środa, 31 sierpnia 2011

Blondyn wieczorową porą ;-)

Zaczęło się dość zabawnie – siedzieliśmy w czwartym rzędzie, zadzierając głowy, by cokolwiek zobaczyć, i śmialiśmy się, że dyskusja po filmie będzie wyglądała tak: – Podobała ci się rola Carli Bruni? – A która to? – Ta w wysokich butach, albo – Owen Wilson wyglądał świetnie, te modne nogawki!

Ostatecznie jednak udało się zobaczyć film (tak, ten kasowy film). I nie ukrywam, seans był bardzo przyjemny.
 
 
 
O czym dowiadujemy się o północy w Paryżu? O tym, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, że niektórzy marzą o życiu w stolicy Francji zamiast – w prozaicznej Ameryce, inni idealizują lata 20. XX wieku, a jeszcze inni tęsknie spoglądają w stronę belle epoque lub... renesansu. (Nie wspominając już o tym, jak barbarzyńskie wizje chodzą po głowie Michałowi Aniołowi!). Czyli, jak często u Allena (wspominałam o tym dopiero co przy Brunecie) – u sąsiadów trawa zawsze jest zieleńsza; tymczasem prawdziwe źródło szczęścia bywa całkiem blisko.

Cała ta, oczywiście prosta, treść ujęta jest w autentycznie uroczą i zabawną formę. Główny bohater Gil (Owen Wilson) porusza się na przemian po współczesnym i dawnym Paryżu, to planując przyszłość z piękną acz pretensjonalną narzeczoną, to szalejąc na parkiecie w towarzystwie sław surrealizmu. Nie ukrywam, perypetie Gila w przeszłości są bardziej porywające – wśród nowych znajomych bohatera są m.in.: charyzmatyczna Gertruda Stein (Kathy Bates, j
ak zwykle niezawodna), nonszalancki Ernest „truly brave” Hemingway, ekscentryczny Salvador Dali (i jego nosorożce), nieśmiały Scott Fidgerald z postrzeloną Zeldą u boku... A w tle przygrywa na pianinie Cole Porter, a nogami wywija sama Josephine Baker!

Wyraziste portrety tych postaci, świetne aktorstwo (m.in. Adrien Brody jako Dali) i niebanalne pomysły na epizody z udziałem Gila i artystów lat 20. (bohater podsuwa np. Bunuelowi pomysł na film – Anioła zagłady – na co Bunuel reaguje sceptycznie; gdzie indziej Gil opowiada snobistycznym znajomym o muzie Picassa, którą poznał osobiście itp.) decydują o uroku tego filmu. O północy ogląda się naprawdę z dużą przyjemnością – tym bardziej, że zdjęcia Paryża są zachwycające.

Pewne motywy, rzecz jasna, dobrze znamy – od co najmniej paru filmów, oglądając premiery Allena, widzę i słyszę odblaski dawnych dialogów, dowcipów, typów postaci, relacji między nimi itp. Jednak jako allenowski inżynier Mamoń, wciąż śledzę je bez znużenia ;-)

Z pewnością O północy w Paryżu podobało mi się bardziej niż Poznasz przystojnego bruneta, o którym – istotnie – szybko zapomniałam. Nowy film będę wspominać z uśmiechem – tak, jak sądzę, realizował go sam Allen, bo Midnight wygląda trochę jak filmowa fantazja o baśniowym Paryżu.

Gorąco polecam – nie tylko fanom Allena. A na zakończenie piosenka Cole'a Portera Let's fall in love (tu w wykonaniu Elli Fidgerald). W Paryżu o północy – obowiązkowa!

Kulisy Kieszeni

Podobno 31 sierpnia przypada Dzień Blogów. Ponieważ całkiem niedawno wyróżniałam ulubione blogi, dziś nie będę nikogo polecać – ale okazji do świętowania nie przegapię! Życzę więc wszystkim blogerom i ich czytelnikom wytrwałości ;-), a poniżej przytaczam parę okolicznościowych faktów z życia Kieszeni!
  • W Kieszeniach figuruje obecnie 329 wpisów (łącznie z tym). Biorąc pod uwagę moje tendencje do słomianego zapału, należy uznać ten wynik za satysfakcjonujący.
  • Oprócz internautów z Polski, do Kieszeni docierają najczęściej czytelnicy z Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA i... Korei Płd.
  • Nazwa bloga klarowała mi się w głowie dość długo – chciałam, żeby pasowała do misz-maszu tematów, które prawdopodobnie będą się tu pojawiać, a jednocześnie oddawała ten trochę marzycielski charakter bloga (który był nieunikniony, bo wiedziałam, że będę pisać o przyjemnościach i pasjach :-)
  • Do najpopularniejszych notek należą cykl 13 kroków, wpisy ślubne (ale tych nie liczę, bo podbijali je krewni i znajomi Królika ;-), MATRIO reaktywacja (jak widać, miłość do matrioszek wciąż żyje w narodzie) oraz Warsztaty Nowy Romantyzm (jak widać, miłość ogólnie żyje w narodzie ;-)
  • Wśród najświeższych wpisów najwięcej czytelników zgromadziły: Będąc młodym ewenementem, zaburzona Loszka oraz wycinek prasowy ;-)
  • Wujek Dobra Rada głosi: pisanie bloga to świetny sposób, by zaoszczędzić! Znajduję piękny przedmiot, który chciałabym kupić, wrzucam jego zdjęcie do Kieszeni... i pozwalam, by obiekt westchnień uległ naturalnemu opatrzeniu ;-) Polecam – zdecydowanie taniej jest urządzić jednego bloga, niż siedem mieszkań, które pomieściłyby te wszystkie gadżety i meble.
  • Zdarza się, że przed publikacją proszę R., by rzucił okiem na dany tekst. Diagnoza najczęściej brzmi: Fajnie, publikuj, tylko za mało o R.
 Obrazek ze sklepu Poppytalk
  • Nierzadko zdarza się, że notki Kieszeni powstają w formie analogowej – w postaci zapisków na bilecie kinowym, na serwetce w barze, na skrawku papieru... Dopiero potem przekształcają się w cywilizowane wpisy ;-)
  • Ciekawe, że od czasu publikacji tego tekstu wiele osób szuka w Kieszeniach odpowiedzi na pytanie, co to jest poliraksa.
  • Większość (54%) czytelników Kieszeni korzysta z przeglądarki Firefox, na drugim miejscu (18%) plasuje się Internet Explorer.
  • W temacie systemów operacyjnych dominuje Windows. Paweł, reprezentacja Linuxa ma niestety poniżej 1% ;-)
  • Figa naprawdę napisała tę notkę. 
  • Jedna z najdziwniejszych fraz wyszukiwania, które doprowadziły internautów do Kieszeni to: naklejki na groby.
  • Najciekawsza fraza na dziś: kalosze czarny humor.
  • Miło, że kieszeniowe notki bywają inspirujące – wiem, że powstało kilka „romantycznych kolaży”, jedna z czytelniczek stworzyła swój cykl 7 kroków do 30-tki, a sporo osób sięgnęło po wspomniane w Kieszeniach książki czy filmy. Przy okazji – dziękuję za późniejszy odzew – lubię maile i komentarze, które przypominają mi dawne kinowe czy literackie odkrycia :-)
  • Najczęściej ściągane zdjęcie: ścienny kolaż, pochodzący z wpisy w stylu DIY.
  • Najpopularniejsza recenzja książkowa: Złodziejka książek, recenzja filmowa: Juno.
A gdybyście Wy mieli powiedzieć – jaki wpis z Kieszeni najbardziej zapadł Wam w pamięć? Albo które kategorie (z chmury tematów po prawej stronie) odwiedzacie najczęściej – a które omijacie szerokim łukiem (mój brat mawia np.: Patrzyłem ostatnio na twojego bloga, ale znowu były jakieś wycinanki...:-)?

Albo czy pamiętacie, od którego wpisu zaczęła się Wasza przygoda z Kieszeniami? :-)

wtorek, 30 sierpnia 2011

Lwowska łacina

Jak wiecie, lubię pokazywać książki w sceneriach, w których były czytane. Dziś zdjęcie trochę nietypowe...
Dla ścisłości – na warsztat wrzucam Erynie Marka Krajewskiego!

Tak się szczęśliwie złożyło, że nasz ostatni weekend zahaczył nieco o wybrzeże. Tam – na przekór słonecznej pogodzie – postanowiłam zanurzyć się w świat mrocznych, wilgotnych i niebezpiecznych zaułków Lwowa lat 30. XX wieku... Szarą przestępczą rzeczywistość ubarwiały mi formy językowe – od dyskusyj i orgij, poprzez wtręty kresowe, po określenia dawnych elementów garderoby: meloniki, fulary, bonżurki z wyłogami...

Ale ad rem. Erynie to bardzo dobry kryminał. Poczynania komisarza Popielskiego, który (zdaje się, jak przystało na rasowego śledczego) prowadzi dochodzenie z dużą nonszalancją, obserwuje się z żywym zainteresowaniem. Nie czytałam serii Breslau Krajewskiego, więc nie porównam Popielskiego do słynnego Eberharda Mocka (w paru recenzjach Erynii spotkałam się z tonem to se ne vrati)mnie ta lektura satysfakcjonowała.

Krajewski prowadzi narrację barwnie i żwawo – to nie typ pisarza, który odkrywa jedną istotną kartę opowieści, by za chwilę pogrążyć nas w 50-stronicowej retrospekcji, nie mającej związku z akcją ;-) Tu wydarzenia rozgrywają się szybko, jedno po drugim, co sprawia, że trudno oderwać się od nurtu śledztwa. Poza tym autor zgrabnie zamyka lwowskie dochodzenie we współczesnych wydarzeniach – splatając losy Popielskiego z Wrocławiem (a jednak Breslau!) początku XX wieku... Co tu dużo mówić – zręcznie i rzetelnie zrealizowany przepis na kryminał.


Ciekawe są rysy pierwszoplanowej postaci. Jedną z cech Popielskiego, która w znacznym stopniu determinuje scenerię wydarzeń, jest choroba bohatera, epilepsia photogenica. Jej ataki wywoływane przez rozproszone światło dzienne, powodują, że komisarz stara się pracować głównie w nocy – więc większość jego podejrzeń i domysłów weryfikowanych jest po zmroku. Dlatego próżno szukać w Eryniach gwarnych i zatłoczonych ulic Lwowa, dam spacerujących w słońcu czy wracających z pracy urzędników – zdecydowanie więcej tu szemranych typów, nielegalnych profesji (to jest, przepraszam, profesyj), nieufnych dozorców kamienic i prostytutek, które przed świtem wracają do domów. Oczywiście mrok i żmudna bezsenność Popielskiego potęgują atmosferę niepokoju i tajemnicy, a także sprzyjają pewnym, nie do końca zgodnym z protokołem, działaniom komisarza...

Krajewski nie kryje swoich fascynacji klasycznych* – jego bohater z przyjemnością odcyfrowuje sentencje łacińskie, które napotyka w mieście,
pomaga stróżowi w przygotowaniach do egzaminu z łaciny, na wizytówce nosi cytat z Seneki: Quid est enim novi hominem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est*, a w przerwie między jedną a drugą sesją uciech z córą Koryntu, czyta Cycerona lub Lukrecjusza ;-) W powieści nie trąci to jednak dydaktyzmem – pisarz wplata wątki klasyczne z erudycją i wdziękiem, i przekonująco włącza je w paletę fascynacji Popielskiego.

Na zakończenie ostrzegam: książka jest dość brutalna. Choć Krajewski nie epatuje bezsensownym okrucieństwem, to obrażenia zadawane ofiarom – co tu dużo mówić, przerażające – opisane są dosadnie i szczegółowo.

A w ramach specjalnego bonusu – mroczne R.ynie!
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Autor jest filologiem klasycznym.

** Cóż w tym dziwnego, że umiera człowiek, którego całe życie jest niczym innym niż drogą ku śmierci – tłum. Krajewskiego.

piątek, 26 sierpnia 2011

Słonecznego weekendu

...życzę Wam przy pomocy rysunku Davida Downtona, ilustratora mody.
Prawda, że ładne? Patrząc na prace Downtona, przypominam sobie wrażenie, które nasuwało mi się w dzieciństwie, gdy oglądałam program telewizyjny Szymona Kobylińskiego. Jak można za pomocą kilku kresek i nonszalancko rozlanej plamy farby, stworzyć tak wiarygodny rysunek trzcin odbijających się w jeziorze? – myślałam wtedy. Downton również urzeka mnie mocnym, wyrazistym efektem, osiągniętym przy pomocy kilku prostych środków.

Więcej prac artysty znajdziecie na jego stronie, a wielbicielom ilustracji mody przypominam o odzieżowych wariacjach Lesley Barnes. Tymczasem – miłego weekendu! :-)

czwartek, 25 sierpnia 2011

Maria Kornatowska

To będzie wpis-niezapominajka. W ostatnią niedzielę dotarła do mnie wiadomość o śmierci Marii Kornatowskiej, świetnej filmoznawczyni i – jak się przekonałam – nietuzinkowej, charyzmatycznej osoby.

Miałam szczęście zobaczyć Kornatowską na tegorocznych Dwóch Brzegach, gdzie współtworzyła cykl Viaggio in Italia (Podróż do Włoch) – jedną z sekcji programowych festiwalu. Przed seansami Rosselliniego czy Viscontiego Kornatowska prowadziła krótkie prelekcje, przytaczając anegdoty i nieznane fakty z realizacji filmów. Największe wrażenie zrobiło na mnie
dłuższe spotkanie z nią w Cafe Kocham Kino – Kornatowska żywiołowo opowiadała o swojej miłości do filmu włoskiego i zachwycie wobec Anny Magnani, muzy Rosselliniego. Pamiętam, że po tej dyskusji mówiłam do R. że to świetnie, gdy w spotkaniach festiwalowych biorą udział pasjonaci i znawcy kina, a nie tylko aktorzy czy reżyserzy (których wrażenia z ich własnych produkcji są jednak specyficzne). I że mam nadzieję spotkać Kornatowską również w przyszłym roku.
Zdjęcie ze strony Dwóch Brzegów, fot. T. Stokowski

Erudycja autorki, jej barwny język, oryginalny styl i chęć dzielenia się wiedzą były absolutnie ujmujące. I elektryzujące – widziałam, jak ludzie, czasem przypadkowo przechodzący obok kawiarni, nieświadomi, z kim odbywa się spotkanie – zatrzymywali się i zaczynali słuchać...  W czasie Dwóch Brzegów odbyło się wiele rozmów z postaciami znacznie bardziej rozpoznawalnymi i częściej obecnymi w mediach, niż Kornatowska – a jednak to ona (nie przesadzam) otrzymała po spotkaniu największe brawa. Śmiejąc się, zareagowała na nie słowami: Dziękuję państwu,
poczułam się jak Anna Magnani!

Ogromna szkoda. Cieszę się, że miałam okazję posłuchać jej na żywo.

Lustrzanka w ubrankach

Lato trwa, wakacyjne podróże wiją się po świecie – więc aparaty fotograficzne nie zaznały jeszcze chwili wytchnienia. Gdyby ktoś szukał dla nich przytulnego i oryginalnego wdzianka – podsuwam ręcznie szyte pokrowce :-)
Kiedyś prezentowałam w Kieszeniach niewielkie filcowe futerały – te dzisiejsze szyte są na sylwetki o większych gabarytach. Pokrowce do aparatów, utrzymane w zabawnej szacie graficznej, znajdziecie na Etsy. Niezły pomysł – przecież kto jak kto, ale lustrzanki na pewno lubią wdzięczyć się przed lustrem! ;-)

P.S. Model z sową dedykuję temu panu ;-)

środa, 24 sierpnia 2011

Kwieciste niewiasty

Zasłyszane w autobusie (ciąg dalszy serii nausznie)

Kilka młodych kobiet rozmawia o figurze koleżanki. Z rezygnacją i politowaniem relacjonują, jak rozrosła się pupa ich znajomej (bodajże po ciąży). Po kilku krytycznych westchnieniach, jedna z bohaterek podsumowuje:

– No naprawdę, wielki ma ten tyłek... Ale tak to jest, jak się usiądzie na laurach!

wtorek, 23 sierpnia 2011

Młodość nie dopisała (zakończenia)

Ciekawy artykuł znalazłam w ostatnim numerze Sensu. Autor, Krzysztof Boczek, w przy akompaniamencie amerykańskiej psycholożki (a jakże!), Nancy Kalish, analizuje temat znajomości odnawianych za pośrednictwem internetu. Nie chodzi jednak o googlowe dociekanie, kim jest obecnie dawna koleżanka z klasy, ale o próby odkurzenia przeszłych – niespełnionych – miłości.

Opisywani w tekście kochankowie sprzed lat pochodzą najczęściej z bardzo wczesnej młodości (co bez wątpienia kreuje wokół nich jeszcze silniejszy sentyment). Autor przytacza intrygujące statystyki: Większość, bo aż 55 proc., wydobywa [miłość] z czasów, gdy nie mieli jeszcze 17 lat, a prawie wszyscy (84 proc.) – gdy nie przekroczyli 22. Co ciekawe, osoby starsze, po 65. roku życia, też często starają się wracać do miłości z bardzo wczesnej młodości – nawet z podstawówki.

I druga
charakterystyczna cecha relacji wykopywanych z niepamięci – zwykle są to związki, których przeszłość przekreślili rodzice, przeprowadzka lub inne zdarzenie niezależne od młodych. Rzadko wracają do siebie ci, którzy już w młodości stwierdzili: „nie jest nam ze sobą dobrze” – stwierdza Boczek.

Właśnie ta zależność porażki związku od czynników zewnętrznych powoduje, jak sądzę, że młodzieńcze uczucia bywają tak bardzo idealizowane. Skoro nie miały szansy rozkwitnąć, nie dały nam również możliwości skonfrontowania swoich oczekiwań wobec wybranka z rzeczywistością, więc wciąż budzą nadzieję. Im dalej w las, tym odleglejsze staje się wspomnienie dawnych uczuć – i tym bardziej obraz realistyczny ustępuje miejsca melancholijnemu gdybaniu. A pytanie, czy wybraliśmy właściwą drogę, prowadzi szybko do wahań... czy nie dałoby się jeszcze zawrócić.

Zastanowił mnie ten artykuł. Z jednej strony rozumiem dreszczyk emocji związany z możliwością odnalezienia niedoszłego partnera sprzed lat, zorientowania się, kim jest, czy został dziennikarzem, jak marzył i czy wciąż ma tyle piegów na nosie. Z drugiej – mam nieodparte wrażenie, że jest to... psucie sobie całej przyjemności wspominania pierwszych porywów serca.

Sama lubię wracać myślami do młodzieńczych motyli w brzuchu – ale wolę je właśnie w ich mglistej, odrealnionej postaci. I myślę, że przyjrzenie im się z bliska  – domykanie, dopowiadanie, rozstrzyganie – byłoby jak... rozkładanie przyjaźni na czynniki pierwsze. Taki niepotrzebny transfer niespełnionych i niedoszłych – z łaskawej pamięci do bezceremonialnej prozy życia. B
ałabym się, że odkryję, iż moje motyle są stare, zakurzone i trzymają się tylko dzięki szpilkom. A jeden to nawet już nie ma głowy.

W artykule pojawiają się dość bezlitosne statystyki, określające szanse związków oczyszczanych z rdzy: Jeszcze 14 lat temu, gdy odnalezienie utraconego kochanka wiązało się z dużym nakładem energii i pieniędzy, aż 78 proc. takich powrotów kończyło się trwałym związkiem. Obecnie, gdy kontakt z miłością sprzed lat jest na wyciągnięcie ręki, statystyki są zdecydowanie mniej optymistyczne – tylko 5 proc. dawnych kochanków łączy się węzłem małżeńskim – im starsi, tym większe prawdopodobieństwo, że szczęśliwym i trwałym.

A Wy, czy mielibyście ochotę spotkać się czasem z postacią z dawnego... rozstaju dróg?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Kino, kobiety i śpiew

Za mną rekreacyjny weekend z Maryną oraz – częściowo – z Magdą (tzn. z Magdą w całości, to weekend był w częściach). Oprócz wylegiwania się nad Wisłą, wsłuchiwania w dancing na barce, sączenia wina z abażurów (bo przecież nie z lampek, skoro mają po 0,75 L) czy posilania się w Różach i źnie* – wybrałyśmy się do kina!
Za cel obrałyśmy Drzewo życia Terrence'a Mallicka, film, któremu na tegorocznym festiwalu w Cannes przyznano Złotą Palmę (Drzewo dostało Palmę, ciekawe ;-). I cóż... Zacznę od pozytywów: bardzo podobała mi się gra aktorska dzieci. Chętnie zobaczyłabym tych chłopców jeszcze kiedyś na ekranie. Całkiem interesujące były też elementy realistyczne, przedstawiające relacje między ojcem, oficerem lotnictwa (Brad Pitt), jego żoną (Jessica Chastain) i trzema synami. Ujęły mnie niektóre zdjęcia.

Ale poza tym... niewiele. Długie sekwencje przedstawiające stworzenie świata, walkę żywiołów, ruchy planet, wybuchy wulkanu... a wszystko to zilustrowane patetyczną muzyką. Dla mnie, przyznaję, dość nużące. A gdy na ekran wstąpiły wygenerowane komputerowo dinozaury, zareagowałam jak... no dobrze, może nie jak na lisa w Antychryście, ale sceptycznie ;-)

Domyślam się, że Drzewo życia miało być refleksją nad miejscem człowieka we wszechświecie, rozważaniami nad rolą jednostkowego dramatu (śmierć syna) wobec losów Ziemi, impresją na temat prób odnalezienia się ludzi wobec Absolutu itp. Jednak wyszła z tego mozaika klisz i ogranych motywów. Trochę Księgi Hioba, trochę Parku Jurajskiego, trochę Mikro- (a trochę Makro!) kosmosu, trochę melodramatu... Nie był to z pewnością najgorszy film, jaki widziałam, ale trącił moralizatorstwem, czego nie lubię. Ot,
taki... Kurs wrażliwości dla opornych.

Zapamiętam z pewnością kilka kameralnych scen, parę rysów postaci, elementy gry aktorskiej. Niestety
nic nie poradzę chwilami Drzewo życia było dla mnie głupie jak pień.

P.S. Sean Penn też wystąpił, owszem ;-)

- - - - - -
- - - - - - - - - - - -
* W Toruniu znajduje się restauracja o nazwie Róże i zen. Miejsce sympatyczne, bardzo lubię ich ogródek otoczony murami, ale nazwa... cóż, dość osobliwa ;-) Delektując się tam tartą i herbatą (a jednocześnie próbując pośród róż wyniuchać zen!), stwierdziłyśmy z Maryną, że aby nazwa brzmiała bardziej swojsko, będziemy odmieniać zen jak sen – stąd: do Róż i znu, o Różach i źnie itp. ;-)

Najbardziej kasowy film Woody'ego Allena

Tak O północy w Paryżu reklamuje dystrybutor, Kino Świat. A ja się zastanawiam: czy dla kogoś, kto nie lubi Allena, fakt, że jego nowy film jest najbardziej kasowy z dotychczasowych, będzie zachętą do obejrzenia? Co ta kasowość nagle zmieni? Nie wspominając, że poza twórczością Allena filmów sto razy bardziej kasowych jest na pęczki :-)

A dla wielbicieli twórcy Annie Hall – czy informacja finansowa będzie miała w ogóle jakieś znaczenie?
I czy kasowość filmu Allena będzie kiedykolwiek zaletą na tyle dużą, że warto jako pierwszą eksponować ją w reklamie? :-) Uruchamiam wszystkie swoje reklamowe instynkty i nie rozumiem, do kogo skierowany jest ten komunikat.

Inna kwestia, że – jak słusznie zauważyła Maryna, która odwiedziła mnie w weekend (pozdrawiam serdecznie :-) – ostatnio każdy film Allena promowany jest jako najbardziej jakiś – w zeszłym roku bodaj najzabawniejszy.

 

Tymczasem – odchodząc od dystrybutorskich zabaw słownych – prezentuję oryginalny plakat filmu Midnight in Paris. Co o nim sądzicie? Mnie bardzo się podoba!
W Polsce, niestety, plakat zmieniono (wiadomo, pierwotnie za mało było zbliżeń na znane twarze z dziwnymi grymasami, a za dużo wdzięku ;-), ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Ja czekam na O północy w Paryżu z niecierpliwością – nie tylko dla reżysera, ale i ze względu na Marion Cotillard, za którą przepadam, oraz Owena Wilsona, którego darzę dużą sympatią od czasu The Royal Tenenbaums. Miłego tygodnia, moi drodzy!

środa, 17 sierpnia 2011

Będąc młodym ewenementem

W poniedziałek byłam u rodziców. W czeluściach piwnicy, wśród stosów starych książek i naręczy zimowych butów, znalazłam walizkę moich dawnych pamiętników.

Wyszperałam najstarszy – pochodził z 1993 roku. Czyli z czasów, kiedy miałam 11 lat. Z pewnością nie jest to mój pierwszy pamiętnik, ale – jak zauważycie na obrazku – rozpoczynam go bardzo szumnie (skrupulatnie odnotowując godzinę). Pewnie dlatego, że był to jedyny notes odgórnie przeznaczony na dziennik – w końcu zawierał kłódkę (i pewnie dlatego, że godzina była tak imponująco późna). Oto więc moje życie sprzed ery bloga!

I cóż dzieje się w głowie 11-latki? Są ślady podziwu wobec starszego brata:

1 VII 93
Paweł miał dziś pierwszą wakacyjną przygodę. Chodził w gumowych laczkach i przez podeszwę wbił mu się gwóźdź w nogę. Leciała krew!

2 VII 93
Dziś mi wbił się gwóźdź w nogę. O godz. 18:15. Ale tylko zdarłam sobie skórę...


Są wątki miłosne – otóż podkochiwałam się wtedy w koledze z klasy, Łukaszu:

28 VIII 93
Cieszę się, że jak skończą się wakacje, spotkam się z Łukaszem. Mam w szafie kilka nowych ciuchów, np. sweter w parasolki. Mam nadzieję, że będę w nim fajnie wyglądać. Ale nie chodzi tylko o wygląd.


(Wiadomo, swetry w parasolki stymulują intelekt i wzbogacają życie duchowe!)

Są ślady rodzinnych dysput:
7 VII 93
Siedzę teraz na działce w świdośliwach i piszę, bo pokłóciłam się z Pawłem. Kazał mi na siebie mówić ZOMBI – to podobno oznacza „żywy trup”! Ale chyba to wymyślił.


Jest też dowód życia dzieci epoki deficytów:
5 XII 93
Jutro Mikołajki! Dziś przyszła do nas babcia i przyniosła 5 bananów, 2 kiwi, 1 grapefruita, 3 mandarynki i jedną czekoladę. Pycha! Teraz jemy i oglądamy Dnastię.

[pisownia
oczywiście oryginalna]

Zabawne są zmiany, jakie zachodzą w zapiskach w zależności od okoliczności. Otóż latem na działce spotykałam się z koleżanką, starszą o kilka lat, Sylwią. Sylwia pochodziła z Gorzowa Wielkopolskiego, miała opalone nogi, lubiła – jak odnotowałam w pamiętniku – piosenkę
Meloł, meloł dansing i bardzo często powtarzała co nie? Od momentu, gdy nowa postać pojawia się na horyzoncie, w pamiętniku nagle zamiast koleżanek występują kumpele, zamiast szkoły buda, a wpis wieńczy zdanie: Kończą się już wakacje. Szkoda, co nie?

Na zakończenie – pożegnalny okrzyk, zaczerpnięty z włoskiego!
W piwnicy rodziców przejrzałam też swoje późniejsze pamiętniki – z czasów liceum. I groza owładnęła mnie do tego stopnia, że... niniejszym dziękuję losowi, iż moja wczesna młodość przypadła na czasy bez internetu. W przeciwnym wypadku pewnie pisałabym bloga, a zapiski nastolatek – teraz wiem to na sto procent – stanowczo nie są rzeczą, którą warto się dzielić ze światem. Cział!

Siedemnastego 6

Ostatnio były cztery, więc dziś jedna noga! Odcinek parny i mętny jak powietrze ostatnio... ;-)
P.S. Poniekąd w temacie obuwia: w jednym z ostatnich numerów Wysokich Obcasów znalazłam konkurs na nową nazwę dla butów sportowych, czyli swojskich adidasów. Chciałam Wam podlinkować – z myślą o wielbicielach zabaw lingwistycznych – niestety, na stronie internetowej WO nie udało mi się tego znaleźć :-( W każdym razie redakcja prosiła o przesyłanie propozycji mailem, więc jeśli ktoś ma odkryć u siebie żywioł copywriterski, zachęcam :-) Mnie, póki co, nic nie przychodzi do głowy, bo sama z uporem maniaka mówię adidasy, zwłaszcza że R. tego nie lubi ;-) Ale może Wy macie jakieś pomysły?

Suplement z 24.08: jednej z czytelniczek Kieszeni, Kamili, udało się namierzyć konkurs – dziękuję i polecam zainteresowanym :-)

piątek, 12 sierpnia 2011

Dialogi filmowe

Parę sytuacji zarejestrowanych podczas pobytu w Kazimierzu.

SCENKA 1
W Kazimierzu Dolnym, wśród różnych kramów i stoisk, można znaleźć stanowiska z szyldem: HEL DO GADANIA. Ekspedientka napełnia baloniki helem i podaje klientom, którzy – po solidnym machu – mówią w charakterystyczny, piskliwy sposób. Scenka rozgrywa się przy jednym z takich stoisk.
Ekspedientka ostrożnie napełnia balonik helem.
Klient: No już mogłaby pani więcej tego wpuścić!
Ekspedientka: Zamówił pan za 5 zł, to napełniam za 5 zł.
Klient: No tak, bo przeszkadzałoby pani, gdybym (patrzy na szyld stoiska)... gdybym miał więcej do gadania!

SCENKA 2
Stoję wśród publiczności na spotkaniu z pewnym reżyserem; spotkanie prowadzi Grażyna Torbicka. Obok mnie mężczyzna ok. 50-tki gimnastykuje się, wymachując aparatem fotograficznym.


Mężczyzna
: Ech... No znowu! Ciągle zasłania i zasłania!

Patrzę przed siebie – nie widzę nikogo, kto by stał w naszym polu widzenia; większość ludzi siedzi dalej.

Mężczyzna (niecierpliwie): No nie da się normalnie zdjęć robić!

Zaintrygowana patrzę na wyświetlacz aparatu mężczyzny... Zasłania... reżyser – Grażynę Torbicką :-)

SCENKA 3 (zasłyszana przez R.)
W jednym z barów przy rynku.

Klientka: Poproszę trzy kawy, jedną pięćdziesiątkę i dwie setki.
Ekspedientka: Dobrze, do którego stolika przynieść?
Klientka
(konfidencjonalnie): Wie pani, stały klient...
Ekspedientka: Niestety, nie kojarzę pani...
Klientka (zniecierpliwiona ignorancją kelnerki): No przecież to nie ja! To kierownik piekarni!

SCENKA 4 Nastolatka do koleżanki, oglądając program spotkań festiwalowych.
Nastolatka: Ja to na pewno pójdę na Możdżerza. Słyszałam, że fajne są spotkania z Możdżerzem.


Miłego weekendu, moi drodzy! Nie dajcie się zwieść sugestiom, że dziś światowy Dzień Pracoholika, i wylegujcie się ostentacyjnie i beztrosko.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Rozdanie nagród... Bój się bloga!

Nadszedł czas na przyznanie nagród dla najbardziej uzależniających blogów... Panie i Panowie, oto wyróżnienie stworzone przez Kieszenie! :-)
Przystępuję więc do rozdania nagród. Wielu z Was wskazane blogi będą znane, bo ich adresy przewijały się przez Kieszenie. Niemniej, wyróżniam te, które od dawna, konsekwentnie trzymają w garści moją uwagę.

Blog latającej Pyzy – Włochy to państwo pasty, pizzy, ale od pewnego czasu i – Pyzy. Na jej blogu znajdziecie wiele ciekawych, nie tylko lokalnych, spostrzeżeń. Uwagi na temat osobliwego fenomenu Berlusconiego, włoskiej polityki czy zjawisk społecznych (polecam tekst Włoska wideokracja), a także odkrycia kinowe i literackie, inspirujące relacje z wystaw sztuki współczesnej czy ślady wypraw po świecie. A wszystko, najczęściej, opatrzone pięknymi zdjęciami. Wzorcowy przykład bloga, który jest niepozorny, skomponowany z umiarem, a metodycznie i niepostrzeżenie uzależnia. Gratulacje!

Szafa Sztywniary – jeden z najbardziej znanych blogów szafiarskich. U Ryfki podobają mi się jednak nie tylko zestawienia ubrań (czyli tzw. outfity), ale i jej teksty – formułowane z błyskotliwością, poczuciem humoru i dystansem do siebie (zerknijcie np. na tę notkę). Poza tym lubię sztywniackie dygresje – promowanie polskich wytwórców torebek, wspomnienia z podróży, oryginalne znaleziska z sieci itp. Oraz – często przewijającą się przez bloga – folkową nutę (te hafty na torebkach!). Polecam... znaczy – ostrzegam!
Stanikomania – jeśli w Szafie były outfity, to tutaj mamy infity, bo Autorka prezentuje kolekcje bielizny/ Uspokajam (a raczej – rozczarowuję) – nie na sobie, ale w starannie komponowanych kadrach (zwłaszcza w kategorii Recenzje). Stanikomania to skarbnica wiedzy o najnowszych kolekcjach bielizny, źródło podpowiedzi z dziedziny bra-fittingu, a przede wszystkim – miejsce, w którym rządzi myśl, że kobiecość może występować w tysiącu kształtów i rozmiarów. Brawa też za działania na rzecz czytelniczek – przy każdym wywiadzie ze sprzedawcą czy producentem, Kasica stara się wynegocjować zniżkę dla stanikomaniaczek. Nałóg jak nic!

A teraz: co zrobić po otrzymaniu nagrody? To proste:

1. Umieścić na swoim blogu ostrzegawczy obrazek
Bój się bloga!
2. Napisać, od kogo otrzymaliśmy wyróżnienie.
3. Wybrać kolejne 3 blogi, które nas uzależniają – i krótko wyjaśnić, dlaczego.
4. Poinformować laureatów o przyznaniu im
nagrody.

A wszystkich czytelników Kieszeni, którzy mają ochotę rozdać Bój się bloga! zachęcam do zabawy – realizujcie od razu punkty 3 i 4 :-) Warto promować ciekawe miejsca w sieci!

P.S. W odpowiedzi na jeden z komentarzy pod tą notką: tak, samemu sobie też można przyznać wyróżnienie ;-)

Blogi-nałogi

Dla oddechu od festiwalowych wspomnień – internetowa zabawa. Na co dzień odwiedzam wiele blogów – niektóre związane z pracą, inne z kinem, literaturą, designem, bielizną… Rozmaite.

Są jednak takie, które czytam szczególnie łapczywie, których kolejnych odsłon wprost nie mogę się doczekać, których archiwalia lubię sobie przypominać – które stały się już dla mnie internetowym nałogiem.

Dlatego, jako zdeklarowana blogoholiczka, postanowiłam stworzyć specjalnie wyróżnienie: dla blogów, które uzależniają. Chciałabym w ten sposób przestrzec czytelników przed silnym wpływem szczególnie inspirujących blogów ;-)

Już wkrótce dowiecie się, jak nazwałam nagrodę oraz komu przyznam ją w pierwszej kolejności. A tymczasem zachęcam Was do zastanowienia się: czy istnieje blog, który śledzicie z wypiekami na twarzy? Miejsce, które znacie już jak własną (nomen omen ;-) kieszeń, ale wciąż nie możecie się od niego oderwać? Które wyróżnia się w morzu internetowych serwisów?

Tematyka i forma bloga – absolutnie dowolna; może to być zarówno fotoblog kulinarny, jak i skromne zapiski nastolatki. Zapraszam do zabawy – każdego blogoholika będę zachęcała, by przyznał nagrodę wybranym przez siebie, najbardziej uzależniającym, blogom.

No to… zaczynamy odliczanie ;-)

wtorek, 9 sierpnia 2011

Pastelowa seria

Wystrzałowy akcent na wtorek. Wpis lakoniczny – w kontraście do przyczajonej tuż obok relacji ;-) Jaki kolor ma Wasz dzisiejszy nastrój?
Obrazek stąd

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Przyjemności z importu

Wrażenia z Dwóch Brzegów postanowiłam wypunktować w cyklu przyjemnościowym (o filmach będzie jeszcze mowa oddzielnie), dlatego notka szykuje się długa i pełna dygresji. Ale w ten sposób mam szansę podzielić się z Wami emocjami, póki są jeszcze ciepłe :-)

(Przyjemności dedykuję też Arkowi, który zapowiedział, że za zachwyty wobec Kazimierza zatłucze
mnie młotkiem ;-)

1. Podróż przez Polskę – z R. za kierownicą, kamerą na kolanach i nogami opartymi o przednią szybę ;-) Spokojna jazda, Kocham pana, panie Sułku w radiu (tak się składa, że zawsze jadąc na Dwa Brzegi, trafiamy na tę audycje w Trójce) i cudowne uczucie oczekiwania na wakacje, które są tuż za zakrętem...

2. Świty w Kazimierzu. Pobudki bez budzika, a wcześniej barwne sny. Uświadomiłam sobie, że pobyt na Dwóch Brzegach to pierwszy tydzień od wielu miesięcy (a z pewnością – pierwszy w tym roku), podczas którego – w całości – byłam wyspana. Nawet w trakcie wakacji, choć fantastycznych, zarywałam noce; nie wspominając o tym, jak często zarywam je (niestety...) w dni powszednie. Po tym tygodniu czuję się, jakby powietrze wokół mnie się przerzedziło, mój wzrok wyostrzył, a szare komórki... nabrały rumieńców ;-) Warto spać, mówię Wam!

3. Sielskie śniadania i planowanie dnia – podczas których jedyną troską było to, czy lepiej wybrać się na film, czy np. na spotkanie z reżyserem :-)
Tempo życia biegunowo odmienne od codziennego.
4. Poranna kawa w Cafe Kocham Kino – przy czym „poranna” oznacza tu mniej więcej godzinę 11 (patrz: pkt 2 ;-) Spokojne oczekiwanie na pierwszy seans, uśmiechy na kilku – znajomych już – twarzach. Wertowanie programu imprez, krótkie lektury między filmami, przeglądanie ciekawostek w namiocie Empiku... Przy okazji dowiedziałam się np. że Elisabeth Duda popełniła książkę Żożo i Lulu – z ilustracjami Agaty Dudek, którą bardzo lubię. Tekst nie wydał mi się porywający, ale polecam przejrzenie grafiki – poniżej próbka.
Ilustracja z bloga Książki z naszej półki

5. Dłuuugie czytanie na kazimierskim rynku, przy kawie lub przy Perle. Spędziliśmy z R. kilka takich popołudniowych sesji, schronieni pod parasolem (na przemian – przeciwsłonecznym lub przeciwdeszczowym) i zanurzeni w lekturze – Marka Krajewskiego (to R., choć zamierzam dołączyć), Jeża Jerzego (urocze stworzenie, polecam tym, którzy nie znają :-) czy Murakamiego.

Tego ostatniego czytałam tym razem Po zmierzchu – i odczucia mam... dość letnie. Powieść napisana jest trochę jak scenariusz filmowy (więc na festiwal, zdawałoby się, jak znalazł ;-) i rozgrywa się w ciągu jednej nocy – śledzimy tajemnicze, nieco odrealnione wydarzenia.  Wszystko jednak, jak dla mnie,
mało wciągające i zbyt banalne. Nie sądzę, bym wracała do tej powieści (chyba tylko dla skojarzeń z Kazimierzem ;-) Moim absolutnym faworytem u Murakamiego pozostaje Norwegian Wood.

Gdyby natomiast ktoś z Was chciał przeczytać Po zmierzchu, chętnie przekażę/ prześlę mu tę książkę – za darmo, w ramach promowania idei bookcrossingu :-)

6. Pokrętne spacery
, czy też – spacery kręcone. Wyszukiwanie ujęć, które być może zostaną umieszczone w projektach filmowych, jakie chodzą mi po głowie...

7. Noclegi u Najbardziej Uprzejmego Człowieka na Świecie :-)

8. Spotkania z twórcami. Różnych dziedzin, różnych doświadczeń, różnych temperamentów (kompletną listę festiwalowych gości możecie zobaczyć tutaj).


Szczególnie lubię słuchać twórców, których talent podziwiam – a którzy jednocześnie zachowują dystans wobec swojej dyscypliny sztuki, wykazują otwartość i ciekawość świata. Takich, którzy potrafią dzielić się swoim sposobem widzenia rzeczywistości i nie trwają w przekonaniu, że ich recepta na sztukę jest jedyną i niepowtarzalną. Nie zamykają się w jednym filmie, jednej generacji czy jednej stylistyce, twierdząc, że wszyscy spoza niej nie zasługują na miano artysty (a i takich typów, jak możecie się domyślać, nie brakowało).

Słowem – cenię tych, którzy nie przestają być uważni. Takie wrażenie zrobili na mnie Zbigniew Zamachowski (nie tylko podczas rozmowy w Cafe Kocham Kino, ale i przed filmami, np. śpiewając wraz z reżyserką, Moną J. Hoel, norweską kolędę :-) oraz Leszek Możdżer (polecam jego nową płytę – z kompozycjami Komedy). Jeśli kiedykolwiek natkniecie się na spotkania z nimi, nie przegapcie.

Zdjęcie ze strony Dwóch Brzegów, autor: Tomasz Stokowski

Z innych ciekawostek – m.in. sympatyczna rozmowa z Marią Szabłowską (Wideoteka Dorosłego Człowieka), która wspominała, że gdy zaproszono do programu Irenę Jarocką, artystka przyniosła ze sobą dżinsową sukienkę z filmu Motylem jestem, czyli romans 40-latka. Twórcy Wideoteki postanowili powtórzyć ten pomysł przy spotkaniu z Marylą Rodowicz – poproszono ją o przyniesienie do studia którejś z pamiętnych scenicznych kreacji. Rodowicz, nie mogąc się zdecydować, przyniosła sukienek... kilkadziesiąt :-)

Chętnie wysłuchałam
też Zygmunta Miłoszewskiego – autora Domofonu (o którym wspominałam tutaj), ale i ekranizowanego niedawno Uwikłania. Wielbiciele komisarza Szackiego mogą już zacierać ręce – jesienią ma ukazać się druga część kryminalnej serii Miłoszewskiego, a wkrótce po niej – trzecia. Co ciekawe, Miłoszewski zdecydowanie dystansował się do ekranizacji Jacka Bromskiego – wytykał różne nieścisłości i błędy, podkreślał, że adaptacja znacznie odbiega od pierwowzoru literackiego (aż nabrałam ochoty na lekturę książki – tak się złożyło, że najpierw obejrzałam film, a potem natknęłam się na twórczość Miłoszewskiego). Spytany, czy zgodzi się, by Bromski zekranizował drugą powieść, pisarz odpowiedział jasno: Pozostając w żargonie kryminalnym – po moim trupie ;-)

9. Maliny kupowane na kazimierskim rynku. Pachnące latem, a smakujące beztroską.

10. Wieczorna muzyka
– czy to w postaci radosnego koncertu melodii klezmerskich U Fryzjera, czy to w formie instrumentalnych popisów grajków na rynku, czy wreszcie – w ramach oficjalnych występów w Domu Architekta. Tam najbardziej urzekła mnie lubelska grupa Miąższ – z wyjątkowo charyzmatyczną wokalistką :-) Misz masz gatunków muzycznych i instrumentów (np. gra na pile), niesamowita energia sceniczna i nieprzewidywalność (słuchając jednego utworu, nie mieliśmy pojęcia, co czeka nas przy następnym) rozgrzały moje serce do tego stopnia, że...  że zapomniałam o zziębniętych dłoniach (a nie było łatwo, wierzcie mi).

Nie powtórzyły już tego ani świetna Rykarda Parasol (czyli Nick Cave w spódnicy – z tym, że Nick Cave o wyjątkowo pięknym, nagim ramieniu :-), ani inspirująca grupa Hemail (choć ich wysłuchałabym jeszcze kiedyś z przyjemnością), ani radośnie improwizujący Ludojad (ten ostatni w ogóle trafił do mnie najmniej – spodobały mi się chyba tylko sceniczne kreacje ;-)

To tyle, jeśli chodzi o dwubrzeżne przyjemności. A teraz – czekam na młotek Arka... ;-)

niedziela, 7 sierpnia 2011

Pierwsza z Brzegów - 2011

Pierwsza notka z Dwóch Brzegów zawsze jest nieco sentymentalna i chaotyczna. Tak będzie i tym razem. W estetycznym wycinku moje wspomnienia z minionego tygodnia wyglądają tak:
Natomiast bardziej realistyczne ujęcie prezentuje je tak:
Czyli: masa kolorów faktur i skojarzeń. Wymięty program filmowy, który niemal rozpada się już na zgięciach. Poprzedzierane bilety, przywiezione we wszystkich kieszeniach, torebkach i... w jednym bucie :-) Rozmaite gadżety – wachlarz sponsora festiwalu (naprawdę bezcenny), cegiełka na kazimierską szkołę, przypinki Narodowego Instytutu Audiowizualnego... Odręczne notatki – zapis pomysłów na nowe teksty, scenariusze czy... przemeblowania w mieszkaniu. Intrygujące książki (od Jeża Jerzego po reportaże Szczygła – w sumie wszystko w kategoriach fauny ;-). Cudowna muzyka.

A poza kadrem: różowe buty, całkowicie przemoczone pierwszego dnia festiwalu. Nagrania filmowe, zbierane z wypiekami na twarzy podczas spacerów. Łydki pogryzione przez komary. Uśmiechy.

Na razie wrażenia z Dwóch Brzegów są więc... bezbrzeżne. Stopniowo będę je porządkować, segregować i przekładać – z pamięci do Kieszeni. 

A póki co, prezentuję Wam filmik Drżące trąby Natalii Brożyńskiej, wyróżniony w niezależnym konkursie filmów krótkometrażowych na Dwóch Brzegach. CU-DOW-NY! Będzie można go zobaczyć również w oficjalnej dystrybucji, w kinie  – przed filmem Klatka (reż. J. Lundborg, J. Storm). Tymczasem rozkoszujcie się niedzielą, bo wiecie – jutro z samego rana trzeba znów stanąć w pozie człowieka sukcesu – jak Kalasanty! ;-)
z