środa, 31 października 2012

Mnie się wszystko kojarzy z...

Z kim, no z kim Kieszenie mogą świętować Halloween? Zdjęcie znalezione tutaj.


wtorek, 30 października 2012

Co w Toruniu? A dzieje się...

Zdjęcie z niedzieli Plac Teatralny.

sobota, 27 października 2012

Napisz "Grecja" na ścianie

Jedyne teatry, które odwiedzam dość regularnie to toruńskie, czasem – bydgoskie. Dlatego zawsze, kiedy wyjeżdżamy gdzieś z R., przeglądam repertuary teatrów, a gdy jakaś impreza kulturalna ściąga do Torunia spektakl z innego miasta, rzucam się na niego łakomie. Tak było np. w zeszłym roku przypadku Kozy Och-teatru, tak było w ostatni czwartek z Shirley Valentine, która odwiedziła Tofifest.

Cudowne przedstawienie. Nie chcę pisać wiele, bo cały czar Shirley płynie z bezpretensjonalności i autoironii głównej bohaterki, ale ta tragikomiczna historia ujęła mnie bez reszty. Przekonuje i porusza wizją kobiecych rozczarowań, bawi dystansem bohaterki do siebie, zachwyca temperamentem scenicznym Jandy. C
hoć, jak zwykle bywa w sali pełnej ludzi, irytowały mnie chóralne salwy śmiechu płynące od pewnego momentu już machinalnie, z rozpędu, niezależnie od tego, czy jakaś scena naprawdę była komiczna – to chłonęłam wyznania Shirley z zachwytem.
 Fotosy ze spektakli Shirley z różnych lat możecie zobaczyć tutaj.
Janda dowiodła, że jest w stanie powołać do życia każdą postać, która jej się zamarzy na scenie w ciągu 145 minut monodramu obserwujemy nie tylko Shirley w jej różnych emocjonalnych wcieleniach, ale i całą galerię jej rozmówców – szkolną koleżankę-prymuskę, która wyrosła na luksusową prostytutkę, egoistyczną córkę, znajomą bigotkę, która podsuwa Shirley ekstrawagancką koszulę nocną, męża przywiązanego do rutyny, niesprawiedliwą nauczycielkę, czarującego znajomego z plaży (którego brat posiada łódkę o nazwie Noe)... Wszystko to składa się na żywą, pełnokrwistą opowieść trudno uwierzyć, że wykreowaną od początku do końca przez jednego człowieka.
I choć druga część spektaklu podobała mi się mniej, bo przywodziła na myśl recepty na szczęście w stylu Jedz, módl się i kochaj, to całość zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Dlatego jeśli jeszcze nie widzieliście Shirley Valentine, wybierzcie się na nią koniecznie – do Teatru Polonia w Warszawie lub na wyjazdowe przedstawienie.
P.S. Dla szerszego spektrum opinii dodam komentarz współtowarzyszy: nuda, Janda świetna, ale cały scenariusz to seria gagów jak z kabaretu, chwilami zabawnych jak Marian i Hela. Całkowicie dementuję, ale przytaczam dla sprawiedliwości ;-)

P.S.2 W Toruniu nie ma ani grama śniegu. Wciąż widać żółte liście; śnieg pokrywa tylko sine niebo.

środa, 24 października 2012

I już nigdy nie spojrzysz na arbuza tak samo

Na kilka dni przed Halloween – seria niepowtarzalnych postaci z horrorów. Za inspirację dziękuję Pawłowi!

Który skradł Wasze serce? Moje, poza numerem 10, bohater 4 i 1.

wtorek, 23 października 2012

Kieszenie się liczą

Liczba godzin przespanych minionej nocy: 2,5
Liczba katastroficznych myśli: 983 825 124
Liczba konstruktywnych wniosków: 0,002
Liczba łasic widzianych na parkingu pod blokiem o trzeciej rano: 2
Liczba słówek, których nauczyłam się na jutrzejszy hiszpański: 7
Liczba życzliwych gestów w pracy: 13
Liczba słów wypowiedzianych dziś bełkotliwie: 108
Liczba osób, które wierzą, że widziałam łasice:   (już 4)- (teraz już 6, szaleństwo!)

poniedziałek, 22 października 2012

Paryż, Manhattan, Toruń, a nawet Londyn

Niedzielne popołudnia bywają zwodnicze. Niby wszystko fajnie, niby są jeszcze częścią weekendu, niby zapowiadają się na wielogodzinne, beztroskie i leniwe, a często przepoczwarzają się niepostrzeżenie w przedsmak poniedziałku. Wtedy szlag trafia relaks i niebieskie migdały, umysł zostaje zdyscyplinowany i skierowany na prozaiczne sprawy typu: jaką jutro założyć kurtkę, czy mamy chleb na kanapki, co czeka nas w firmie.

Aby więc jak najdłużej zatrzymać doświadczenie weekendu i do ostatniej chwili wytrwać w stanie "z dala od rutyny, za to jak najbliżej własnych myśli", postanowiliśmy z R. spędzić cały wieczór w mieście. Dopiero co zaczął się toruński festiwal Tofifest, ale nic w jego programie nas nie urzekło - mieliśmy ochotę na kino lekkie i niezobowiązujące. Wybór padł na Paryż - Manhattan Sophie Lellouche. Bohaterką filmu jest trzydziestoparoletnia farmaceutka zafascynowana... Zresztą, zobaczcie sami, kim.
Czy muszę coś dodawać w temacie wyboru seansu? ;) Film okazał się przyjemny, bez fajerwerków dowcipu, ale i bez bolesnej trywialności amerykańskich czy polskich komedii romantycznych. Dużo dobrej muzyki (Cole Porter i inne allenowskie szlagiery), dużo uroczych zdjęć (nie tylko miasta, ale i pięknych wnętrz), no i dla mnie szczególnie cenna - przyjemność śledzenia cytatów i nawiązań do Hanny i jej sióstr czy Manhattanu. Jeśli chodzi o francuskie kino, to stanowczo lepszy wybór niż Niewierni - film, który widzieliśmy tydzień temu; przydługi, wymęczony, chaotyczny, desperacko próbujący skorzystać z popularności Kac Vegas i tylko z rzadka zabawny. A seans Paryża był tym przyjemniejszy, że odbywał się w najmniejszej sali kina, zaludnionej sześcioma osobami - przepadam za taką kameralnością.

Oprócz kina udało nam się uszczknąć trochę nocnego spaceru. Oglądanie toruńskiej starówki w tej wzorcowo londyńskiej mgle, brodzenie w mleku po kostki, wypatrywanie pojedynczych przebłysków wypolerowanego bruku - bezcenne. I pomnik Kopernika, tak już opatrzony i wyświechtany, tak przewidywalny w każdym ujęciu, dziś prezentował się jak postać z allenowskich Cieni we mgle.

Wspaniale jest spojrzeć na oswojony Toruń inaczej. Wspaniale jest przeżyć inaczej oswojoną niedzielę. Dobrej nocy.


* Do opinii o filmie muszę coś dodać, dla szerszego spektrum opinii – moja mama, która widziała Paryż-Manhattan wczoraj, stwierdziła: "Taaa. A ja nakręcę film o swojej bliskiej relacji z Charie Chaplinem. Powieszę sobie jego plakat i będę z nim gadać" ;-)

niedziela, 21 października 2012

Miękkość ołówka

Na zdjęciach widnieje napis HB, ale podejrzewam, że te ołówki są znacznie bardziej miękkie! Filcowe przybory szkolne wykreowała firma PenFeld z Portland. Czy pomyśleliście kiedyś, że można przytulić się do ołówka?



Niezwykłe ołówki znalazłam na Etsy. Tymczasem pozdrawiam Was i biegnę szlifować ćwiczenia na jutrzejsze zajęcia ze studentami... Nie będzie tak przytulnie i miękko ;-)

czwartek, 18 października 2012

Kandinsky type

Był taki czas, że przepadałam za Kandinskim. Potem zaczęłam nagminnie spotykać jego reprodukcje w gabinetach lekarskich, więc mój zapał trochę ostygł. Ale sentyment pozostał – dziś skutecznie podsycony przez tę czcionkę. Nie dość, że pomysłowa, to jeszcze w trójwymiarze!







Więcej zdjęć tutaj – polecam!

niedziela, 14 października 2012

Nie mów mi: bądź realistką, ja kochanie chcę mieć wszystko

Nie wszystko na tej płycie mnie przekonuje, ale to zdanie musiało, po prostu musiało do mnie trafić.

Jezus Marię Peszek kupiliśmy wczoraj. Na razie się z nią oswajam – jest bardziej popowa od poprzednich, ale i mniej efekciarska. Za Miasto manią przepadam, Marię awarię i jej muchomory również pożeram z apetytem – obie działają na mnie energetyzująco (do dziś pamiętam ogień Marii Peszek na awaryjnym koncercie w OdNowie).

Z tą płytą jest inaczej. Nie oczarowała mnie od razu, ale czuję, że za to ma szansę zapisać się w mojej głowie mocniej. Zaczynając od języka (bo nawet odbiór muzyki zaczynam od języka): kilka fraz ujęło mnie z miejsca, jak: za kreską kreska, aż będę niebieska albo zjednoczone stany lękowe. Inne wydały mi się trochę banalne i trochę zbyt oczywiste.

Ale zasadniczo (dopisuję po kwadransie od rozpoczęcia notki) im dłużej słucham, tym bardziej przenikliwa i tym smutniejsza wydaje mi się ta płyta. A im smutniejsza, tym bardziej do mnie przemawia. Zwłaszcza ta prosta, a tak dotkliwa fraza, z którą się ostatnio identyfikuję: Jezus Maria, nie ogarniam.

Odchodząc od wątków osobistych – powiem Wam, że w przypadku Jezus Marii zaliczyłam amplitudę emocji. Najpierw, jeszcze przed wydaniem płyty, przeczytałam w Polityce świeżutki wywiad Jacka Żakowskiego z artystką – dostępny teraz w sieci. I pomyślałam: eee, no dobra, kolejna kreacja artystki. Przy pierwszej płycie Peszek występowała w mediach jako wcielony żywioł miasta, ucieleśnienie energii metropolii – świetnie, przekonująco, tworząc zgrabny kontekst dla swojej płyty. Przy drugiej emanowała zmysłowością, zachwycała bezpretensjonalnym podejściem do seksu, autoironią i błyskotliwością. Znowu bardzo ładnie, znowu spójnie i konsekwentnie, ale odbierałam to coraz bardziej jako sceniczną kreację, skoncentrowaną wokół terminu premiery. „Tym razem będzie depresyjnie, OK” – przyjęłam przy lekturze Polityki, bez większego entuzjazmu, ciekawa płyty, ale niekoniecznie ciekawa wypowiedzi artystki. Pamiętałam, że Peszek w którymś z dawnych wywiadów mówiła, że promocja płyty wymaga aktywności i jeśli na tym odcinku odniesie sukces, potem ma wiele miesięcy spokoju, może żyć z dala od mediów, spokojnie pracować nad nowym materiałem, szlifować pomysły. Doszłam więc do wniosku, że to ten promocyjny zastrzyk aktywności, niekoniecznie wiarygodny, ale jak zwykle wyrazisty, utrzymany w ściśle określonym stylu.

Zupełnie jednak nie oburzyło mnie to, co potem okazało się źródłem szumu w mediach – że Peszek leczyła się z depresji na azjatyckiej wyspie, zmagała się z lękami w hamaku w Bangkoku itp. Bo OK, jest to rzecz również dla mnie abstrakcyjna i nieosiągalna. Ale też sama artystka w wywiadzie z Żakowskim stwierdza: Ale byłam w uprzywilejowanej sytuacji. Miałam wsparcie bliskich. Stać mnie było, żeby zapłacić bardzo dobremu terapeucie. I mogłam przestać pracować, żeby wyjechać z Polski na pół roku. O czym więc tu gadać? Czym się oburzać? Czy Peszek rzeczywiście jest oderwana od rzeczywistości? Moim zdaniem nie.

Dlatego na falę krytyki zareagowałam przekornie i tym bardziej było mi spieszno do płyty. Zachęcam Was do przesłuchania Jezus Marii, a także obejrzenia Marii Peszek w Tygodniku Kulturalnym (występuje na końcu, w kilkuminutowej rozmowie). To krótka wypowiedź, spokojna i zrównoważona, ale moim zdaniem warto jej posłuchać. A potem już tylko płyty.

Trzymajcie się, Kieszeniarze. I ogarniajcie.

piątek, 12 października 2012

Dama Pik(sel)

Za mną bardzo intensywny tydzień. Tydzień, w którym po raz pierwszy stanęłam przed studentami, ucząc ich... copywritingu. Tydzień spotkań z aktorami, przy okazji jednego ze zleceń - spotkań tyleż dynamicznych (dzikie tempo towarzyszyło wszystkim czynnościom tego okresu), co inspirujących. Tydzień stresu - na szczęście nie płynącego z depresyjnych projekcji mojej głowy, co ze spiętrzenia prac (wolę już denerwować się realnymi kolizjami zleceń, niż urojonymi katastrofami. Jak widzicie, liczą się małe sukcesy ;-) Tydzień zmagań z cenzurą w serwisach społecznościowych. Tydzień czytania nocami Doroty Masłowskiej. Tydzień intensywnej pracy w znakomitym, kobiecym zespole (!). Tydzień rozpoczęcia nauki hiszpańskiego - u boku R., któremu ten język będzie pomocny do pracy. Tydzień skandalizującej wiadomości, że Magda i Paweł przygarniają kota imieniem Figa (skandaliczne jest to, że w ogóle istnieją inne koty imieniem Figa!).

Wreszcie tydzień, w którym utwierdziłam się w przekonaniu, że warto mówić o gorzkich, frustrujących sprawach - odzew paru osób na ostatni wpis dodał mi wiele siły.

Teraz więc zbieram się do snu (ten, niestety, pozostał w deficycie) i wracam do życia - wystawiam głowę z tornada wrażeń tego tygodnia, cieszę się obecnością R., którego ostatnio było... jeszcze mniej, niż mojego snu, i przeglądam repertuar kinowy na jutro. A Wam życzę uskrzydlającego weekendu!

Na koniec wdzięczne znalezisko: 8-bitowa talia, inspirowana grafiką gier komputerowych z lat 80. Prawda, że piksele mogą być urocze?
Żródło


P.S. Marynie - jeszcze raz - samych cudowności z okazji urodzin! 

wtorek, 2 października 2012

Nocą wszystkie myśli są czarne

Przez ostatnie tygodnie wielokrotnie łapałam się na myśli: „Napiszę coś do Kieszeni, kiedy się wyśpię. Napiszę coś do Kieszeni, kiedy odzyskam energię, kiedy wróci mi entuzjazm wobec przeczytanej książki, seansu Jesteś Bogiem albo nowego, kapitalnego przecież, zlecenia w pracy. Napiszę coś, kiedy posprzątam mieszkanie (!), które ostatnio jest poligonem ciągłego pakowania walizek R. Napiszę, kiedy znajdę czas na spacer, kiedy złapię trochę dystansu...”.
Autorką ilustracji jest cudowna Marja Inez

Nie. Dziś doszłam do wniosku, że nie ma na co czekać, że Kieszenie mogą być czasem pokryte ziarnem spod powiek, że nie ma się czego wstydzić. Tym bardziej, że sama w najgorszych chwilach chciałabym znaleźć kogoś, kto szarpie się z podobnymi problemami.

Mało śpię. I „mało” nie oznacza sześciu godzin, tylko np. jedną noc w tygodniu nieprzespaną zupełnie, a resztę wyszarpaną dobie w formie trzygodzinnej, porwanej na części drzemki. Według kalendarza to dni stają się coraz krótsze, a mnie wciąż zdarzają się coraz krótsze noce, blade i wątłe już w momencie, kiedy się zaczynały.

Powody są jasne (nawet w ciemności). Ogrom obowiązków, nieidealna organizacja w firmie, wciąż nowe zadania i oczekiwania ze strony pracodawców. A przy tym ambicja, mój osobisty napęd kamikaze, który każe mi wciąż podnosić sobie poprzeczkę, bezustannie udowadniać całemu światu, że tak, jestem terminatorem, nie, nic nie wybije mnie z rytmu i owszem, przezwyciężę każdy kryzys. Chcę być najlepszą dyrektor kreatywną świata (oczywiście realnie, na trzeźwo kalkulując, nie wyraziłabym takiej woli, ale moje codzienne odruchy świadczą o czymś innym). Chcę, żeby moi podwładni mieli do mnie zaufanie, czuli się doceniani i zmotywowani, wiedzieli, że respektuję ich talent i wiedzę. Jednocześnie – bo jakżeby inaczej – chcę cieszyć się ich szacunkiem, umieć egzekwować nieprzyjemne obowiązki, rzeczowo i bezkompromisowo przekazywać złe wiadomości, rozwiązywać sytuacje konfliktowe. Chcę osiągnąć balans między rolą koleżanki a przełożonej, dla własnego spokoju oraz dla ich poczucia bezpieczeństwa. Równolegle pragnę, żeby moi szefowie mnie cenili, dostrzegali moje zaangażowanie, wspierali w rozwoju. Ale i walczę, by zachować swoją autonomię i wciąż staję przed pytaniem, czy nie przejmuję się za bardzo, czy zlecenia nie absorbują mnie nadmiernie, czy zwyczajnie nie jestem jeleniem. Chcę, żeby account managerowie, którzy ze mną pracują, wiedzieli, że mogą na mnie liczyć, rozumieli, że przyświeca nam fajny, wspólny cel i zauważali, że kieruję dobrym zespołem. Na deser, bo oczywiście musi być wisienka na torcie, chcę zachować świeże oko copywritera, cieszyć się reklamą, nie zgnuśnieć, być w stanie stworzyć dobrą koncepcję czy błyskotliwe hasło...

Tak... Tyle z pierwszej szuflady moich świdrujących ambicji. Które w formie skumulowanej odzywają się w nocy – głośno, bezceremonialnie, chóralnie. A bezsenność to złośliwa jędza: nie pozwoli otworzyć książki i spokojnie poczytać, nie pozwoli skupić się na czymś pozytywnym i kojącym, na wierszu o jednostajnym rytmie, wspomnieniu kołysania hamaka w Bieszczadach czy liczeniu owiec. Rozkołacze ci serce, przyspieszy oddech i wyświetli w głowie serię niepokojących przezroczy – przypomni wszystkie zaległe zobowiązania, lęki i frustracje.

Nocą wszystkie myśli są czarne. Wszystkie zlecenia, zaplanowane na następny dzień, urastają do paraliżujących wyzwań, wszystkie drobne porażki pęcznieją, krępują myśli i podkopują samoocenę. Potknięcia, niedopatrzenia czy słowa krytyki piętrzą się i układają w falę pod tytułem: jesteś słaba. Adrenalina skacze. W rezultacie powieki, ręce, głowa są już bezwładne z wyczerpania, a serce łomocze. I głowa nie chce zasnąć.

Zwykle ostatecznie się udaje, nad ranem.

Potem budzę się z dźwiękiem budzika, przecieram zamglone oczy i maszerując chwiejnym krokiem do łazienki, nie dowierzam, że to ja byłam tą kobietą w nocy. Roztrząsanie wszystkiego, analizowanie wydaje mi się absurdalnym snem – o poranku, gdy rzeczywistość jest tak prosta, gdy człowiek odczuwa tylko naturalny odruch senności, a o kolejnych czynnościach decyduje codzienny rytuał. Znalazłam kiedyś na blogu Kwiatki w cukrze taki obrazek. Z miejsca złapał mnie za serce.
Za dnia zdarzają się dobre rzeczy – jak dzisiejsze spotkanie z Arkiem (a przez chwilę także z Asią i Wiktorem) czy weekendowy wyjazd firmowy, z ogniskiem, długimi, dziewczyńskimi rozmowami i spływem kajakowym (pierwszym w moim życiu!). Dlaczego między 2 a 4 rano tak trudno mi przywołać wspomnienie tego spływu, tej  udrapowanej powierzchni wody, nawet tych szuwarów, w które co chwilę z Justyną wpadałyśmy? Dlaczego ciepłe futro kota traci kojącą moc przy księżycu, w dni powszednie (czy raczej – w powszednie noce)? Ech. Spokojnego snu, Kieszeniarze.