czwartek, 25 marca 2010

Bajeczny Bannecker

Marzenia o wakacjach zilustrowane pracami Andrew Banneckera. Wybrałam motywy, które bardziej lub mniej bezpośrednio kojarzą mi się z rekreacją. Czyli – podróżami, wypoczynkiem, wiosną...

Polecam przejrzenie strony internetowej artysty – znajdziecie na niej ilustracje i plakaty Banneckera oraz jego projekty reklamowe. Inspirujące i pełne wdzięku.

Mnie szczególnie urzekła stokrotkowa wróżba wymalowana na drewnie:

A na zakończenie zachęta do oszczędzania. Oczywiście – na wakacje ;-)


środa, 24 marca 2010

Melancholijnie

Kolejny rok życia za mną. Moje urodziny minęły wprawdzie już tydzień temu, ale w natłoku codziennych zajęć dopiero teraz znalazłam chwilę, by o tym napisać.
Lata mijają i nieuchronnie zbliżam się do zamknięcia trzeciej dekady życia – ale wciąż nie opuszcza mnie uczucie, że jeszcze wiele przede mną. Wciąż towarzyszy mi ta uskrzydlająca (choć z gruntu nieprawdziwa) myśl, że na wszystko mam czas, że WSZYSTKO ZDĄŻĘ. Wciąż widzę mnóstwo obszarów, w których chciałabym się zrealizować – i bezustannie z tyłu głowy pobrzmiewa mi ta naiwnie idealistyczna wiara, że zdołam.

Z drugiej strony jednak nie opuszcza mnie świadomość, że... zbyt wiele zostało do ogarnięcia. Że co roku wydanych zostaje mnóstwo książek, co roku powstają rewelacyjne filmy, co roku setki zdolnych ludzi realizuje oryginalne rzeczy – i z całą pewnością nie będę w stanie obejrzeć, przeczytać wszystkiego czy uczestniczyć we wszystkim. Prawdopodobnie nie uda mi się zrealizować w pracy tak twórczych zleceń, o jakich bym marzyła – pewnie nawet nie będę miała okazji spróbować. Bez wątpienia nie zdążę napisać wszystkich artykułów o filmie czy literaturze, których tematy chodzą mi po głowie – i które, jak sądzę, mogłyby być fajnym wyzwaniem badawczym. Generalnie przypuszczam, że nie zdołam napisać wielu rzeczy – piosenek, wierszy, scenariuszy... Nie odwiedzę też wszystkich miejsc na świecie, które pragnęłabym zobaczyć – bo spójrzmy prawdzie w oczy, lata mijają, a moja częstotliwość odbywania podróży nie wzrosła jakoś radykalnie ;) Nie nauczę się też tylu języków obcych, ilu bym chciała – skoro wielu dotąd nie poznałam ani trochę. Przypuszczalnie też nigdy nie zamieszkam na krakowskim Kazimierzu.
Ilustracja Agaty Dudek

Mimo to staram się chwytać te codzienne zdarzenia, które –
powoli, ale jednak dość konsekwentnie – przybliżają mnie do realizacji niektórych z tych marzeń. Nadal więc snuję te mgliste plany – niezakotwiczone w konkretnym terminie, pozostawione na przyszłość (kto wie, być może gdybym wyznaczała sobie jakieś graniczne daty, udałoby mi się zdziałać więcej?). Nadal natykam się na nowe zjawiska, które chciałabym obejrzeć z bliska, nadal spotykam ludzi, którzy mnie inspirują.

I chyba pozostaje mi tylko oswoić się z myślą, że to JUŻ. Że nie nadejdzie czas, kiedy zacznę realizować te plany z większą intensywnością, kiedy zajmę się wszystkimi swoimi pasjami „tak naprawdę”.
Czas pogodzić się z faktem, że nie nastąpi pora, kiedy będę budzić się bez budzika, ospale pić aromatyczną kawę i spędzać przedpołudnia nad Wisłą, czytając książki i opalając nos na słońcu. Że te moje snuje zawsze będą się przeplatały z codziennością. Przynajmniej dopóty, dopóki chcę spłacać mieszkanie ;)

Miniony rok był z pewnością bardzo dobry. Widziałam parę uroczych miejsc, spędziłam sporo radosnych chwil z przyjaciółmi, przeżyłam wiele książkowo-filmowo-koncertowych wzruszeń. Byłam na kilku konferencjach naukowych, wreszcie – dostałam awans w pracy. Udało mi się zdziałać co nieco na gruncie konsumenckim – i ogólnie po raz kolejny potwierdziło się, że warto zajmować się sprawami bra-fitterskimi. A przede wszystkim – najważniejsze na koniec – jestem naprawdę szczęśliwa z R. Żyjąc na osiem kocich łap!


I tylko czekam, kiedy będę mogła oderwać się na chwilę od codzienności i wyjechać na jakiś weekend czy kwietniówkę... Czego życzę i Wam. Do usłyszenia!

Obrazek autorstwa Matte Stephensa

P.S. Zastanawiam się, czy nie zainstalować na blogu Blipa tudzież innego cuda do błyskawicznych komunikatów, żeby choć zwięźle informować o wydarzeniach, o których nie nadążam pisać dłuższych notek. Ot, choćby dla podzielenia się odkryciem, że Irina Palm to świetny film albo że Właśnie widziałam nowy odcinek Tygodnika kulturalnego! Na pewno nie archiwalny, bo dotyczył świeżej książki Domasławskiego o Kapuścińskim... Oby nie był ostatni! Czy wreszcie że Mnóstwo teraz w kinie filmów, na które chciałabym się wybrać. The Hurt Locker, Tlen, Różyczka, Agora... Jak myślicie?

środa, 10 marca 2010

Wystrychnąć zimę na Dudka!

O Agacie Dudek wspominałam prezentując Wam lekturę z endorfinami. Zauroczona wdziękiem nosorożców, myszy i kameleonów (oraz, rzecz jasna, książęcego rodu ;-), wyszperałam garść innych prac ilustratorki.
Tak, jak w Czy można dotknąć tęczy? zachwycił mnie słoń z papieru milimetrowego, tak tu moją uwagę zwróciły kraciasta komódka (powyżej), rękawy utkane z gazety czy pożywny papier pakowy:
Wszystkie projekty pochodzą z bloga Agaty Dudek – tam też znajdziecie inne fantazyjne prace artystki. Czyż nie są skuteczne w przepędzaniu ostatnich pozostałości zimy?;-)

wtorek, 9 marca 2010

Przedstawiam Wam...

...mojego awatara :-) Nie, nie jest błękitny, jak te ostatnio modne, za to jest mocno zindywidualizowany i oryginalny. Ma też piękne usta! ;-) Od dziś zastąpi w profilu różową księżniczkę z endo-książki, której tak zazdrościł mi w komentarzach Szloma!
Powyższy obrazek popełniła* Kasia – autorka m.in. uroczego logo tego bloga. [Zaczynam się zresztą zastanawiać, dlaczego nie mam takich fikuśnych loczków, jak pani ze Stanikomanii..! Cóż, macie dowód, że Kasia widziała mnie na żywo] Twórczości Kasi poświęcę kiedyś oddzielną notkę w Kieszeniach – póki co, tylko EWATAR ;-)

- - - - -
* użycie słowa nieprzypadkowe!

Ryby nie mają głosu

Fish tank to film, który chciałam obejrzeć już dawno – odkąd dowiedziałam się o nim w Tygodniku kulturalnym, a potem usłyszałam pozytywną opinię Ani i Maćka. Gdy więc dotarły do mnie wieści, że film pojawił się w repertuarze toruńskiego Kina Centrum, natychmiast zabrałam R. na seans.

Wspomnienie Fish tank tuż po rozdaniu Oscarów jest całkiem zgrabnym zrządzeniem losu, bo i reżyserka filmu – Andrea Arnold – została przed paru laty uhonorowana nagrodą Amerykańskiej Akademii Filmowej. Statuetkę przyznano jej za debiutancką etiudę Osa, opowiadającą o matce samotnie wychowującej czworo dzieci.

I w Fish tank mamy do czynienia z postacią samotnej matki, choć jedynie drugoplanową. Główną bohaterką jest Mia – zbuntowana, zamknięta w sobie piętnastolatka, wychowująca się na przedmieściach Londynu. Odkąd usunięto ją ze szkoły, spędza całe dnie, spacerując bez celu po okolicy, tocząc walki z młodszą siostrą czy wreszcie – unikając rozgniewanej matki. Przepełniona złością, sfrustrowana, skłócona z koleżankami Mia, pewnego dnia odkrywa w sobie jednak pasję – taniec.

I tu uściślenie: jeśli spodziewacie się historii w stylu Billy'ego Elliota, będziecie zawiedzeni – Fish tank nie koncentruje się na dążeniu bohaterki do spełnienia marzeń. Treningi taneczne okazują się tu jedynie zapomnienia o goryczy codzienności i znalezienia obszaru, w którym bohaterka mogłaby bez obaw wyrażać swoje emocje; są podszyte pragnieniem zdobycia umiejętności, które zapewniłyby Mii szacunek innych. Dziewczyna trenuje więc wytrwale – tym chętniej, że w tanecznej pasji utwierdza ją Connor, czarujący i troskliwy przyjaciel jej matki...

Historia jest gorzka, surowa, odarta z sentymentalizmu. Film Arnold – ze swoją atmosferą zawiedzionych nadziei, ledwie tlących się złudzeń i desperackich, choć próżnych, prób odnalezienia się w różnych sytuacjach (co wcale nie ogranicza się do głównej bohaterki – wystarczy przyjrzeć się choćby postaci jej matki) przywodzi na myśl kino społeczne Kena Loacha. U Arnold jednak mniej widać uzasadnienie polityczne, sytuacja bohaterów nie wydaje się podszyta konkretnymi decyzjami brytyjskiego rządu, reżyser nie wysnuwa lewicowych diagnoz – tu nacisk pada raczej na relacje międzyludzkie, na zaburzone związku wewnątrz rodziny (choć oglądając, nie mamy wątpliwości, że jej losy są silnie uwarunkowane społecznie).

Gorąco polecam ten film – chwilami przygnębiający, chwilami budzący irytację wstrząsający – ale i pozbawiony taniego brutalizmu czy tendencyjności w przedstawieniu problemu. Dodatkowym atutem jest aktorstwo – zarówno odtwórczyni głównej roli, Katie Jarvis, jak i dziewczynka wcielająca się w jej siostrę (niestety, nie znalazłam nazwiska), czy wreszcie – dla mnie dość zatrważający – Michael Fassbender jako Connor, w dużym stopniu decydują o wiarygodności całej historii.

Tymczasem zaczynam się rozglądać za Osą i Red road...

poniedziałek, 8 marca 2010

Smutna notka, czyli Tygodnik kulturalny

Od wielu miesięcy moim ulubionym programem kulturalnym – i jedynym magazynem telewizyjnym, jaki oglądałam regularnie – był Tygodnik kulturalny. Nadawany w każdą niedzielę na antenie TVP Kultura, prezentował najświeższe premiery kinowe, teatralne, plastyczne i literackie.

W programie brali udział przedstawiciele różnych dziedzin sztuki – i to na styku ich specjalizacji, gustów i przyzwyczajeń rodziły się burzliwe dyskusje. Brzmi to może niezbyt odkrywczo, ale wierzcie mi – rozmowy bywały fascynujące, i niejednokrotnie zainspirowana nimi decydowałam się na wizytę w księgarni czy w kinie (choćby ostatnio na Fish Tank).
Ciekawe bywały rozbieżności w odbiorze tych samych utworów przez specjalistów z różnych dyscyplin – zupełnie inaczej o kinie wypowiadali się Zdzisław Pietrasik czy Paweł Mossakowski, którzy z filmem zmagają się na co dzień, a inaczej – Monika Małkowska, krytyk sztuki (pamiętam m.in. jej zachwyt nad Tlenem Wyrypajewa).

Do przyjemności w śledzeniu
Tygodnika przyczyniał się wreszcie – last but not leastMichał Chaciński, prowadzący program. Nie wysuwający się zanadto na plan pierwszy, dający możliwość swobodnej wypowiedzi gościom – ale jednak obecny w programie jako pełnoprawny uczestnik dyskusji, wyrazisty w swoich opiniach, błyskotliwy i kompetentny. Całość wypadała naprawdę świetnie – mimo formy tradycyjnej dyskusji, nie urozmaicanej żadnym dynamicznym montażem czy fleszowymi wstawkami, jakie się obecnie stosuje w programach kulturalnych (czy raczej – kulturalno-rozrywkowych). Lekko, ciekawie i bezpretensjonalnie.

I cóż... Pewnie domyślacie się puenty. Dwa tygodnie temu weekend miałam dość pracowity i przegapiłam Tygodnik, tydzień temu na próżno szukałam go na antenie (choć w programie figurował), wreszcie wczoraj – po kolejnym rozczarowaniu o 16.20 – zaczęłam szukać w sieci informacji na temat magazynu... I okazało się, że – podobnie, jak inne programy realizowane cyklicznie – Tygodnik kulturalny został zawieszony.

Więcej możecie przeczytać w tym artykule (polecam zwłaszcza początkowy akapit z wypowiedzią rzecznika TVP). I doprawdy, trudno powstrzymać się od ironii, gdy władze telewizji publicznej tak konsekwentnie ograniczają budżet TVP Kultura, lekceważą petycje widzów – a jednocześnie inwestują w coraz to bardziej bzdurne programy rozrywkowe, wciąż jednak wycierając sobie gębę "misyjnością". Zaczynam naprawdę sądzić, że w telewizji publicznej "misyjny" oznacza po prostu "komercyjny, który się nie sprzedaje" ;-) Bo chyba na tym polega obecnie jedyna różnica między TVP a stacjami prywatnymi.

Bardzo żałuję tych decyzji budżetowych – zwłaszcza gdy myślę, jaki był koszt realizacji tak kameralnego programu, jak
Tygodnik kulturalny. Niestety, archiwalne filmy i nagrania – choćby bardzo ciekawe – nie są w stanie zachęcić mnie do regularnego śledzenia TVP Kultura; ulubione filmy mam w swoich prywatnych zbiorach. Tym, co nadawało świeżości antenie TVP Kultura i chroniło tę stację przed skostniałym wizerunkiem, były dyskusje interesujących ludzi o interesujących – w tym bieżących – wydarzeniach.

Ot, gorzka refleksja w dniu, gdy serwisy informacyjne huczą o oscarowym święcie kina.