nie mam ochoty doszukiwać się takich uzasadnień – pomysł wydał mi się nieprzemyślany. To jednak drobiazgi – i czepiam się ich (przyznaję;) głównie dlatego, że jestem wyczulona na nawiązania do kina i lubię, kiedy są dopracowane i nieprzypadkowe.

Słowem, Kalekę z Inishmaan polecam ją tym, którzy – jak ja – bardzo stęsknili się za teatrem i sam kontakt z aktorami wyda im się satysfakcjonujący;) – albo osobom, które mają ochotę na niezobowiązujące przedstawienie, doskonałe, by po nim iść na kawę z przyjaciółmi.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Zaczarowany ołówek

Pamiętacie świecowy raster? Dziś praca wykonana z innego rodzaju kredek – ułożonych nie w obrazy, lecz w pierścionki i broszki.
Autorka to Maria Cristina Bellucci – przytaczam za designboom.

niedziela, 22 listopada 2009

Nieład z kluczem

Mam kłopot ze zbiorami opowiadań. Szkoda mi czasu na serwowanie sobie jednego, krótkiego utworu dziennie i poświęcanie mu oddzielnej refleksji (choć tak pewnie byłoby najlepiej), więc zwykle czytam hurtem, po kilka tekstów naraz. W rezultacie gdy tylko zaangażuję się w jedną historię, raptem wytrąca mnie z niej zakończenie i pospiesznie wpadam w świat kolejnej – opartej na nowym pomyśle fabularnym, nowych bohaterach, nowych wątkach... Kończy się zwykle tak, że odkładam książkę, mając w głowie zestaw kolażowych wspomnień, migawkowych wycinków fabuły – i uczuć, które zaświtały mi w trakcie lektury, ale nie bardzo już pamiętam, czym były spowodowane.

Z opowiadaniami Atwood było inaczej, bo – mimo iż wyraźnie wyodrębnione, zróżnicowane (prowadzone np. raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie) wydają się dotyczyć jednej bohaterki. Uchwyconej w rozmaitych sytuacjach, sportretowanej na kolejnych etapach życia, zderzonej z wieloma osobistymi dramatami i borykającej się z codziennością. Całość nie jest ułożona chronologicznie – wspomnienia dorastającej dziewczynki sąsiadują z całkiem dojrzałymi rozważaniami nauczycielki akademickiej, która – zagubiona i niepewna co do swojej przyszłości – zastanawia się, czy nie było jej pisane inne życie, inne miejsce.

W rezultacie otrzymujemy zbiór różnorodnych, acz spójnych historii
. Mamy Sztukę gotowania i podawania, która ukazuje trudności jedenastolatki z akceptacją drugiej ciąży matki, mamy skomplikowane relacje sióstr, przywołane w Jeźdźcu bez głowy, mamy historię trzydziestoparolatki trwającej w Moralnym nieładzie – próbującej ułożyć sobie życie z żonatym mężczyzną [na marginesie: czytając opisy niektórych zachowań bohaterki, miałam wrażenie, że trafiłam znów do świata Zbójeckiej narzeczonej, gdzie każda kobieta traktowała partnera z nabożną czcią i skrajną ostrożnością, byle tylko w żaden sposób nie zachwiać delikatnym męskim ego...]. Są wreszcie Fiasko wyprawy na Labrador oraz Chłopcy z Laboratorium – teksty poświęcone postaciom matki i ojca, przywołujące obrazy ich młodości zderzone z gorzkim wspomnieniem odchodzenia ku śmierci.

Warto poświęcić kilka wieczorów na Moralny nieład i przyjrzeć się tym jedenastu kadrom z życia kobiety. Mnie najbardziej podoba się, jak
różnorodność opowiadań obrazuje niekonsekwencje i zgrzyty w wizerunku jednego człowieka; jak dowodzi, że na wieloletnie życie składa się tak wiele drobnych emocji, okoliczności czy ról społecznych, że nie sposób ich usystematyzować i scalić w zwartą i uporządkowaną biografię, nie tylko literacką.

Jest w tym tomie i to, co u Atwood doceniam zawsze – trafne uchwycenie kobiecych emocji, odmalowanych ze szczerością i autentyzmem, bez idealizowania czy usprawiedliwiania. We wspomnieniach bohaterki nie ma poczucia winy za wrogość wobec ciężarnej matki, nie ma kwestionowania młodzieńczej lekkomyślności w relacjach z chłopcami (Moja ostatnia księżna) ani wypierania się manipulacji wobec młodszej siostry w Jeźdźcu. Kilku- czy kilkunastoletnie dziewczynki bywają mściwe, nikczemne i próżne – owszem, wiele z tych uczuć, jak się okazuje, jest chwilowych i nietrwałych, ale przecież zaistniały, rozbłysły na moment i na jakimś etapie życia bohaterek mocno rozpalały ich myśli.

W nocie wydawcy na okładce możemy przeczytać, że
Moralny nieład jest „nietypową, przewrotną autobiografią Margaret Atwood". Coraz częściej mam wrażenie, że każdy utwór pisarki jest taką jej „nietypową autobiografią" – poszczególne portrety bohaterek mocno się zazębiają, pewne rysy kobiet powracają w niemal wszystkich wcieleniach... Mnie to bardzo odpowiada.

czwartek, 12 listopada 2009

Scenografi(k)a

Przeglądając jakiegoś bloga poświęconego modzie, natknęłam się na nazwisko Shany Faust, stylistki. Zajrzałam na jej stronę internetową i wśród rozmaitych projektów urzekły mnie stylizacje oparte na wnętrzach wykreślonych białą linią. Trochę kojarzą się z Dogville, trochę z kraszankami, a w całości – są bardzo efektowne:)

Nie wiem, czy bardziej podobają mi się zgrabnie odwzorowane krzesła-Ludwiki, czy barokowe tapety w wersji konturowej. Tak czy owak, zdolna ta kraShanka;)

wtorek, 10 listopada 2009

Mucha nie siada

Etsy to skarbnica przedmiotów wykonywanych ręcznie – ubrań, biżuterii, elementów wyposażenia wnętrz itp. Wśród dziesiątek inspirujących sklepów znajduje się też kącik MeandMatilda – oferujący krawaty i muchy w bajecznych wzorach.


Oferta kierowana jest głównie do zaręczonych (zestawy dla pana młodego, drużb itp.), ale kto powiedział, że krawat w różową pepitkę można założyć tylko na ślub?;)
Moim zdaniem niektóre wzory są kapitalne. Na przykład mucha z pierwszego zdjęcia – nic, tylko założyć i wskoczyć do Yellow Submarine!
;)

Więcej informacji na stronie sklepu.