piątek, 31 maja 2013

7 powodów, dla których warto obejrzeć "U niej w domu"

Najnowszy film François Ozona zaintrygował mnie - i właśnie urokami U niej w domu (Dans la maison) zamierzam się z Wami podzielić. Są i zastrzeżenia, nie kryję, ale o nich na końcu.
  Powody, dla których warto zaczerpnąć Ozona:
  1. Pomysłowy scenariusz. W jednej z początkowych scen Germain (Fabrice Luchini), doświadczony nauczyciel w elitarnej szkole średniej, czyta wypracowania swoich uczniów. Drwi z trywialnych czy infantylnych opisów minionego weekendu, naigrywa się z żoną z niskiego poziomu wiedzy licealistów... gdy nagle natyka się na pracę Claude'a, ucznia z ostatniej ławki. Niepozorny nastolatek opisuje, jak - pod pretekstem udzielania korepetycji koledze - wkradł się do jego domu i obserwował matkę chłopca, „kobietę z klasy średniej” (w tej roli Emmanuelle Seigner). Tekst jest nie tylko poprawnie napisany, ale i ciekawy - kończy się obiecującym skrótem c.d.n. Jak łatwo zgadnąć, kolejne wypracowania Claude'a będą odcinkami tej przedziwnej historii (Germain postanowi zachęcać ucznia do pisania), której związek z realnymi wydarzeniami nie przestanie nurtować widza.
  2. Motyw opowiadania historii - bardzo smakowita rzecz dla wszystkich, których interesuje konstruowanie fabuł. To właściwie główny temat U niej w domu - dyskusje o przebiegu zdarzeń w opowiadaniu, o szukaniu zwrotów akcji i budowaniu relacji między bohaterami stanowią oś dialogów Germaina i Claude'a. A przy tym zabawnie komentują scenariusz filmu (można na bieżąco odnosić porady Germaina do przebiegu scenariusza Ozona). Przy tej tematyce przypomniał mi się zabawny Przypadek Harolda Cricka, gdzie bohater - pracownik urzędu skarbowego - orientował się nagle, że jest postacią z książki, a przede wszystkim wróciły wspomnienia allenowskiej Melindy i Melindy. W tamtym filmie tworzono dwie alternatywne historie o bohaterce, komiczną i tragiczną - w U niej w domu wiele jest tego klimatu twórczej zabawy.

sobota, 25 maja 2013

Czy Alicja jest sympatyczna?

W ramach szlifowania wiedzy/ poszukiwania inspiracji wybrałam się w piątek ze swoim zespołem na PLASTER - festiwal plakatu i typografii, organizowany po raz czwarty w toruńskim CSW. Oprócz wystaw (międzynarodowa ekspozycja, współczesny plakat włoski i retrospektywa Tomasza Bogusławskiego – ta ostatnia moim zdaniem świetna), udało nam się zobaczyć dwa wystąpienia twórczych duetów.
Pierwszym z nich była Galeria Rusz - tandem znany w Toruniu z nietypowych akcji billboardowych. Galeria prezentuje swoje prace m.in. przy mojej ulicy, więc śledzę jej kolejne pomysły na bieżąco. I choć doceniam niereklamowe traktowanie billboardu, to rzadko który pomysł Galerii Rusz mnie przekonuje. Większość obrazów wydaje mi się mało błyskotliwa, niezbyt odkrywcza - choć z założenia konceptualna i, jak deklarują artyści, mająca skłaniać do refleksji, poruszać, przełamywać oczywistości. Moim zdaniem nie przełamuje.

Dzisiejsze spotkanie nie zmieniło mojego nastawienia. Spośród zaprezentowanych prac kilka wywołało mój entuzjazm, ale większość przyjęłam obojętnie. Gdy jedno z haseł ujęło mnie grą słów
, chwilę później okazało się, że jego autorem jest... S. J. Lec ;-) Same wypowiedzi artystów też nie wniosły wiele nowego - były dość chaotyczne, rozciągnięte, skupione głównie na wątku mglistych kontrowersji wywołanych przez prace. Rozmawialiśmy zresztą po wyjściu z CSW, że te szumne "kontrowersje" wydają się największym powodem do dumy twórców.
Poniżej przykład billboardu, który mnie przekonuje


środa, 22 maja 2013

Tabisso, czyli posadź D na D

Zaskoczyła mnie bujna reakcja na poprzedni wpis (chyba nic się tego dnia nie działo w internetach), więc dziś, dla oddechu, odkrycie z nieśmiertelnej dziedziny designu. Proszę Państwa, oto alfabet projektowania mebli! (Maryno, dzięki za podsunięcie)
Chciałoby się wybrać to hotelu o takiej typograficznej aranżacji... Albo wspiąć na tapicerowane K2! Więcej znajdziecie tutaj, a zbliżenie na same meble tuż obok.


czwartek, 16 maja 2013

Szukam przygód - wysoka, energiczna, lat 31

Wiele miałam w swoim życiu tygodni, w których byłam głównie pracą. Przychodziłam do firmy w poniedziałek, tornado projektów porywało mnie już od progu – miksując moją świadomość z dziesiątkami marek, celów do osiągnięcia, z kwotami kosztorysów, twarzami współpracowników, żarzącymi się wizjami deadline'ów... – i wypluwało w piątek po południu. Szczególnie odczuwalne było to w ubiegłym roku, zawodowo dla mnie przełomowym, i przy jednym Rewolucyjnym Zleceniu, które pozwoliło nam mocno się rozwinąć, ale jednocześnie - wycisnęło z zespołu siódme poty.

Ponieważ z początkiem tego roku postanowiłam odejść od zerojedynkowego systemu (poniedziałek-piątek: głównie praca, weekend: mój świat), a jednocześnie okrzepłam trochę na swoim kierowniczym
(sic!) stanowisku, aktualnie rozglądam się... za przygodami.

Co to znaczy? Chodzi o wzbogacenie zwykłych, powszednich tygodni o niecodzienne wrażenia. Chodzi o przezwyciężenie - ogromnego czasem, nie ukrywajmy - zmęczenia i marazmu, i wyciśnięcie z każdego popołudnia czegoś ciekawego. Chodzi o odporność na odruch: "Padam na twarz, włączę telewizor, zarzucę kota na plecy i doczekam do jutra".
Zdjęcie amerykańskiej fotografki, Franceski Woodman (1958-1981)

Oczywiście, że świat pozostanie taki sam. Oczywiście, że moja praca (o ile jej nie zmienię, a tego nie chcę) zawsze będzie wymagająca. Oczywiście, że zdarzy mi się myśleć w wannie nad scenariuszem eventu albo nowym brandem czekoladowych ciastek. Rzecz w tym, by nie dać się zmonopolizować tym myślom, by wykrzesać energię na więcej i świadomie wykorzystać godziny, które - jeśli o nie nie zadbamy - będą skazane na rutynę.

Moje kryterium wyboru aktywności jest proste: robić to, o czym będę pamiętała za miesiąc. Wyjście na koncert? Jak najbardziej. Lot pikujący na kanapę? Nie. Spotkanie na piwie w środku tygodnia? Tak. Oglądanie przypadkowego serialu, tylko dla odprężenia mózgu? Nie.


Zaczęłam w zeszłym tygodniu - od weekendu, więc z przytupem, ale udało się utrzymać tę energię do dziś!

  • PIĄTEK: juwenalia. Z lekką trwogą, czy nie wypomni się nam wieku, wybraliśmy się z ludźmi z pracy na koncert Strachów na lachy i Kultu. Gdy Kazik śpiewał Dobrze być dziadkiem (piosenkę, której nie może wybaczyć mu Agatka), ja myślałam: Dobrze być dziadkiem na juwenaliach.
  • SOBOTA: jeszcze silniejszy powrót do przeszłości, bo spotkanie z kolegami z liceum. Ożywcze!
  • NIEDZIELA: bardzo późny seans filmowy, zamiast przedponiedziałkowej mobilizacji - Panaceum z R. (i z Judem Law). Polecam film tym, którzy mają ochotę na porcję rozrywki - scenariusz zgrabnie wodzi na manowce.
  • PONIEDZIAŁEK: wieczór z Magdą i Pawłem przy ostatnim odcinku Gry o Tron. Był niedźwiedź.
  • WTOREK: wydarzenie, którego nie zdradzę, oraz... wyprawa do biblioteki przed 22 (kto zgadnie dlaczego?).
  • ŚRODA: Majowy Buum Poetycki w OdNowie. Spotkanie na piwie z osobą, która jest dla mnie ważna, ale czasem szwy znajomości nam się rozłażą. Słuchanie młodych poetów (zapamiętałam jedno zdanie z sielskiego wiersza Małgorzaty Lebdy: Nie używajmy słów zaczynających się na śmierć) oraz Kazimiery Szczuki, która frapująco opowiadała o Marii Janion. Jak również podzieliła się refleksją życiową: Różnica pomiędzy czterema a dwoma kotami w mieszkaniu jest jednak ogromna.
  • CZWARTEK: zaraz znowu Buum (spotkanie z Dorotą Masłowską!), a po nim koncert Świetlików.
O ileż lepsze to niewyspanie od perfidnej, nocnej samokrytyki. Po tych kilku dniach mam poczucie, że przechytrzyłam czas - wycisnęłam z niego więcej, niż chciał mi zaoferować :-)

Spędźcie ten wieczór inaczej, niż zwykle, Kieszeniarze!

poniedziałek, 13 maja 2013

Powracające sny

Ostatnio śniło mi się, że Ola (której niedawno na firmowym fanpejdżu dedykowaliśmy bajkę) urodziła sznur pereł. Gdy oszołomiona pytałam ją, czy tego się spodziewała, powiedziała z kojącym uśmiechem: Tak, jak najbardziej! Nazwę je Gracjan.*

Sen przypomniał mi scenariusze, które nawiedzają mnie regularnie. Pierwszy pojawia się
w okresach wzmożonej pracy – zakładam (co nie wymaga specjalnej wnikliwości), że w ten sposób na wierzch wyłażą moje podświadome obawy, że nie wyrobię się ze wszystkimi zleceniami, zapomnę o ustaleniach z promotorką, zawalę jakiś ważny termin. Ale może nie, może chodzi tylko o sentyment do łyżew.
 Autobus opleciony włóczką przez Magdę Sayeg

Powracający sen rozgrywa się – dla zmyły! – w scenerii wakacyjnej, na rekreacyjnym wyjeździe, ale z udziałem (to ważne) ludzi z pracy. Zawsze początkowo wyleguję się na plaży albo wpatruję w jakiś pejzaż za oknem – rozkoszując się, stopniowo uświadamianym, faktem, że przebywam na urlopie. Gdy nagle okazuje się, że to już ostatni dzień naszego pobytu, że wszyscy od godziny siedzą z walizkami w autobusie, a ja nie dość, że nie zaczęłam się pakować, to np. właśnie wyszłam z wody i biegam w mokrym kostiumie, a na zewnątrz zima, albo akurat pofarbowałam włosy (?). Rzucam się więc w wir pakowania – i tu następuje kolejne zaskoczenie, bo zauważam, że w moim wakacyjnym pokoju znajdują się wszystkie (WSZYSTKIE) moje buty, zestaw garnków, a do tego łyżwy z dzieciństwa. Na deser
wielka szafa z dużego pokoju, którą muszę w jakiś sposób zabrać z powrotem do domu (nie mam czasu zastanawiać się, jak przytaszczyłam ją w tę stronę). Oprócz ubrań, odkrywam czasem stary świecznik (któż nie zabrałby go na wyjazd służbowy?), Słownik terminów literackich, kasety wideo z bajkami z dzieciństwa albo składaną sztuczną choinkę rodziców. Odkrycie jednego obiektu prowadzi do następnych... Zwykle budzę się spanikowana wśród tych przedziwnych przedmiotów. Nigdy jeszcze nie udało mi się wsiąść do autobusu.


Drugi powracający sen, choć ten pojawia się znacznie rzadziej, rozgrywa się w szkole. Przychodzę na lekcje, bo okazuje się, że w liceum nie zaliczyłam jakichś ważnych przedmiotów, specjalnych egzaminów, nie zdobyłam świadectwa we właściwym trybie itp. Siedzę więc w klasie, w swoim aktualnym wieku (czasem we śnie do szkoły odsyłają mnie moi szefowie, podsuwając jakieś dokumenty), wśród nastolatków, i usiłuję rozwiązać zadanie z matematyki niepiszącym ołówkiem. Albo wpadam na chemię i język mi się plącze, kiedy próbuję wytłumaczyć, dlaczego wróciłam tu po tylu latach; nauczycielka życzliwie pyta mnie, co pamiętam z chemii – a ja życzliwie nie pamiętam nic. Albo usiłuję napisać coś na tablicy, a nie potrafię nawet ruszyć ręką, by sięgnąć po kredę – coś mnie paraliżuje.

W tym przypadku interpretacja jest prosta. Na jaw wychodzi mój prozaiczny kompleks, że – wbrew nadziejom z dzieciństwa, towarzyszącym oglądaniu Pi i Sigmy, które kazały mi wierzyć, że kiedyś będę wiedziała, co znaczy Matplaneta spierwiastkuje, przecałkuje, zróżniczkuje – rozumiem jedynie to pierwsze słowo.

A Wy, macie jakiś powracający sny? Pamiętacie koszmary – albo optymistyczne fabuły – które nawiedzały Was w dzieciństwie? Zmory z czasów szkolnych? Największe obawy wcielone w senny film grozy? Podzielcie się!


* Dla zatroskanych losem Oli ważna informacja – na świecie jest już jej synek, nie sznur pereł, ale też skarb!

środa, 8 maja 2013

Dwie Barcelony

Barcelona w słońcu to zupełnie inne miasto, niż Barcelona w przenikliwym chłodzie i deszczu. Ruchliwe ulice, rozmaitość atrakcji turystycznych, muzea, zabytki, restauracje... Wszystko to przy jesiennej pogodzie traktowane jest zadaniowo – nie sposób robić zdjęć w ulewie ani podziwiać panoramy miasta pogrążonego w szarościach i mgle. Zwiedzanie Barcelony bez słońca pozbawione jest tej rozkosznej spontaniczności, swobody braku planu, bo „gdziekolwiek pójdziemy, i tak będzie pięknie” twarz w słońcu można grzać zarówno pod Sagradą Familią, jak i w uliczkach nadmorskiej Barcelonety. Brak słońca zmusza, by być zdyscyplinowanym; w zimnie trudno gdziekolwiek się zasiedzieć, bo wiatr i ostry deszcz bezlitośnie wypędzają nas z plaży. 
Ostrzeżenie o wypadkach drogowych, obecne przy prawie każdym przejściu dla pieszych

Tymczasem słońce wprawia stolicę Katalonii w ruch. Budzi ulicznych grajków, malarzy-amatorów, śpiewaków flamenco, wypełnia kawiarnie zapachem kawy, a restauracje apetyczną wonią grillowanych warzyw (R. powiedziałby – steków). Słońce wydobywa bajeczne kolory mozaik Gaudiego, będące przy pochmurnym niebie w stanie przykurzonym i nieaktywnym. Słońce rozpala barwy przyrody – turkus morza, złoto piasku, zieleń liści platanów. Jest warunkiem praktykowania tej cudownej kultury kulinarnej, która skłania do spotkań przy obiedzie trwających do 23. Słońce otwiera portal do innego miasta. Mnoży, rzecz jasna, również turystów, ale to skutek uboczny możliwy do wybaczenia.

Cieszę się, że miałam okazję zobaczyć Barcelonę także z tej strony, przez drugą część naszej podróży. Bez tego doświadczenia miasto zostałoby w mojej pamięci jako... jesienna Warszawa nad morzem. Tymczasem było pięknie!
Jeden z fantazyjnie wytłuczonych deseni w Parku Guell.
Uliczka przy katedrze św. Eulalii
Jaszczur - słynny gospodarz Parku Guell i pomarańcze w Poble Espanol

niedziela, 5 maja 2013

Miasto na B, na dziewięć liter i nie jest to Bydgoszcz

Kto śledzi Kieszenie na Facebooku, już widział to zdjęcie – oto skojarzenie z Barceloną, które rządziło w mojej głowie przez wiele lat.
(Swoją drogą ciekawe, że w Eurobusinessie bardzo rzadko udawało mi się dorwać Barcelonę!). Teraz wyparły je nowe, przedziwne, barwne i zaskakujące. Pod podszewką Kieszeni trwa obróbka zdjęć i obróbka wspomnień więc soczysta relacja pojawi się tu za kilka dni. Póki co, garść wrażeń nieposortowanych. 

O Barcelonie marzyłam od dawna, czytając Mendozę albo wpatrując się w pewien toruński bar... ;-) Udało się!

Na początek najważniejsze tomy wyjazdu – od spodu:
  1. Spacerownik Marka Pernala, dawnego konsula generalnego RP w Barcelonie – użyczony przez Sylwiastkę (serdecznie dziękuję!). Wprost stworzony dla mnie – pełen ciekawostek i anegdot, tropów literackich i filmowych, a także praktycznych podpowiedzi typu: gdzie wypić najlepsze mojito? Polecam!
  2. Cień wiatru Zafona – zaczęłam go czytać przed wyjazdem (wspominałam Wam), a w Barcelonie mój apetyt gwałtownie wzrósł. Dziś po południu, po trasie rowerowej z Magdą i Pawłem, już opalałam okładkę na balkonie.
  3. Album, którym cieszyłam oczy przed wyjazdem i... przez pierwsze dni pobytu w mieście, gdy niebo pozostawało obrażone i czarne. To zdjęcie z tej książki uzmysłowiło mi, że ulice w Barcelonie tworzą dziesiątki kwadratów o spiłowanych narożnikach niezwykły widok, który możecie zobaczyć i tutaj.
  4. Notes, który R. przywiózł mi z jednej z licznych podróży służbowych do Barcelony. Pierwszą kartkę zapisałam jeszcze w samolocie (rojąc kawowe wizje), a kolejne zapełniały się wrażeniami na bieżąco.
Największy zachwyt podróży – ceramika, czyli nieprzewidywalne mozaiki Gaudiego, desenie na ścianach klatek schodowych i barwy płytek zdobiących balkony. Poniżej próbka – Park Guell.
Drugi zachwyt – pojawienie się słońca, dzięki któremu miasto nabrało całkowicie nowego wyrazu! Przez pierwsze dni pobytu towarzyszył nam deszcz, przenikliwy chłód i wiatr – walka o przyjaźń z Barceloną była naprawdę trudna.
 Pani z plakatu teatralnego przy Rambli jednoczy się z nami w bólu. Obok flaga Katalonii – leitmotiv wszystkich pejzaży Barcelony. Przez cały czas pobytu flag było znacznie więcej niż u nas polskich na 3 maja.
Kadr z trzeciego dnia podróży – już po nabyciu kaloszy, które okazały się niezbędne. Ewenement próbuje wejść w billboard, na którym niebo jest bezchmurne, a do tego wystarczy stać, a wygląda się szykownie.
Mam nadzieję, że Wasze myśli odpoczęły ostatnio równie mocno, jak moje – niezależnie od scenerii i czasu trwania majówki. Do usłyszenia!