Jeśli Woody Allen jest w kinematografii kieliszkiem dobrego wina – sprawdzonym, wytrawnym, czasem może za słodkim, ale cóż, w wypadku przesytu zawsze możemy sięgnąć do starych roczników – to Wes Anderson jest filiżanką gorącej czekolady z chili. Filiżanką fikuśną, bo w jego wypadku słowa przestarzałe i niedorzeczne zyskują prawo bytu, i trochę wyszczerbioną, bo naznaczoną losami postaci, przez których ręce przeszła. Naturalnie – filiżanką stylową, wysmakowaną kolorystycznie - taką, którą ma się ochotę wstawić tylko do fantazyjnego kredensu, nie do prozaicznej szafki z płyty mdf.
(Swoją drogą, czy zauważyliście, że najwybitniejsi reżyserzy filmowi noszą zwykle inicjały WA? Woody Allen, Wes Anderson... i wymieniałabym dalej, gdyby nie fakt, że notka dotyczy czegoś innego oraz że nie znam więcej przykładów).
Nowy film Andersona, Grand Budapest Hotel, wpisuje się w porcelanową charakterystykę. To słodycz przełamana melancholią, historia nostalgiczna, niespieszna, przyjemna w odbiorze, choć z gorzkimi akcentami w tle. To sentyment spleciony z ironią, smaczny miks burleski i komedii - poprowadzony przez brygadę znakomitych aktorów. (Na marginesie - w kategorii Filmów, Które Gromadzą Rzesze Znanych Twarzy, W Tym Willema Dafoe, Grand Budapest Hotel podoba mi się znacznie bardziej, niż Nimfomanka von Triera).