środa, 31 lipca 2013

Pierwsza z Brzegów - 2013

Tym razem nadawanie z festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym zaczynam już teraz, w czasie jego trwania. Bo wprawdzie Kazimierz już opuściliśmy i od ostatnich seansów dzieli mnie 29-godzinna podróż samochodowa (tak, tak... piszę do Was z Czarnogóry!), to kilka tytułów wciąż chodzi mi po głowie.

A i sam festiwal jeszcze trwa - do niedzieli możecie wpaść na projekcję. Relacje z wcześniejszych edycji Dwóch Brzegów, który od czterech lat są stałym punktem naszych z R. wakacji, możecie zobaczyć pod etykietką kazimierz. Tymczasem kino!

Koneser, reż. G. Tornatore, Włochy 2013
Intrygujący film, który tylko na pozór opowiada o trywialnej fascynacji dojrzałego mężczyzny młodą kobietą. Warto poznać jego drugie dno - tym bardziej, że Koneser lada moment wchodzi do polskich kin!
Reżyserem filmu jest Giuseppe Tornatore, twórca m.in. uroczo sentymentalnego Cinema Paradiso. Koneser poniekąd też oddaje hołd historii kina - jest wysmakowany wizualnie, zachwyca kompozycją kadrów. Na długo zapamiętam np. scenę, w której bohater (Geoffrey Rush), siedzi w minimalistycznej, sterylnie białej kuchni, a jedyną plamą koloru jest obraz, który mężczyzna dopiero co kupił na aukcji. Albo ujęcie garderoby wypełnionej w całości tylko rękawiczkami - takiego kadru nie powstydziłby się Seks w wielkim mieście! Warstwa wizualna filmu jest zresztą istotna, bo Oldman to nie tylko esteta, ale i niecierpliwy pedant, który na powitanie podaje dłoń w rękawiczce, a korzystając z czyjegoś telefonu, chwyta go... przez folię.
Dlaczego piszę o filmie od końca, zaczynając od kwestii scenograficznych? Aby nie zdradzić Wam zbyt wiele z fabuły, bo tę dobrze poznać samodzielnie... Dodatkowej przyjemności dostarcza para ekranowych protagonistów - Geoffrey Rush i Donald Sutherland - w roli przyjaciół i współpracowników przy pewnych branżowych przekrętach. Miód!
Na zakończenie - po seansie mam jedną wątpliwość: czy scenariusz, choć misterny, nie posiada jednak dziur i błędów w rozmieszczeniu akcentów? Czy to po prostu ja dałam się zwieść i aby zrekonstruować całą historię, musiałam podyskutować z przyjaciółmi? Jestem ciekawa Waszych opinii!

Osochozi?
Virgil Oldman, ok. 60-letni koneser sztuki i znawca antyków (Geoffrey Rush), cieszy się renomą na rynku kolekcjonerów. Prowadzi firmę, która zajmuje się wyceną zabytkowych obrazów i mebli, osobiście angażując się tylko w poważne zlecenia. Pewnego dnia bohater  otrzymuje telefon od tajemniczej kobiety. Mężczyzna jest poirytowany jej nonszalancją, ale zagadkowa sytuacja klientki bardzo go intryguje...

Festen, reż. T. Vinterberg, Dania - Szwecja 1998
Film, dzięki któremu wybaczyłam Skandynawii całą Dogmę ;) Zrealizowany w 1988 roku obraz Thomasa Vintenberga przynosi przejmujący obraz rodziny, która zostaje skonfrontowana z bolesną tajemnicą. Festen to trochę szwedzkie Wesele Smarzowskiego - utrzymane w innej tonacji, oparte na odmiennej historii, ale równie demaskatorskie i przenikliwe. Tu także rodzinna uroczystość zostaje zgrabnie wykorzystana do przedstawienia problemów społecznych i relacji między ludźmi.Trafia w serce!
A dlaczego "wybaczam" Dogmę? Bo filmy z jej nurtu, oprócz naturalnej rejestracji dźwięku i szorstkich ujęć, cechuje jednak często pretensjonalność. A Festen, mimo tematyki ciężkiego kalibru, zachowuje lekkość opowieści, nie udaje, nie odwołuje się do banałów - snuje po prostu dobrą historię.

Osochozi?
Grupa braci i sióstr spotyka się przy okazji 60. urodzin ojca. Podniosły charakter ceremonii zakłóca nagłe wyznanie jednego z synów, Christiana. Niechciany sekret uderza nie tylko w jubilata, ale i w sztywne, rodowe rytuały, zwyczajową kurtuazję, uświęcone tradycją uprzedzenia, a wreszcie - w wygodne pragnienie, by wszystko zostało tak, jak jest...
 
Wkrótce w Kieszeniach kolejne porcje wrażeń - będą recenzje filmowe (m.in. z najnowszego filmu reżysera Festen), wspomnienia ze spotkań z artystami w Kazimierzu, wreszcie - ślady wojaży po byłej Jugosławii!

piątek, 26 lipca 2013

Komu w drogę...

Do zobaczenia za 2 tygodnie! A dla oddechu wspomnienie z minionych wakacji - Bieszczady, czyli piękno, na którym cieniem kładą się co najwyżej chmury. Marzeń po horyzont, Kieszeniarze!


niedziela, 21 lipca 2013

Balkon w bloku - metamorfoza

Niech żyje baaalkon! W zeszłym roku pokazywałam Wam zdjęcie przed, więc najwyższa pora ujawnić efekty pooperacyjne.
Tak jest!

...a tak jest z drugiej strony.

Co się zmieniło? Wygładziliśmy ściany, załataliśmy dziury, pomalowaliśmy całość. Wymieniliśmy okna (wraz z ich wymianą w całym mieszkaniu) i na balkonie pojawił się cywilizowany parapet. Podłoga zyskała nowe spoiny, a balustrada - świeżą warstwę farby. A przede wszystkim - wstawiliśmy wymarzone meble (z sygnaturą), akcesoria i rośliny.  Te ostatnie zmieniają się dość często, w zależności od sezonu i pogody (ostatnio np. słońce uprażyło turki, co widać na pierwszym planie - ale wkrótce donica znów się zazieleni).
 Groszek który raz się pnie, a raz nie.
Żółte chodaki tata dawno temu przywiózł mi z Holandii. Wciąż szukały swojego miejsca, wędrując z półki na półkę - przez chwilę nawet wisiały na ścianie - aż olśniło mnie: najlepsze miejsce dla butów jest pod ławką!
Donica moja ulubiona.
Pogoda w kratkę?
Pieniek wśród kwiatów - gęsto tam, żeby kotów nie kusiły wypady do sąsiadów.
Tak balkon wygląda na co dzień.

Co jeszcze mamy w planach?
- zamontowanie siatki na całej wysokości, żeby koty mogły same zostawać na balkonie (mniej wprawdzie będzie wtedy takich listów i takich odwiedzin... ale cóż, nie można mieć wszystkiego);
- zakup parasola przeciwsłonecznego (w biało-żółte pasy), bo po południu w słońcu zaczynamy jednak skwierczeć, i leżaka (pożądany również w paski);
- opcjonalnie: osłonka na balustradę (wiecie, takie pasmo materiału, przeplecione między barierkami celem osłonięcia się od sąsiadów) - tu się wahałam, ale chyba zrezygnuję, bo i tak sto razy przeturlaliśmy się po tym balkonie i niczyje spojrzenia nas nie nękały, ani my, mam nadzieję, nikomu nie daliśmy w kość; poza tym lubię widok między barierkami, no i stopy muszą wystawać. 
Góra i dół, czyli truskawki pod sufitem i poduchy do wylegiwania (to ich stałe miejsce).
Klamerki, a obok pierwsza wiosenna trawa i chryzantemy, których już nie ma.

Pora na moje ulubione zdjęcia - z życia wzięte!



Sprawdzona pozycja do czytania kryminałów - na zielonej ławce, z plecami opartymi o barierkę. Taaak... teraz myślę, że mogłam przeoczyć te sąsiedzkie spojrzenia.
Z kolei dla tej pozycji R. i Figa stracili głowę.

 
Figa zastanawia się, czy u sąsiadów trawa jest zieleńsza.

Dwa wnioski z posiadania balkonu w obecnej postaci:
1. Jest cudnie! W tym sezonie to zdecydowanie nasze ulubione pomieszczenie; spędzamy tu wieczory (do momentu, gdy przylecą wielkie, ospałe chrząszcze), w weekendy czytamy i pijemy radlery (które przywołują wspomnienie wakacji w Bieszczadach), wylegujemy się na milionach poduszek i machamy nogami między barierkami. Raz nawet zrobiliśmy grilla w wersji mikro.
2. Ludzie nie korzystają z balkonów. Odkąd do Polski przybyła spóźniona wiosna, eksploatujemy nasz balkon intensywne i zwykle nie widzimy nikogo, kto robiłby to samo. Puste krzesła, przykryte folią stoliki ogrodowe, co najwyżej ktoś wyjdzie na papierosa. Albo mieszkańcy naszego bloku wolą oglądać telewizję, albo wszyscy są wciąż na wakacjach.
 
Na koniec jeszcze klamerka (żeby dopiąć notkę). My tymczasem wracamy na balkon... bo życie to balkon nad bale! 



środa, 17 lipca 2013

Trzy ma być liczbą, do której liczyć masz i liczbą tą ma być trzy

Trzy nogi, trzy lata, a nas dwoje. 
I nawet jeśli z jakiegoś powodu miałoby się skończyć na tych trzech latach, to już zdążyło być bardzo fajnie. Wszystkiego najlepszego, R.!

P.S. Czasami zresztą kusi mnie, by napisać Wam więcej o tym, jaki wspaniały jest R., ale są rzeczy, których internety nie pomieszczą.


poniedziałek, 15 lipca 2013

Kronika wypadków Miłoszewskiego

Recenzja nowej powieści Miłoszewskiego klarowała mi się w głowie od kilku dni. W zasadzie zaczęła tworzyć się jeszcze w trakcie lektury, bo czytając Bezcennego, kilkakrotnie łapałam się na tym, że chętnie bym już podsumowała swoje wrażenia, zamiast... poznawać ciąg dalszy fabuły. Niezbyt dobrze to rokuje, prawda?

Czytelnicy Kieszeni wiedzą, że jestem miłośniczką Miłoszewskiego. Odkąd jednym tchem przeczytałam Domofon, później sięgnęłam po kryminalne Ziarno prawdy i zwiedziłam Sandomierz tropem literackich zbrodni, z niecierpliwością wypatrywałam kolejnej frapującej fabuły. Niestety, tym razem jestem daleka od zachwytu.
I jak tu wyliczyć zniżkę? - pytałam na kieszeniowym Facebooku. Potem okazało się, że była to najmniejsza z rozterek związanych z powieścią Miłoszewskiego

Bezcenny, określany przez wydawcę jako thriller, zwyczajnie mnie nie wciągnął - wertowałam kolejne strony z uśpionymi emocjami. Nie obudziły ich ani pościgi samochodowe, ani serie z karabinów, ani ujęcia quadów spadających w przepaść czy niebezpieczeństwo ataku tygrysów (sic!). Ot, wątki sensacyjne ze średniej klasy kina akcji - tyleż efektowne, co skazane na szybkie zapomnienie. A ja liczyłam na gorączkową lekturę z biciem serca!

Być może powieść bardziej przypadłaby mi do gustu, gdyby sam temat odzyskiwania zaginionych dzieł sztuki był mi bliski... Bo o tym traktuje Bezcenny, o brawurowej próbie odnalezienia i przywrócenia Polsce Młodzieńca Rafaela. W tym celu zmobilizowani zostają: dr Zofia Lorentz, historyk sztuki z szeregów Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Karol Boznański, nonszalancki marszand, a jednocześnie były partner Zofii, Anatol Gmitruk, agent polskich służb specjalnych, i legendarna szwedzka złodziejka, Lisa Tolgfors. Wspólnie mają rozwikłać zagadkę zaginionego dzieła - ważną nie tylko dla historii sztuki, ale i światowej polityki.

Wstawki dotyczące rynku kolekcjonerów niespecjalnie mnie ciekawiły (inaczej niż, mniej liczne, opisy fascynacji malarskich - chętnie słuchałam wrażeń bohaterów na temat ich ulubionych obrazów). Nużyły mnie również dygresje publicystyczne - każdorazowo miałam wrażenie, że autor grubymi nićmi wplata w charakterystykę bohaterów swoje prywatne przekonania polityczne. Niewyszukany wydał mi się np. fragment dotyczący premiera - niby zawoalowany, a jednak jasno wskazującej na Tuska:

Lorentz: A pan gdzie wtedy był?
Premier: W Sopocie, u rodziny. Jak co tydzień. Zresztą nie pani sprawa.
To ją rozsierdziło jeszcze bardziej. Ten Kaszub służbę Polsce traktował w taki sposób, że robił sobie pięciodniowy tydzień pracy, jak pani na poczcie, i na każdy weekend jechał do swojej żony do Trójmiasta, która "och, och, tak bardzo nie lubi stolicy". Rodzinne weekendy premiera kosztowały podatników milion złotych rocznie. (s. 207)

Później premier w złości wymachuje "epileptycznie" palcem, wykrzykuje "Moja rodzina jest święta!", natomiast bohaterka mówi do niego w kłótni: "Rozumiem, że jest pan Dyzmą bez kompetencji i wykształcenia, pogubionym w swojej nieoczekiwanej karierze, na dodatek mama nie nauczyła pana manier i nie ma pan pojęcia, jak się odnosić do kobiet".

Czytałam to z pewnym niesmakiem, bo skoro już wplatamy w powieść rozrywkową współczesną scenę polityczną, to uczyńmy to błyskotliwie albo ciekawie, niech to chociaż nadaje kolorytu książkowej postaci, niech reakcja bohaterki będzie wiarygodna, a nie tylko wykoncypowana - w kontraście do groteskowych odruchów premiera.

Do listy minusów dochodzą niechlujne wypadki językowe, powtórzenia, banały - OK, nie dramatyczne, wybaczałam je w debiutanckim Domofonie, ale przy Bezcennym spodziewałam się jednak więcej staranności.

Były jednak i pozytywy. Książka zaczęła mi się podobać około 350. strony, kiedy ustały pościgi samochodowe, strzały z karabinów i porykiwania tygrysów, a zaczęła się powieść obyczajowa z tajemnicą w tle. Fragmenty, w których akcja osadzona była w Chorwacji i Lwowie, gdy pojawiło się więcej ciekawych postaci, czytało się przyjemnie; bardzo przekonująca wydała mi się np. rozmowa bohaterów ze stulatką (Miłoszewski wiernie oddał tu sposób wypowiedzi człowieka, którego pamięć przysłania już choroba). Może lektura przebiegała tu szybciej również dlatego, że - jak to lubi pisać Miłoszewski - na tym etapie powieści "kawałki układanki zaczęły trafiać na swoje miejsce" i zamiast pustych fajerwerków, zbliżaliśmy się już do finału.

Niemniej czekam na Szackiego. Z tego, co pamiętam ze spotkania z pisarzem w Toruniu, akcja trzeciego kryminału ma się toczyć w Olsztynie... Czy ktoś z warmińsko-mazurskich czytelników Kieszeni mógłby dokonać tam szybkiego morderstwa, żeby prokurator miał okazję wziąć się do roboty i wrócić do księgarń?

poniedziałek, 8 lipca 2013

Nie matura, lecz chęć szczera, wyśle cię na Openera

Długo wahałam się, czy jechać. R., wraz z Pawłem i niejakim dj Filcem, miał karnet już od stycznia, urlop wypisany (przynajmniej mentalnie) równie długo, nocleg zarezerwowany, a koncerty wyśledzone. A ja do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy dołączę. Głównie z przyczyn finansowych - hiszpańskie wojaże pożarły sporo funduszy, w międzyczasie zdarzyło się parę nagłych acz ekscytujących wydatków typu dentysta, a bank z niewiadomych przyczyn wciąż domaga się rat kredytu (skandaliczna nachalność, doprawdy). Poza tym festiwale muzyczne nie pociągają mnie tak bardzo, jak filmowe - cały dzień spędzony w kinie może upłynąć mi emocjonująco, a na kilku koncertach z rzędu już się nudzę i wywijam myślami.
 Open'ER, czyli ewenement i R. na wolnym powietrzu

Ostatecznie pojechałam, na jeden dzień. I nie żałowałam ani przez chwilę. (No, może z wyjątkiem jednej, gdy zatrułam się czymś na trasie, a PKP akurat zaserwowało nam dodatkową godzinę postoju w trawie - ale tę kwestię pozostawię na marginesie).

Czwartek spędzony na Open'er Festiwalu okazał się bez wątpienia najlepszym dniem koncertowym tego roku. Klucz do sukcesu? Nick Cave and The Bad Seeds! Jeśli kiedykolwiek poczujecie się starzy i zmęczeni, obejrzyjcie ich koncertowy występ - taką porcją charyzmy nie sposób się nie zarazić. Cave śmiało wychodził do publiczności, przechadzał się po ramionach rozentuzjazmowanych fanów i śpiewał, śpiewał tak elektryzująco, że nie tylko Babie Doły były rozkołysane. Do tego prowadził ujmującą konferansjerkę (People ain't no good... except people here, in Poland - co podobno wcale nie było wytrychem na każdym koncercie). Nie ustępowali mu pozostali, fantastyczni muzycy, jak skrzypek, Warren Ellis, który co drugi, dynamiczny występ kończył wyrzuceniem smyczka na scenę (po czym przez połowę kolejnego utworu szukał go wokół siebie). Znakomite widowisko!
Zdjęcie ze strony Polskiego Radia
Jakie inne rytmy trafiły mi się podczas koncertowego czwartku? Fragment występu Kim Novak, zespołu braci Waglewskich, których kilku piosenek wysłuchaliśmy w wymarzonych dla mnie okolicznościach (leżąc na trawie, jeszcze bez deszczu); Ras Luta, znany z przeboju Znowu nie mam hajsu, odrobina Łąkiłan (nie jestem wielką fanką, ale na koncertach bardzo lubię, o czym wspominałam kiedyś przy okazji przyjemności) i na deser Maria Peszek. Dla mnie okazało się to porcją w sam raz.
Co jeszcze zanotowałam w czasie Open'er Festivalu?
1. Świetną organizację. Open'er jest wielkim przedsięwzięciem, a wszystko chodzi jak w zegarku; darmowe autobusy co chwilę kursują z centrum Gdyni na lotnisko Babie Doły (przestrzeń festiwalu); cały teren jest zmyślnie zagospodarowany; oprócz scen koncertowych, nie brakuje miejsc, gdzie można coś zjeść (jako wegetarianka, byłam mile zaskoczona wyborem), żeby nabrać sił w czasie maratonu koncertów. Poza tym kusi scena teatralna (to mój jedyny żal: nie udało mi się zdobyć wejściówki na Warlikowskiego), sala kinowa, namiot designu, stoiska znanych butików, np. mojego ulubionego Pantuniestał... Dużo atrakcji, również pozamuzycznych.
2. Kalosze. Nigdy nie widziałam w jednym miejscu tak wielu różnych fasonów i kolorów.

3. Plaża. Położona niedaleko głównego miejsca akcji, wymagająca wprawdzie wspinaczki po dziko zdeformowanych schodach, ale urocza. Zapas jodu uzupełniony nie mniej, niż zapas Nicka Cave'a.
Open'erowa bluza Pawła. Do dziś trwają spory, czy kosmata kula to po prostu logo festiwalu ze sceną, czy też naprawdę kot ;)
Co tam koncerty, gdy jest diabelski młyn!
Babie doły, czyli Magda i ja na plaży miejskiej w Gdyni.
R. i ja, a jakże! Plaża miejska w Gdyni.
Skoro już fauna, to i pasażer w pociągu powrotnym (zdjęcie znane już z kieszeniowego facebooka).
A teraz? Znowu nie mam hajsu. Ale warto było!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Poranek Hipolita

Z okazji poniedziałku życzę Wam, żeby ogarnął Was taki apetyt na życie, jak Hipolita!

Obudziła go wiertarka
u sąsiada, pana Marka,
wywołując w zakamarkach
świadomości Hipolita dziki wstrząs.

Przebudzenie to o świcie
wywołało w Hipolicie
chęć zanurkowania w życie -
więc porzucił zwyczajowy ranny dąs.

"Nie zamierzam dziś już zasnąć! - krzyknął -
Wolę ruszyć w miasto,
podbić serię serc niewiastom!" -
tu podkręcił finezyjnie bujny wąs.

Idąc za instynktu radą,
włosy swe zamiast pomadą
wysmarował czekoladą,
bo wiadomo, że dziewczyny lubią brąz.

Potem włożył surdut wielki,
w mig wymodelował szelki
i rzekł, chrupiąc dwa precelki:
"Dziś wprowadzę białogłowy w żywy pąs!"

Przywdział kaszkiet (taka moda),
wziął parasol (bo pogoda)
i sprężyście zbiegł po schodach -
ach, niechybnie porwie damy w dziki pląs!