poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Tu wzorek, tam tamborek

Nie masz pomysłu na obraz, a w piwnicy piętrzy się mnóstwo tkanin i tamborków, pozostałych po młodzieńczej pasji hafciarskiej? Któż z nas nie zna tej sytuacji! ;-) Wystarczy połączyć ze sobą poszczególne elementy i dekoracja gotowa!

Więcej zdjęć - jak i źródła inspiracji - znajdziecie tutaj.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Sam o dwojgu

Jednym z najprzyjemniejszych wspomnień przywiezionych z Kazimierza jest dla film Para na życie (Away we go) Sama Mendesa (znów niebanalne tłumaczenie tytułu...).

Główni bohaterowie filmu to Verona i Bart – para spodziewająca się dziecka. Na wieść, że rodzice Barta wyjeżdżają na pół roku do Belgii, bohaterowie postanawiają również się wyprowadzić i poszukać dla siebie nowego miejsca na ziemi. Wyruszają  w podróż prowadzącą przez domostwa krewnych i znajomych (niekiedy – wyjątkowo barwnych), szukając domu, w którym poczuliby się szczęśliwi.

Cały film to relacja z ich podróży (wiem, wiem – znowu ;-) –
chwilami bardzo zabawna (patrz: zabiegi Barta, służące przyspieszeniu tętna dziecka), chwilami melancholijna, a jako całość – szalenie ujmująca. Bohaterowie tworzą oryginalną, nielukrowaną parę, a sposób przedstawienia ich przez Mendesa – ciepły i pełen życzliwości – sprawia, że film emanuje pozytywną energią (jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało).

Przyznam, że w trakcie seansu nasunęło mi się wspomnienie poprzedniego tytułu Mendesa –
Drogi do szczęścia (Revolutionary Road). Fabuła obu filmów jest w zasadzie podobna – mamy parę bohaterów, pojawia się motyw podróży, a także – oczekiwanie na dziecko. O ile jednak w Away we go ciąża zostaje przyjęta pogodnie, a podróż (odbywana w zasadzie dość niechętnie, z poczucia przymusu) ma pomóc bohaterom w odnalezieniu miejsca odpowiedniego do wychowywania potomka, o tyle w Revolutionary Road wyjazd do Paryża stanowić miał z założenia spełnienie marzeń, sposób na ucieczkę od dusznej codzienności. April, główna bohaterka Drogi (Kate Winslet) wierzyła, że uda jej się zrealizować dawne aspiracje aktorskie, a emocjonujące paryskie życie przekreśli rutynę, która znaczyła jej dotychczasowy byt. Niestety, kres planom wyjazdu położyła niespodziewana ciąża.
Światy przedstawione obu filmów są mocno skontrastowane – Away we go to obraz współczesny, bohaterowie są parą od lat i nie zamierzają się pobrać, a ich znajomi to niezależni ludzie, realizujący różne modele wspólnego życia. Z kolei życie April i Franka jest silnie przefiltrowane przez obyczajowość lat 50. – obserwując bohaterów w pracy czy podczas spotkań towarzyskich, co krok natykamy się na stereotypowe ujęcie relacji małżeńskich czy anachroniczne wizje ról społecznych. Znamienne zresztą, że podczas gdy plany April i Frank bulwersują ich konserwatywnych znajomych, w Away we go to młodzi bohaterowie traktują wyjazd swoich rodziców jako decyzję zaskakującą, niedojrzałą i nieodpowiedzialną (natomiast para seniorów – podekscytowana i pełna entuzjazmu – przygotowuje się na przygodę życia). Myślę, że rozpatrywanie tych filmów wspólnie, jako dwóch oddzielnych, choć zbieżnych w wielu punktach, wypowiedzi Mendesa na temat relacji międzyludzkich, byłoby całkiem ciekawym przedsięwzięciem krytycznofilmowym.

Tymczasem właśnie doczytałam się, że niektórzy recenzenci zarzucają Drodze anachronizm, naiwność i brak wiarygodności. Nie sądzę jednak, by akurat osadzenie w konkretnych realiach społecznych i rzekome zlekceważenie zmian obyczajowych, jakie zaszły od lat 50. – co sugeruje Janusz Wróblewski (Jesteśmy bogatsi o doświadczenie kontestacji, seksualnej wolności, rozpadu wartości rodzinnych i lekturę Houellebecqa. – pisze z emfazą recenzent) – faktycznie przekreślało uniwersalizm filmu Mendesa. Ja, jeśli polecałabym Drogę ostrożniej, to raczej ze względu na dość senny i stonowany sposób prowadzenia narracji, który nie wszystkim musi odpowiadać, bynajmniej jednak nie z powodu „anachroniczności”.

Podsumowując –
Away we go to film pogodny i bezpretensjonalny, kreślący wizję szczęścia bez patosu – wiarygodnie, z oddechem i dystansem wobec bohaterów. Revolutionary Road to obraz gorzki i przygnębiający, przesycony duszną atmosferą frustracji i pseudoidyllą zaściankowych przedmieść. Polecam oba – na dwa oddzielne wieczory.

P.S. Z innej beczki – jeśli ktoś z Was oglądał serial
The Office, z pewnością zauważy, że w Away we go gra John Krasinski, odtwórca roli Jima.

Kurdewocjonalia

Rozmowa z kolegą Łukaszem zainspirowała mnie do przeglądu współczesnych form kultu-i-handlu. Owoce internetowych poszukiwań okazały się olśniewające.

Otóż bowiem osoba, która chciałaby wzbogacić życie codzienne o akcenty sakralne, może zacząć już od śniadania. Holy toast to niezawodny sposób na promienny poranek!
Do chrupiącej grzanki warto golnąć sobie herbatę. Nieprzypadkowo piszę tak kolokwialnie, bo gdy nalejemy gorący płyn do kubka, z Jezusowego oblicza zniknie zarost! Zobaczcie;)

Posiliwszy się, przystępujemy do pracy! Na samoprzylepnych karteczkach wypisujemy przykazania na cały dzień. Na komputerze opracowujemy ważne dokumenty, raporty, kosztorysy... by następnie zapisać je na pendrivie - śledząc, jak bijące serce sygnalizuje przepływ danych! A wszystko to pod hasłem Oh, Maria, keep my data safe za jedyne 59 euro;)

Kończymy pracę i szykujemy się na upojny wieczór! Przywdziewamy skąpy strój (Made in the USA!) i rozpylamy wokół siebie mgiełkę papieskiego zapachu... Ta noc będzie nasza!

czwartek, 13 sierpnia 2009

My one and only (Zawsze tylko ty)

Jako, że wciąż pozostaję w nastroju trochę podróżnym, wspomnienia typowo filmowe z festiwalu zacznę od My one and only (w wersji polskiej Zawsze tylko ty) – sympatycznego filmu Richarda Loncraine'a.


Jest to pogodna, żywiołowo opowiedziana historia George'a Hamiltona, który – wraz z matką i bratem przemierza Amerykę II połowy lat 50. Akcja rozpoczyna się w chwili, gdy Ann, matka George'a (w tej roli Renee Zellweger) porzuca męża, przyłapawszy go na zdradzie i postanawia wyruszyć do Bostonu w poszukiwaniu lepszego życia. Śledzimy więc jej perypetie związane z kolejnymi mniej lub bardziej ekscentrycznymi adoratorami i obserwujemy nastolatków usiłujących odnaleźć się w nowych warunkach (a przy okazji dowiadujemy się m.in. o zamiłowaniu Robbiego do hafciarstwa czy zacięciu pisarskim George'a;)

Nie jest to dzieło wybitne, ale świetny film na popołudnie, na które nie mamy pomysłu:) Warto dać się wciągnąć młodzieńczej opowieści George'a tym bardziej, jeżeli tak, jak ja - macie słabość do scenografii i kostiumów w stylu retro;) Kolorowe, rozkloszowane spódnice, kufry podróżne, lodówki w pastelowych kolorach czy bajeczne samochody to wszystko naprawdę pozwala nacieszyć się oczom;)

Tutaj znajdziecie zwiastun filmu, ale zdecydowanie NIE polecam jego oglądania. Jeśli wybieramy się do kina na lekki, niezobowiązujący film a jeszcze do tego mamy znać zarys całej fabuły, opatrzony łopatologicznym komentarzem lektora to doprawdy, niewiele zostaje z przyjemności oglądania.

P.S. Dopisek dla wielbicieli serialu Seks w wielkim mieście - w My one and only w niewielkiej, acz wyrazistej roli występuje Chris Noth.

P.S.2 Jeśli kiedyś uda mi się zdobyć kopię filmu, dołączę do notki kadr z wyhaftowanymi, jak koszula jednego z bohaterów, napisami końcowymi. Malowniczy.

P.S.3 Jeszcze jedno
plakat banalny do bólu;)

wtorek, 11 sierpnia 2009

Przeliteruj Kazimierz

Był już Kazimierz w słowach, więc teraz - Kazimierz w literach;)


(Musicie wiedzieć, że gdziekolwiek jestem, rozglądam się za szyldami, drogowskazami, neonami, tablicami informacyjnymi... Wszystkim, co ma litery;)

Filmów po brzegi

Czy wspominałam, że właśnie wróciłam z wakacji? ;-) Zacznę od banału – kto jeszcze nie był w Kazimierzu Dolnym, niech szybko nadrobi zaległości. Miasteczko jest urocze – idealnie nadaje się dla wielbicieli długich spacerów... A także miłośników zamków, kultury żydowskiej, oryginalnego ukształtowania terenu czy odgłosu obcasów na kostce brukowej ;-)  (Nie wypada mi przeoczyć również pasjonatów cygańskich wróżb oraz komarów ;-)

W sierpniu jednak Kazimierz kusił przede wszystkim miłośników kina.

Na Dwóch Brzegach byłam po raz pierwszy – a wcześniejszą tamtejszą imprezę, Lato Filmów, znam tylko z czasów jej emigracji do Torunia, więc nie zdobędę się na żadne porównania. Festiwal w obecnej postaci jest z pewnością mocno „dwójkowy”, bardzo wyraźnie naznaczony gustem Grażyny Torbickiej (który jednak nie wydaje się zbyt kontrowersyjny, więc gwarantuje szerokie spektrum filmów nagradzanych na międzynarodowych festiwalach) i pewnie trochę zbyt szumnie promowany przez TVP. Nie zmienia to jednak faktu, że jadąc do Kazimierza na kilka dni – niezobowiązująco, z zamiarem oswojenia miasta i oddania się błogim przyjemnościom kinomaniactwa – można spędzić czas naprawdę przyjemnie.

Wspaniale było spacerować niespiesznie z seansu na seans, wylegiwać się na bulwarze nad Wisłą (choćby nawet z widokiem na Dziunię ;-) czy beztrosko przeglądać książki na kanapach Cafe Kocham Kino. Bez cienia myśli o pracy... ;-) Oglądanie, a raczej – słuchanie, The Wall w kazimierskim zamku, z sierpniowymi gwiazdami nad głową, to również niezapomniane przeżycie.

W samym repertuarze Dwóch Brzegów można było wyszperać kilka perełek (z pewnością będę do nich wracać na blogu), choć oczywiście zdarzały się filmy w moim odbiorze zupełnie bezbarwne (przy niektórych – tak, jak czasem przy współczesnych powieściach – nie mogłam powstrzymać się od myśli, że... zbyt łatwo teraz zrealizować film ;-)

Inspirujące były niektóre spotkania z twórcami (bardzo sympatyczne wrażenie zrobił na mnie Andrzej Bart, świetna była rozmowa z Krystyną Jandą i Jerzym Radziwiłłowiczem po projekcji Przesłuchania itd.) czy innymi silnymi osobowościami – jak Janina Ochojska (nieustannie podziwiam ją za konsekwencję i pozbawiony fajerwerków, a zaraźliwy optymizm). W tym miejscu proszę przerwać lekturę i szybko wysłać sms :-)

Andrzej Bart i Sylwia Chutnik
Przyznam jednak, że po tych spotkaniach – czasem bardziej niż sami artyści – w pamięci wyryli mi się przedstawiciele gatunku „Wpaść na imprezę, przecisnąć się szturmem do pierwszego szeregu, natychmiast zacząć gorączkowo robić zdjęcia, machając aparatem przed oczyma innych gości, po czym... (uwaga, tu następuje część zaskakująca, bo wcześniejsze zachowania – bądźmy szczerzy – były całkiem zwyczajne ;-) bezceremonialnie i hałaśliwie przecisnąć się do wyjścia". Bo kto by przecież wytrzymał do końca tak nudnego spotkania?!” ;-)

Dobrą ilustracją wydaje mi się fragment rozmowy telefonicznej, zasłyszanej w Kazimierzu:
Tak, na festiwalu jesteśmy... Nie, filmów nie oglądamy – ale Karol ma zdjęcie z Torbicką! ;)

Tymczasem – z racji powrotu do rzeczywistości, czyli ponownego zanurzenia w branży reklamowej – kilka słów o spotach sponsorów festiwalu. Wierzcie mi, jeśli film promocyjny nadawany jest przed KAŻDYM seansem, warto poświęcić jego przygotowaniu nieco czasu. W przeciwnym wypadku skutecznie zniechęci do marki nie tylko grupę docelową, ale każdą Bogu ducha winną jednostkę, która przypadkiem znajdzie się na sali kinowej ;-)

Zrozumieli to przedstawiciele PGE, którzy przygotowali kilka prostych animacji, nawiązujących do branży energetycznej, ale jednocześnie – do klasyki kina (spoty możecie zobaczyć tutaj). Widzowie - znużeni rutyną innych reklam - przyjmowali animacje PGE jako zabawny przerywnik, przymrużenie oka skierowane do kinomaniaków – przy pierwszej emisji nawet nagrodzili spoty brawami. Koszt realizacji takich animacji z pewnością nie był wysoki – a do sukcesu wystarczył tylko pomysł (czyli: 1. aluzje do znanych filmów – podkreślenie związku sponsora z konkretnym festiwalem, 2. przygotowanie animacji w kilku wariantach, aby zbyt szybko się nie opatrzyły).

Tematu nie załapała jednak zupełnie firma XEROX, której spoty – zgrzebnie dubbingowane i dramatycznie niezabawne – do dziś budzą we mnie zgrzytanie zębów. Doprawdy, lepiej by było dla marki XEROX, gdyby firma ograniczyła swój udział w organizacji festiwalu do drukowania – notabene sympatycznej – gazetki Głos dwubrzeża ;)

Kończąc temat reklamowy, dodam, że bardzo chętnie zobaczyłabym w przyszłym roku wśród sponsorów festiwalu markę OFF;-) Niestety, komary skutecznie odbierały urok plenerowym seansom na Dwóch brzegach. Poza tym takie przedsięwzięcie marketingowe udałoby się producentowi OFF-a całkiem zgrabnie przeprowadzić - cóż bardziej celnego, niż wzbogacenie programu Dwóch Brzegów o pasmo filmów OFF-owych? ;-)

A na koniec prywata – ostatnie zdjęcie wykonane w Kazimierzu (uśmiech wyraża czar wspomnień z festiwalu i błogą nieświadomość, że nadchodząca podróż okaże się 8-godzinna ;-). Oby wkrótce nadarzyła się okazja, by zrobić kolejne...



poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Gdyby ten blog miał tapetę...

...wyglądałaby tak:) A gościom bloga zaproponowałabym herbatę i podała ją na jednej z takich tac:















No, ale cóż... tapety nie ma, więc całą aranżację szlag trafił ;-)

Materiały znalezione w
Isak - sklepie z artykułami dziecięcymi.

Pikując w Picoult


Na książki Jodi Picoult trafiłam przypadkiem – przeglądając gazetowe forum internetowe pod kątem recenzji Margaret Atwood, natknęłam się na opinię, że „zwolennicy Atwood polubią też Picoult”. To doprowadziło mnie do recenzji Bez mojej zgody – bodaj najsłynniejszej powieści Picoult (wyd. 2004). W wypowiedziach czytelników (choć chyba głównie – czytelniczek) powracały pozytywne opinie o wciągającej fabule, wiarygodnych portretach psychologicznych czy wreszcie – ciekawym ujęciu trudnych problemów etycznych. Wkrótce usłuszałam, że sugestywnie przedstawione emocje bohetarów czy doniosłość poruszanych problemów moralnych cechują większość powieści Picoult. Zaintrygowana, sięgnęłam po chwalone Bez mojej zgody.

I cóż... Skłamałabym pisząc, że książka mnie nie wciągnęła - połknęłam ją w ciągu kilku dni, poświęcając na czytanie każdą wolną chwilę przy śniadaniu, w drodze do pracy czy na przystanku autobusowym. Zaciekawiona, wertowałam kolejne strony – chwilami autentycznie emocjonując się poczynaniami bohaterów.

Niestety, nie brakowało i chwil, kiedy boleśnie banalne sformułowania czy schematyczne dialogi działały na mnie jak kubeł zimnej wody. Zdarzało się, że fragmenty powieści – z założenia, zdaje się, intrygujące – przebiegały w sposób szalenie przewidywalny (choćby drugoplanowy wątek romansu Julii i Campbella) i bezceremonialnie wyrywały mnie z literackiego świata. Irytowała mnie również narracja – teoretycznie prowadzona przez różne postaci, a w praktyce - zupełnie nie zindywidualizowana. Każdy z bohaterów myślał, czuł, mówił tymi samymi sformułowaniami.

Nie żałuję jednak, że dotrwałam do końca – zakończenie rzuciło nowe światło na całą historię i ze względu na nie warto było przeczytać wszystko, czym Picoult chciała się z nami podzielić.

Po lekturze Bez mojej zgody pozostałam z wrażeniem: "Ciekawa, lekko napisana książka - chwilami wiarygodna, chwilami grubymi nićmi szyta – ale zasadniczo przyjemna w odbiorze. Świetna lektura do pociągu czy na gwarną plażę, kiedy ciężko nam skoncentrować się na subtelnych zabiegach narracyjnych ;-) Wciąga, porusza dość uniwersalne problemy, ale żeby jakoś szczególnie silnie grała na emocjach czy skłaniała do wnikliwych refleksji – co to, to nie."

Zdążyłam zapomnieć o Picoult, gdy niedawno - przy okazji weekendowego wyjazdu nad morze (mamy z R. taki zwyczaj, że z każdych wakacji staramy się przywieźć jakąś pamiątkę z namiotów Taniej książki :-) natknęłam się na Deszczową noc. Pomyślałam, że to dobry sposób, by zweryfikować opinię o autorce – tym bardziej, że ulewy i błyskawice wskazywały na wyjątkową zbieżność tytułu z naszymi miniwakacjami ;-) Zaczęłam więc czytać...

I znów okazało się, że nie wiedzieć kiedy, znalazłam się na dwusetnej stronie powieści – ale i znów nie brakowało przystanków pod tytułem: "Czy autorka pisała to po nieprzespanej nocy?!" ;-) Przyznam, że bardzo lubię od czasu do czasu dać się wciągnąć zawiłościom fabularnym, ulec bez reszty samej historii – zwłaszcza, jeśli mam do czynienia z klasycznym czytadłem. Ale i w tej powieści fragmenty typu: Wszedł na zaplecze i stanął przed maleńkim lustrem (...) Zobaczył oznaki trawiącego go ognia – zaróżowione policzki – i przypomniał sobie, że to u niego oznaka głębokiego zakochania – skutecznie sprowadzały mnie na ziemię ;-)

Dla zainteresowanych linkuję początkowy fragment powieści – który da Wam wyobrażenie o stylu Picoult, a przy okazji zarysuje akcję (kto wie, może skłoni Was do lektury całości). Nie zdradzę więcej, bo sama nie znoszę wszelkiej maści spojlerów, a na okładkach książek jest ich aż nadto.

Zasadniczo Deszczowa noc poruszyła mnie (choć nie wiem, czy to
nawet nie zbyt mocne słowo) mniej niż Bez mojej zgody, więc zainteresowanym polecam raczej tę pierwszą powieść. W przypadku drugiej po lekturze kilku pochlebnych recenzji, powołujących się na emocjonującą, pełną zaskakujących zwrotów fabułę, byłam zaskoczona tym... że nic mnie w tej powieści nie zaskoczyło.

I uwaga na zakończenie – czy ktoś ma pomysł, dlaczego oryginalny tytuł Mercy przetłumaczono na Deszczową noc? Motyw litości, różnych odcieni współczucia czy pytania o granice przebaczenia pobrzmiewają w całej powieści, więc doprawdy, wierność wobec oryginału byłaby lepszym pomysłem... Po co więc ta noc? Chciałoby się powiedzieć tłumaczowi: Deszczowa noc? Litości...;-)

"Panie Kazimierzu, czy ma pan klucz od kabiny?"


...czyli podsumowanie wakacji - w Kluczborku, oczywiście;)



Szczegółowa relacja później - na razie tylko garść wspomnień z plecaka;)