niedziela, 31 października 2010

Halloween girls

Lubię pin up girls – ich beztroskie miny, wystylizowane pozy i oczywiście pastelowe sukienki, obrazujące modę lat 40. i 50. Niektórzy zarzucają im nadmierną słodycz – cóż, dziewczęta w wydaniu halloweenowym z pewnością wymykają się tym oskarżeniom ;-)
A na deser – zestawienie modelki z jej gotowym portretem. Zwracam uwagę na większe oczy, kształtniejszą łydkę i sprytnie podrasowany dekolt ;-)
A na zakończenie – aby notka była odrobinę koedukacyjna – zdjęcie Vincenta Price'a, amerykańskiego aktora znanego głównie z filmów grozy (a także z użyczenia głosu w piosence Thriller Michaela Jacksona).
P.S. Zbiór pin-ups dedykuję Zazulli, która zastanawiała się nad kostiumem na Halloween... ;-)

piątek, 29 października 2010

Życie na walizkach...

...może być całkiem wygodne ;-) Projekty foteli autorstwa Katie Thompson ze studia Recreate.
Więcej prac Recreate znajdziecie na ich stronie – nie tylko walizki-fotele, ale i balie z miękkim siedziskiem, jak ta czy ta (prawda, że wyglądają trochę jak muffinki? ;-) Mnie rozbawił widok kolejnych przedmiotów inspirowanych maszynami do pisania – poniżej lampy autorstwa Recreate.
Mimo wszystko, klawiatury z maszyn do pisania bardziej mi się podobały ;-) Miłego weekendu!

czwartek, 28 października 2010

Szczerość Głowińskiego, czyli medal dla Giertycha

Niedawno wspominałam o artykule związanym ze świeżo wydaną książką (listy Osieckiej i Przybory). Dziś sytuacja jest podobna – w moje ręce trafił wywiad prasowy z prof. Michałem Głowińskim, który opublikował właśnie tom wspomnieniowy Kręgi obcości. Rozmowa ukazała się na łamach Polityki nr 43/2010.
Głowiński jest wybitnym teoretykiem literatury – mnie, z racji rozmaitych prac pisemnych na studiach, pewnie zawsze będzie kojarzył się ze Słownikiem terminów literackich ;-) W mediach występuje najczęściej jako znawca i analityk politycznej nowomowy (pamiętam taką akcję z Polityki sprzed trzech lat, gdy wybierano Antysłowo Roku – jednym z jurorów był właśnie Głowiński, a zwyciężył wszechobecny wówczas układ).
Ten wątek przewija się też przez autobiografię – z oficjalnych opisów książki wynika, że językowe absurdy PRL-u zdecydowanie ubarwiają rozważania Głowińskiego. Głównym tematem wspomnień nie są jednak kwestie lingwistyczne, lecz osobiste dramaty autora – dwa kręgi obcości, w które czuł się spychany przez lata.

Pierwszy z nich dotyczy żydowskiego pochodzenia. W rozmowie z Joanną Podgórską na łamach Polityki Głowiński przywołuje bolesne wspomnienia związane z polskim antysemityzmem. Przytacza przebieg lekcji z niejakim ks. Bujalskim w warszawskiej szkole:
To były seanse nienawiści do Żydów, odgrywane w rok po zakończeniu wojny. [Ksiądz] Mówił, że Holocaust to kara za to, że Żydzi zabili Pana Jezusa. Nie ma więc powodu, by tę nację opłakiwać. Opowiadał też, że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci, by z ich krwi wypiekać macę. [...] Bóg z jego opowieści był mściwym, pamiętliwym potworem.
Drugi krąg obcości wyznaczała, jak się dowiadujemy, orientacja seksualna Głowińskiego. Autor zwierza się w wywiadzie z głębokiego poczucia samotności:
Polityka: Napisał pan, że czuł się, jakby był z tym sam jeden na świecie. A przecież w środowisku literackim było mnóstwo homoseksualnych osób, choćby Iwaszkiewicz czy Andrzejewski. 
Głowiński: Ale to nie byli moi znajomi. Ja się dopiero później o tym dowiadywałem. Z pojęciem homoseksualizmu zetknąłem się po raz pierwszy w przedwojennej encyklopedii. Jako dzieciak uwielbiałem czytać encyklopedie i trafiłem na to hasło. Byłem na tyle inteligentny, żeby wiedzieć, że jak rzecz jest w encyklopedii, nie może dotyczyć tylko mnie. Szybko zdałem sobie sprawę, że to nie jest mój wybór. Ale mimo wszystko strasznie się tego wstydziłem, uznawałem za coś zasługującego na potępienie.
Niezwykle gorzko brzmią wspomnienia Głowińskiego, gdy dowiadujemy się, że z powodu lęku i poczucia alienacji praktycznie wyrzekł się swojej seksualności, całkowicie zrezygnował z prywatnej sfery życia. Nadzieję przynosi jednak sam fakt publikacji wspomnień – autor wyznaje, że nie zdecydowałby się na szczerość, gdyby nie zmiany obyczajowe w Polsce – dyskusje o mniejszościach seksualnych i problemie homofobii, które od kilku lat toczą się otwarcie w mediach. Głowiński przewrotnie powołuje się też na inicjatywy działaczy Ligi Polskich Rodzin:
[...] jakieś gejowskie stowarzyszenie powinno przyznać medal Romanowi Giertychowi za szczególne zasługi dla środowiska. Tak ośmieszył i obrzydził homofobię, że przyzwoitym ludziom nie wypada się do niej przyznawać.
Cały wywiad – zatytułowany Podwójne milczenie – możecie przeczytać w zeszłotygodniowym wydaniu Polityki lub jej internetowym archiwum. Mnie tekst zainspirował do sięgnięcia do pełnej wersji wspomnień badacza – na pewno prędzej czy później trafią one do Kieszeni.
A na zakończenie fragment wywiadu niezwiązany z kręgami obcości – dość zabawny. Spodoba się wszystkim, którzy – podobnie, jak niżej podpisana – mają problem z anektującym cały dom księgozbiorem... ;-)
Mam mało rzeczy i nie przywiązuję do nich specjalnej wagi. Z wyjątkiem książek, ale nad nimi już dawno straciłem kontrolę. Stoją w potrójnych rzędach i często zdarza mi się wypożyczać z biblioteki tytuły, które na pewno mam, ale nie potrafię ich odnaleźć.

środa, 27 października 2010

Dziewczynka z zapałkami

Pei-San Ng zajmuje się architekturą, grafiką multimedialną i szeroko pojętym designem. Pochodząca z Tajwanu projektantka, od wielu lat mieszka i tworzy w USA. Jej ostatnie prace to aranżacje ścienne z zapałek.
Innymi słowy – gdyby w domu zabrakło prądu, all you need is Love ;-)
P.S. A jeśli nie love, to przynajmniej dolary ;-) Więcej o projektantce z nazwiskiem bez samogłosek dowiecie się tutaj.

Historia niewyczerpana

Co najlepiej zrobić przed snem, po całym dniu ślęczenia nad tekstami do doktoratu, mając w perspektywie podobny dzień jutro? Oczywiście – poczytać!

Niedawno na rynku ukazała się książka Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze. Nie, nie miałam jeszcze okazji jej przeczytać, ale w moje ręce wpadł artykuł Grzegorza Sroczyńskiego z Wysokich Obcasów, przywołujący w zarysie historię znajomości tych dwojga. Wyszperałam go na stronie WOprzeczytajcie.

Mam dużą słabość do Agnieszki Osieckiej. Cenię jej talent do przedstawiania spraw - które opisano już w milionach wierszy - w sposób świeży, ujmujący i bezpretensjonalny. Bez patosu, ale przekonująco. Ze swobodą, lecz niezwykle celnie. A jednak w artykule Sroczyńskiego to nie wypowiedzi Agnieszki mnie urzekły – to Przybora wywoływał uśmiech lub chwytał za serce wypowiedziami w stylu:

Całuję Cię cały czas każdą literą tego listu (nie wiem, czy odczuwasz), jak również interpunkcją.
albo:
To pisanie do Ciebie przypomina dłubanie patykiem w nieskończoności. List będzie szedł tydzień, a odpowiedź dostanę za dwa tygodnie! W takich warunkach można sobie pisać eseje, ale nie listy!

Serdecznie polecam lekturę tego tekstu (niekoniecznie między 1 a 2 rano) – przybliża nie tylko ulotne emocje utrwalone w listach, ale i historię kilku legendarnych piosenek. Bo kto pamięta, że Na całych jeziorach Ty powstało z myślą o Przyborze, a Ratunku, na pomoc ginącej miłości było dość gorzkim dowcipem na temat znajomości z Agnieszką?

I tylko szkoda, że śledzeniu tej historii nie może towarzyszyć beztroski zachwyt, że poezja listów roztrzaskuje się o realia prozaicznej niewierności... Autor artykułu pisze:
[Agnieszka i Jeremi] Mieszkają razem na Pradze. Przybora wyprowadza się z domu pod pretekstem pracy nad musicalem „Jedzcie stokrotki”. Mieszkanie należy do znajomych, którzy wyjechali na placówkę. Ośmioletni synek Przybory – Konstanty – mówi na pożegnanie: „Musisz tylko, tatusiu, uważać, żeby tym państwu czegoś nie potłuc”. Przybora już do rodziny nie wróci.
I to Musisz uważać, żeby tym państwu niczego nie potłuc przejęło mnie chyba najbardziej ze wszystkich cytatów.

poniedziałek, 25 października 2010

Wypisz, wymaluj rower!

Pomysłowe projekty rowerów przygotował Juri Zaech – wplatając między dwa kółka imię właściciela. Lubię zabawy typograficzne, więc i ta mi się podoba – polecam Wam przejrzenie pozostałych wariantów (w tym tandemu) na tej stronie.
Oczywiście są to na razie szkice – niepraktyczne (szczególnie zastanawia brak pedałów oraz lewitujące siodełko ;-) – ale podobno artysta pracuje nad wykonaniem prototypu. Jestem ciekawa, na ile da się zachować wdzięk oryginału. Udanych jesiennych wycieczek rowerowych!


P.S. Notka o prezentach świątecznych, która przez chwilę znajdowała się poniżej, to standardowy przykład tego ;-)

niedziela, 24 października 2010

Not so essential

Często piszę tu o filmach, które premierę mają już dawno za sobą, a jedynie ja natknęłam się na nie ostatnio. Tym razem jednak do Kieszeni trafia tytuł prosto z afisza – Essential Killing Jerzego Skolimowskiego. O reżyserze zrobiło się bardzo głośno we wrześniu, gdy został nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Wenecji.
Opowieść koncentruje się na postaci tajemniczego Afgańczyka, który zostaje schwytany przez wojska amerykańskie, a następnie przetransportowany do Polski (nawiązanie do doniesień o tajnych więzieniach CIA na Mazurach – zresztą, położonych podobno nieopodal domu Skolimowskiego). Przypadek sprawia, że bohaterowi udaje się uciec z konwoju, a następnie schronić w okolicznym lesie. Od tego momentu obserwujemy jego rozpaczliwe próby przetrwania w obcym środowisku, nieustanną ucieczkę przed stąpającymi mu po piętach służbami i zmagania z zimnem, strachem i dotkliwymi ranami.
Jeśli jednak spodziewacie się trzymającej w napięciu akcji czy zdecydowanego głosu w dyskusji nad problemem wojny, będziecie zawiedzeni. Mimo podjęcia tu takich tematów, jak interwencje zbrojne (w początkowych scenach mamy kilka całkiem wyrazistych postaci amerykańskich żołnierzy), walka z terroryzmem, metody torturowania więźniów czy wychowanie w gotowości do walki (mgliste retrospekcje głównego bohatera, tłumaczące w jakiś sposób jego odruch essential killing) – film Skolimowskiego nie jest obrazem stricte politycznym. Przypomina raczej mroczną, melancholijną przypowieść. Dodatkowo uogólnioną (w założeniu twórców pewnie – uniwersalną w wydźwięku) dzięki zdawkowym informacjom na temat głównego bohatera. Bo obserwując poczynania mężczyzny, nie dysponujemy żadną realną wiedzą o jego przeszłości czy pochodzeniu, nie znamy jego motywacji, więc trudno nam oceniać jego zachowania. Taka konstrukcja bohatera to zresztą, moim zdaniem, jeden z największych atutów filmu.
Kolorystyka ograniczona jest głównie do czerni i bieli (lasy pokryte śniegiem, blada skóra uciekiniera, lodowate niebo o zmierzchu...) – a barwą, która urozmaica kadr, jest najczęściej czerwień. Rana głównego bohatera sącząca się przez jego jasną odzież, dłonie unurzane we krwi ofiar na tle krystalicznie czystego strumienia – tego typu kontrastów jest w filmie wiele*. Oszczędność w doborze środków wyrazu współgra z ascetycznym charakterem samej opowieści.
Moim zdaniem warto wybrać się na Essential killing i dać się poprowadzić tej cierpkiej, metaforycznej opowieści, w której podstawowym środkiem wyrazu jest milczenie. Do mnie koncepcja Skolimowskiego trafiła, ale i – przyznaję otwarcie – nie dostarczyła mi zbyt silnych emocji. Ot, oceniam Essential Killing jako przyzwoity film.
Skorzystam jednak z faktu, że w kinie towarzyszyły mi trzy osoby i spróbuję nakreślić Wam bardziej reprezentatywną opinię :-) Po seansie byłam jedyną osobą, która nie żałowała zakupu biletu. Moi przyjaciele nie kryli rozczarowania, a ich reakcje sięgały od całkowitego znużenia i poczucia straty czasu – po przekonanie, że film był niewiarygodny i groteskowy. Mnie jego konwencja nie odstraszyła – nawet scena w  opustoszałym domu młodej Polki (Emmanuelle Seigner), choć z racjonalnego punktu widzenia nieprawdopodobna, bardziej mnie ujęła niż zirytowała. Niemniej, skrajnie krytyczne głosy usłyszane nad dwiema kolejkami grzanego wina ;-) utwierdziły mnie w przekonaniu, że Essential killing to zdecydowanie nie film dla każdego. 
Dlatego nie dajcie się zwieść perswazjom i jeśli marzycie o seansie, który urzecze Was zawiłościami scenariusza albo zachwyci soczystymi postaciami, lepiej odpuśćcie sobie Skolimowskiego. Bo Essential killing to film dla tych, którym nie przeszkadza, że jego fabułę można streścić w jednym zdaniu ;-)
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Choć przyznam, że ostatnia scena – z udziałem białego konia – była już dla mnie przesadą (i w formie, i w treści).

czwartek, 21 października 2010

Postaw dziadka na komodzie

Na zabawny pomysł wpadło troje projektantów, którzy postanowili przemycić do Ikei swój własny produkt. Przygotowali więc i odpowiednio oznaczyli (pamiętając o charakterystycznej czcionce, firmowych etykietach i sygnaturach twórców) przedmiot o nazwie... 
Ramka ze zdjęciem starszego pana, który mógłby ozdobić nasze mieszkanie, znalazła się wśród ikeowych obrazów i plakatów na warszawskim Targówku :-) Wszyscy dziadkowie byli starannie ofoliowani i na pierwszy rzut oka niczym nie wyróżniali się na tle innych produktów dekoracyjnych. Dostępni za jedyne 19,99 zł za sztukę! Jak czytamy w artykule na gazecie, ekspozycja nie wytrwała zbyt długo (została szybko usunięta przez pracowników sklepu), ale twórcy zdążyli na czas akcji powiesić nawet prowizoryczny billboard :-)
Pomysłowy happening to niezły sposób na wypromowanie swoich działań. Pewnie prędzej czy później usłyszymy o sukcesach grupy projektantów „od dziadka dekoracyjnego”;-)
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Ja tymczasem spędziłam wczorajszy i dzisiejszy dzień tutaj:

Było bardzo sympatycznie. Miałam tremę, bo burzliwe dyskusje podczas katowickiej konferencji trochę ostudziły mój zapał do wystąpień publicznych ;-), ale wszystko przebiegło bez  problemów. I po raz kolejny przekonałam się, że bardzo lubię mówić o Woodym Allenie :-) Tym razem przedmiotem badań była (nie)poprawność polityczna reżysera – jego przewrotne traktowanie tematów religii, przekonań politycznych czy upodobań seksualnych. Publiczność nie zasnęła, nie opuściła sali oraz śmiała się w odpowiednich momentach, więc jestem zadowolona ;-)
Ach, i znowu przyjemna sceneria dyskusji – Kino Centrum, czyli sala projekcyjna w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej (ta sama, w której byłam ostatnio na przeglądzie Polańskiego). Jak znalazł na konferencję dotyczącą kina!

Na pewno chętnie będę wracać myślami do tego spotkania – ale póki co, ogromnie się cieszę, że przez jakiś czas nie muszę wygłaszać niczego przed większą grupą ludzi (a dla odmiany – mogę wypić wino w bardzo wąskim gronie ;-) Do usłyszenia!

wtorek, 19 października 2010

Maszynistka

Jestem osobą, która dużo pisze. Piszę w domu, wstukując notki na bloga albo przygotowując artykuły, piszę w pracy, opracowując wszelkiej maści teksty reklamowe. Niestety, piszę głośno. Kiedy wpadnę w szał formułowania myśli, tłukę w klawisze jak oszalały dzięcioł. Kolega z pracy chciał mi kiedyś nawet kupić na urodziny gumową klawiaturę :-)
Czym jest jednak moje donośne stukanie w porównaniu z efektem, jaki wywołałaby TAKA klawiatura? :-) 
To autentyczny, całkowicie funkcjonalny gadżet – stara maszyna do pisania przerobiona na klawiaturę, z możliwością podłączenia przez USB. Dostępnych jest więcej modeli – na przykład:
Szczegółowe informacje o maszynach, które wcieliły się w klawiatury do komputera, znajdziecie tutaj. Masywne? Być może. Hałaśliwe? Bez wątpienia. Drogie? Koszmarnie. Ale jakie piękne! :-)

Dom dzienny, dom nocny

W sam raz na jesienną noc – oryginalny domek dla nietoperzy :-) Pomysł autorstwa estudio estres – moim zdaniem rewelacyjny!
Tymczasem lokum dla nietoperzy natchnęło mnie do przejrzenia projektów bardziej tradycyjnych – domków dla ptaków... Oto ciekawsze rezultaty google'owych poszukiwań :-)
 Solidny dom wyprodukowany przez Bauhaus – na 90-lecie firmy
 Owocna praca designerów ;-)
Domek z ogródkiem, czyli zamieszkała donica
Nie kantuj, czyli lokum mało praktyczne
Postrach włamywaczy – atrapa kamery zamieszkała przez ptaki :-)
Ptasie przedmieście – mój faworyt :-) Ach, ta markiza!
Dla tych, którzy naprawdę mają serce do ptaków...
Dla ptaków szykownych i hołdujących tradycji
Dyskretne lokum skryte pod czapeczką
A Wy, który domek umieścilibyście w swoim ogródku? :-)

niedziela, 17 października 2010

Mroczny Polański

Jakiś czas temu natknęłam się na reklamę przeglądu filmów Polańskiego w toruńskim CSW. Postanowiłam wybrać się na jakiś wykład lub seans, bo – po pierwsze – lubię śledzić lokalne inicjatywy filmowe, a po drugie – seanse odbywały się w ostatniej sali studyjnej w mieście (a kina studyjne należy wspierać!).
Zdecydowałam się na Tragedię Makbeta z prelekcją Sylwii Kołos, którą miałam okazję poznać w roli wykładowcy podczas zajęć z filmoznawstwa. Nie zawiodłam się – film okazał się ciekawy, a wykład inspirujący.

Polański nie należy do moich ulubionych reżyserów (o czym wspominałam przy okazji Ghostwritera), ale lubię śledzić jego twórczość, jak i
sięgać od czasu do czasu po dzieła sprzed lat (właśnie zatęskniłam za Chinatown...). Dlatego z przyjemnością uzupełniłam lukę w znajomości jego filmografii oglądając ekranizację Szekspira z 1971 roku. 

Tragedia Makbeta
podobno uchodzi za jeden z mniej udanych filmów reżysera – jednak nie sposób odmówić jej siły oddziaływania. Zrealizowana z
rozmachem opowieść o obsesyjnym dążeniu do władzy i morderstwie, które pociąga za sobą serię zbrodni, jest posępna, gorzka i przemawia do wyobraźni.

Według prelegentki, szekspirowska Szkocja w ujęciu Polańskiego jawi się jako kraj pogrążony w mroku, rządzony przez demony zła, które ludzi (i ich zbrodnicze instynkty) traktują jako narzędzie realizacji krwawych planów. I rzeczywiście – nad całą opowieścią wydaje się ciążyć przeświadczenie o nieuchronności klęski, każde krwawe wydarzenie ma jeszcze krwawsze konsekwencje, a człowiek – początkowo przekonany o możliwości świadomego kształtowania swoich losów – ulega skrywanym lękom i podszeptom złośliwych czarownic.
Polecam Tragedię Makbeta przede wszystkim wielbicielom Polańskiego i miłośnikom Szekspira. Ale i wszystkim, którzy lubią mroczne kino i nie dadzą się zniechęcić trącącym myszką efektom specjalnym. Myślę, że warto dać szansę tej produkcji – dla przejmującej opowieści i dobrego aktorstwa (bardzo podoba mi się kontrast między urodą i pasją życia dwojga głównych bohaterów – Makbeta i Lady Makbet – a ich późniejszymi, katastrofalnymi losami). 

Mam nadzieję, że pomysł na przeglądy w CSW będzie kontynuowany (pojawił się rok temu) – jedyne, co mi zgrzyta, to nazwa imprezy. Pierwsza edycja poświęcona była
twórczości Woody'ego Allena (nie mogę odżałować, że dowiedziałam się o niej po fakcie!), który ma w swoim dorobku film Przejrzeć Harry'ego. Stąd nazwa Przejrzeć Woody'ego była jak najbardziej celna i intrygująca. Jednak w przypadku każdego innego reżysera, w tym – Polańskiego, gra słów traci sens i nazwa przeglądu sprowadza się tylko do oczywistości. Rozumiem, że chodziło o kontynuację cyklu – ale myślę, że można było to ciekawiej rozegrać :-)
P.S. Wracając jeszcze na chwilę do Tragedii Makbeta... Zdecydowanie za mało widziałam w życiu filmów batalistycznych tudzież osadzonych w średniowieczu, bo każda scena walki między rycerzami odzianymi w lśniące zbroje przywoływała mi na myśl... W poszukiwaniu świętego Graala Monty Pythona ;-) I podświadomie wciąż czekałam na okrzyk „To tylko draśnięcie! Stój, tchórzu!" w wykonaniu pozbawionego rąk i nóg Czarnego Rycerza ;-)
Potem ciąg skojarzeń dalej wyprowadzał mnie na manowce, bo gdy na zamek Makbeta najechała armia rycerzy skrytych za trzymanymi w rękach gałęziami drzew, natychmiast przypomniałam sobie skecz Jak być niewidzialnym z Latającego Cyrku Monty Pythona, gdzie uczestnik instruktażowego filmiku ginie, schowany za krzewem na pustej polanie ;-) Eeech... To tyle dygresji – miłego tygodnia!