czwartek, 24 marca 2011

Herbaciane (i inne) nonsensy

Ostatnio mam wrażenie, że wstaję rano, przychodzę do pracy i nagle porywa mnie tornado – które przerzuca mnie z miejsca na miejsce, wikła w osobliwe zadania, konfrontuje z różnymi ludźmi – i wypluwa wieczorem, nie w pełni świadomą, co się ze mną działo...

Próbuję trzymać się myśli, że to tymczasowe, że za jakiś czas wróci normalne tempo pracy, ale ze spokojem i opanowaniem bywa różnie. Wykorzystuję więc chwilę poczytalności, by napisać dla Was parę słów :-)

Przyjemna jest świadomość, że zaczęła się już wiosna. Krokusy otworzyły oczy, koty wymaszerowały z piwnic, a błękitne niebo obudziło we mnie apetyt na słoneczne podróże. Na przykład... takim samochodem!
Zdecydowanie marzy mi się jakaś weekendowa wycieczka... A póki co, wracam do pracy (kolejnej) i kawy (tym bardziej kolejnej).

P.S. Przy okazji przypomniała mi się historia, usłyszana dziś od kolegi z pracy. W jego poprzedniej firmie wszyscy narzekali na kiepską herbatę. Parzyli różne gatunki, kombinowali, ale za nic w świecie nie mogli się pozbyć przedziwnego posmaku... Zagadka została rozwiązana, gdy przyłapano jednego z pracowników, na... podgrzewaniu parówek w czajniku :-)

P.S.2 W ramach suplementu – czcionka dla zapracowanych! Obrazek pochodzi stąd, a podsunęła mi go Kasia K. – autorka Najbardziej Uskrzydlającego Komentarza w Kieszeniach ;-)


czwartek, 17 marca 2011

Siedemnastego 1

Nie traktuję urodzin jako znaczących przełomów, nie upatruję w kolejnych rocznicach „nowych początków" ani nie analizuję, co mi przyniosą (lub czego pozbawią). Dlatego trzydziestka, która nieuchronnie (no... miejmy nadzieję, że nieuchronnie) ma nadejść za rok, również nie napawa mnie lękiem czy nadzieją.

Postanowiłam jednak upamiętnić ostatni rok swojego dwudziesto(...) letniego życia – i dziś, w dniu moich 29. urodzin, rozpoczynam projekt 13 kroków do trzydziestki. Będzie to cykl trzynastu fotografii z krótkim komentarzem, utrwalającym wrażenia z kolejnych miesięcy.

Skąd taki pomysł? Nie, nie dlatego, że spodziewam się za rok obudzić w olśnieniu, że „teraz już wiem, o co chodzi" ;-), pokonałam wszystkie słabości, jestem wzorcowo samoświadoma i już-naprawdę-dorosła. Raczej – żebym kiedyś mogła spojrzeć na te trzynaście kadrów i przypomnieć sobie, kim byłam i co mnie zajmowało w wieku 29 lat.

Mam też nadzieję, że comiesięczne odcinki zmobilizują mnie do częstszych spacerów. Poza tym, być może zdjęcia, publikowane siedemnastego każdego miesiąca, ułożą się w ładny zestaw wspomnień, podobny do
tego? Nie bez  znaczenia jest też fakt, że moja koncepcja zakłada fotografowanie butów – a na buty chciałabym mieć oddzielne pomieszczenie, tak samo, jak na książki ;-)

Pod adresem Siedemnastego 1, 2 i więcej znajdziecie więc kadry, które krok po kroku przybliżają mnie do trzydziestki. Ostatni odcinek pojawi się w Kieszeniach 17 marca 2012.

P.S. Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Św. Patryka! :-)




wtorek, 15 marca 2011

Baśniowe kadry

Natknęłam się niedawno na zdjęcia Tricii McKellar, amerykańskiej artystki. Prawda, że ujmująco nierzeczywiste? Właśnie tak wyglądają w mojej głowie niektóre wspomnienia z dzieciństwa, w takiej gamie kolorystycznej snuję marzenia... i takich snów Wam dzisiaj życzę!
P.S. Wpis – nie pierwszy i nie ostatni – dedykowany przepracowanym ;-) 
P.S.2 Więcej zdjęć Tricii znajdziecie na jej stronie.
P.S.3 Niedługo recenzja nowego Woody'ego... i wiele innych atrakcji ;-)

piątek, 11 marca 2011

Promienna cera...mika

Ponieważ słońce już bezceremonialnie zaprasza do wiosennych spacerów – dziś w Kieszeniach artystka o pogodnym usposobieniu, Heather Dahl :-) Oto jej ceramika z kroplą koloru!

Podoba mi się prostota i czystość tych prac, ujmująca jest różnorodność pomysłów przy zastosowaniu kilku stałych motywów. Zestaw wazoników z pierwszego zdjęcia z przyjemnością zobaczyłabym w swojej almodovarowej kuchni... gdyby nie to, że  niewiele już się w niej zmieści ;-) Więcej prac Heather Dahl – nie tylko ceramicznych, ale i malarskich – możecie zobaczyć na jej stronie internetowej. Tymczasem – słonecznego weekendu!

czwartek, 10 marca 2011

Urok czytadeł

Głośno było ostatnio o zaniku czytelnictwa w Polsce. Podobno przeszło połowa z nas nie przeczytała w ciągu ostatniego roku żadnej książki. Abstrahując już od analiz umiejętności czytania ze zrozumieniem czy problemu promocji literatury, zastanawiam się – gdzie się podziało czytanie dla przyjemności? Dlaczego zapomnieliśmy, że książki są świetnym źródłem rozrywki?

Przyznam od razu: sama chciałabym czytać więcej. W moim mieszkaniu piętrzą się książki, które wciąż czekają na lekturę; zwłaszcza naukowe. Kiedy jednak jestem wyczerpana pracą, zdezorientowana nadmiarem obowiązków, lubię sięgnąć po wciągającą, prostą powieść. Taką, która natychmiast zaangażuje moją uwagę, wzbudzi ciekawość, każe skupić się na jednym wątku – wyciszając myśli o innych, codziennych sprawach. Słowem – po dobre czytadło.

Skojarzenia z pojęciem czytadła bywają różne – ja lubię określać tak po prostu powieści sprawnie napisane, dopracowane fabularnie, które nie roszczą sobie pretensji do poruszania mojej wrażliwości, ale skutecznie przenoszą w inną rzeczywistość. Książki, które czytam z przyjemnością, od których często nie mogę się oderwać (czasem fundując sobie nieprzespane noce), ale – to znamienne – do których później prawie nigdy nie wracam myślami.
Czytadła to idealne rozwiązanie dla zabieganych – są na tyle przejrzyste, że zanurzamy się w nich błyskawicznie, jak w jeziorze latem – szybko i bez zastanowienia. Znakomite, gdy mamy do dyspozycji np. kwadrans, czekamy na przystanku autobusowym albo próbujemy czytać w hałaśliwym miejscu.

Za bardzo dobre czytadła uważam pogmatwane historie rodzinne tkane przez Kate Morton, gorzko-sentymentalne zwierzenia Susan Fletcher czy stworzone z epickim rozmachem powieści Stiega Larssona (mimo że czasem inspirują mnie do analizowania drugoplanowych szczegółów...;-) Natomiast wśród ostatnio przeczytanych do gustu bardzo przypadła mi powieść Małgorzaty Wardy Nikt nie widział, nikt nie słyszał. Starannie skonstruowana, z umiejętnie dawkowanym napięciem i frapującą tajemnicą z przeszłości (oś fabularną stanowi tu zaginięcie kilkuletniej dziewczynki), skutecznie pochłonęła moją uwagę na kilka wieczorów. Chwilami przejmująca, chwilami niepokojąca – nie pozwalała oderwać się od fabuły.  Zainteresowanym polecam szczegółową recenzję młodej pisarki.

Czytadłom bez wątpienia więcej się wybacza. Przyznaję, że w moim wypadku znacznie lepiej sprawdzają się czytadła kryminalne niż romansowe – jestem w stanie przymknąć oko na zgrzyty psychologiczne, jeśli śledztwo porwie mnie bez reszty; podczas gdy banały w historiach miłosnych sprawiają, że błyskawicznie się niecierpliwię.

Co tu dużo gadać, czytajmy czytadła :-) Wymieniajmy się przykładami tych ciekawych, napisanych żywym językiem, z soczystymi postaciami – aby nie dać się zwieść koszmarkom masowo produkowanym przez wydawnictwa (będącym setnymi reinkarnacjami Bridget Jones albo nieudanymi eksperymentami publikacji bloga). Chętnie poznam tytuły Waszych ulubionych czytadeł – przykłady książek, które po odłożeniu na półkę stały się przezroczyste, a jednak wcześniej, mając swoje pięć minut, absorbowały Was bez reszty.

A na zakończenie – tęczowy regał wyszperany w sieci. Dla wszystkich, którzy – podobnie jak ja – marzą, by przeczytać w tym roku całą gamę książek oraz by mieć w domu osobne pomieszczenie na księgozbiór ;-) Koniecznie z wygodną kanapą i świeżymi kwiatami! ;-)
Zdjęcie z flickra

wtorek, 8 marca 2011

Kobiety mają mocne charaktery - jak komputery naszej ery!

Z okazji dzisiejszego święta – piosenka Kobiety są jak pierogi w wykonaniu Jana Peszka i zespołu VooVoo. Mam nadzieję, że wprawi Was w pozytywny nastrój! 

Utwór pochodzi ze spektaklu Muzyka ze słowaminiesamowitą historię jego powstawania możecie przeczytać tutaj. Przyznam, że mnie ujął zwłaszcza fragment tekstu: Gdy biegną, są podobne do metra; kiedy stoją, są podobne do tramwaju – znacznie to fajniejsze, niż np. piękne jak okręt pod pełnymi żaglami, jak konie w galopie...;-)
Wszystkiego najlepszego, dziewczyny!
 Ilustracja Ines do Carmo z jej bloga.

poniedziałek, 7 marca 2011

Kadry ze spaceru

Postanowiłam chodzić z pracy do domu pieszo. Po pierwsze, żeby nie przegapić oznak nadchodzącej wiosny (wspominałam już kiedyś w Kieszeniach, że cierpię z powodu braku możliwości uważnego śledzenia pór roku). Po drugie, żeby mieć chwilę na uspokojenie myśli i płynne przejście z „czasu etatu" na „czas innych zajęć" lub (preferowane;-) „czas wolny". Po trzecie, żeby trochę rozruszać się po zimie (kiedy już dotrę do domu, trudniej mi zmobilizować się do wyjścia z mieszkania, zwłaszcza że szybko zapada zmrok). Po czwarte, żeby przypomnieć sobie parę ciekawych miejsc w Toruniu lub odkryć nowe. Po piąte, by pobawić się fotografią.

(Oczywiście mam nadzieję, że zamieszczenie tej deklaracji na blogu dodatkowo zmotywuje mnie do działania;-) Poniżej kadry z pierwszego spaceru!

Najpierw urzekły mnie linie wykreślane na niebie...

Potem zauważyłam, że wiosenna aura nie zdążyła się jeszcze przebić...
...ale cóż się dziwić, skoro niektórzy wciąż przechowują w ogrodzie św. Mikołaja? ;-) Do usłyszenia!

piątek, 4 marca 2011

Nie myśl, że nie miniemy nigdy się, choć łatwiej razem iść pod wiatr

Urodził się dokładnie 30 lat temu – w miejscowości, do której jeździłam czasem z rodzicami. Kto wie, może kiedyś przebiegał przez rynek z kolegami, kiedy ja, w dżinsowych ogrodniczkach, kupowałam z mamą pocztówki (pocztówki trzeba było kupić, nawet jeśli miejscowość wypoczynkowa leżała 20 km od naszego domu).

W podstawówce chodził na szkolne dyskoteki ubrany we flanelową koszulę w kratę (pamiętacie te koszule? to był prawdziwy hit!). Kiedy na piątkowej dyskotece zatańczył z jakąś dziewczyną (w rytm piosenki Iry czy Briana Adamsa), w poniedziałek obowiązkowo zakładał tę samą koszulę – żeby jego wybranka miała szansę go rozpoznać. Ja w tym czasie – do melodii tych samych piosenek – snułam równie misterne plany, np. jak wyglądać na kogoś, komu nie zależy, by być poproszonym do tańca? albo rozważałam, czy sweter z wielką, kolorową parasolką nadaje mi wygląd dorosłej?. Spotykaliśmy się, być może, od czasu do czasu – maszerując z rodzicami na Chemiku, stadionie-targowisku, gdzie kupowało się odzież... tzn. koszule w kratę i swetry w parasolki.

On w dzieciństwie lubił odwiedzać Muzeum Wojska Polskiego – ja nieopodal przesiadywałam u taty w pracy, zachwycona możliwościami komputera i programu graficznego Paint. Muzeum wydawało mi się wybitnie nudne, bo było na wyciągnięcie ręki – dostępne, więc mało pociągające. On wśród czołgów, ja przed monitorem – mogliśmy być 10 minut od siebie.

Potem, gdy on chodził do liceum – położonym rzut beretem od mojego – regularnie maszerował na przerwach po zapiekanki – do budki na Placu Wolności. Kto wie, może kiedyś, gdy stałam w kolejce przy tej samej budce, zastanowił mnie fakt, że ktoś ortodoksyjnie zamawia zapiekanki bez ketchupu. Nie poświęciłam temu jednak zbyt wiele uwagi. Oboje byliśmy zbyt zajęci rozgryzaniem swojego nastoletniego życia – tak odległego od szorstkiej i nudnej dorosłości, która z pewnością nadejdzie, gdy skończymy np. 30 lat.

Jak się okazało, on chodził wtedy do klasy z paroma osobami z mojego podwórka – nigdy jednak nasze drogi nie skrzyżowały się z tego powodu. W wolnych chwilach on trenował piłkę nożną, ja rysowałam plakaty dla samorządu szkolnego i każde z nas wykazywało zerowe zainteresowanie formą spędzania czasu tego drugiego.


Co jakiś czas on wybierał się na mecz lokalnej drużyny – na stadion, naprzeciwko którego mieszkałam. Gdy on śledził rozgrywki piłkarskie, wymachując swoim pierwszym  klubowym szalikiem, ja – przechadzając się z bratem i psem wzdłuż płotu – myślałam z niechęcią o kibicach, których obecność denerwuje naszego wilczur.

Po maturze wyjechał do Torunia – podobnie, jak ja. Tam odwiedzaliśmy różne miejsca, mieliśmy zajęcia na różnych wydziałach – i tylko przypadek sprawił, że gdy szukałam pokoju, brat podsunął mi namiar na mieszkanie studenckie... I nagle on, po tych wszystkich ścieżkach, które wydeptaliśmy oddzielnie, znalazł się za ścianą.

Bardzo łatwo się minąć. Cieszę się, że nam jednak udało się spotkać. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mój R.
 Zegar Pavla Sidorenko – taki sam dostałam od R. na gwiazdkę
(czy dostrzegacie tam koty?)