czwartek, 31 października 2013

Odlot

Fotografia sekwencyjna bazuje na prostym pomyśle - kilkanaście lub kilkadziesiąt zdjęć, przedstawiających obiekt w ruchu, zostaje zmontowanych w jeden obraz. Niby żadna filozofia... ale popatrzcie na efekty!

Zdjęcia pochodzą z konkursu fotograficznego Red Bull Illume. Jak myślicie, podobne emocje uchwyciłabym w czasie zajęć z jogi?


niedziela, 27 października 2013

Sobota pali się w rękach

Nareszcie! Po gorączkowym tygodniu się sobotę poświęcić w całości na festiwal filmowy Tofifest. Wśród jego płomiennych reflektorów i czerwonych plakatów nasyciłam się spotkaniami, nasłuchałam kuluarowych rozmów i nacieszyłam kinem. Toruński Tofifest dziś tworzony jest z coraz większym rozmachem, wypływa na pola międzynarodowe, a w mojej pamięci pozostaje wciąż jako kameralne, offowe toffi, którego początki zbiegły się z pierwszymi latami mojego życia w tym mieście.

Na pierwszy ogień trafił w sobotę temat montażu. W czasie dynamicznej, swobodnej rozmowy w Czytelni toruńskiego CSW, dwoje świetnych polskich montażystów - Milenia Fiedler i Maciej Pawliński - dzieliło się ze słuchaczami nie tylko techniką cięcia, ale przede wszystkim - swoim spojrzeniem na kino i sztukę opowiadania historii. A motyw opowiadania historii zawsze interesuje mnie najbardziej!
Reflektory przed OdNową, w której świeżo wyremontowanym kinie odbywało się wiele seansów (sympatyczne kino studyjne, polecam!)

Milenia Fiedler nawiązywała m.in. do pracy nad filmami Wałęsa. Człowiek z nadziei, Tatarak (urocza anegdota na temat sceny, w której bohaterka odgrywana przez Jandę ulega zauroczeniu młodym chłopcem) czy Dziewczyna z szafy (jedyny minus, że przy okazji zdradziła zakończenie tej ostatniej...). Z kolei Maciej Pawliński zafrapował mnie opowieściami o Miłości Fabickiego (ponieważ od czasu kwietniowego seansu, regularnie wracam do tego filmu myślami, możliwość poznania pytań, jakie zadawali sobie twórcy ekranowej historii, była nie do przecenienia).

czwartek, 24 października 2013

Płakałam po Smoleńsku

W czasie, kiedy dyskusja na ten temat stała się parodią samej siebie, w czasie, kiedy widok Antoniego Macierewicza w telewizji wydaje się raczej groteskowym zwiastunem Halloween, niż symbolem debaty, w czasie, kiedy analizy ekspertów oparte są na działaniach naukowych zbliżonych do rysunku Raczkowskiego...

...próbuję przypomnieć sobie, czym były dla mnie informacje o wypadku lotniczym z 10 kwietnia 2010. Z całą świadomością, jak obciachowo brzmi dzisiaj tytuł takiego wpisu.

Pamiętam, że wiadomość o katastrofie bardzo mnie poruszyła. To jedno z wydarzeń, które potrafię odtworzyć ze szczegółami, jak odejście Ciechowskiego. W sobotni poranek, kiedy brat wysłał mi SMS-a, a potem słuchaliśmy z R., że samolot z parą prezydencką na pokładzie prawdopodobnie się rozbił, pomyślałam beztrosko: Wypadek samolotu... Pewnie jakieś awaryjne lądowanie, na pewno ranni, może nawet ktoś zginął... Gdy stopniowo docierały do nas kolejne doniesienia i okazało się, że spośród 96 osób nie ocalał nikt, łzy same mi popłynęły. I przez dobrych kilka dni pozostawałam ze ściśniętym gardłem - słuchałam wypowiedzi mądrych ludzi, podzielałam szok dziennikarzy i płakałam - częściowo z powodu skali wydarzenia, częściowo z żalu po ofiarach, które darzyłam sympatią, a najbardziej - na myśl o tych wszystkich opuszczonych mieszkaniach i tych opustoszałych sercach.

środa, 23 października 2013

Pytanie na kolację

Rozmowa dwóch pań, około 70-tki, w autobusie:
– No i mówią, że przyjdą na ósmą. I ja teraz nie wiem, czy mam kolację podawać... Bitki bym zrobiła na przykład - ale oni twierdzą, że tylko na krótko. A jak na krótko, to na kawę. Ale kto kawę pije o dwudziestej? No i mam wątpliwości... No czai pani bazę, pani Gieniu. Na kawę czy na kolację?

Takie dialogi rozpieszczają moje uszy, gdy wracam z pracy. Internetowy slang jest niczym w porównaniu z żywiołem rozmów autobusowych!
A ostatnie tygodnie w pracy tak rozżarzone, że nie wiem, gdzie się kończę, a gdzie zaczynam. Na szczęście są wieczory - wieczory jogi, czytania Kate Morton, spacerów z Olą, wieczory, gdy w głowie figa z makiem, a na brzuchu - Figa z mruczandem. Jutro lub w piątek wpadam na Tofifest (nareszcie!). A już dziś w nocy wraca R., po tygodniu zawodowych wojaży. Brakowało mi już tej jednej litery alfabetu, choć nie umiem jej nawet porządnie wymówić.
 Ilustracje Blanki Gomez (czy Wy, podobnie jak ja, rozpoznajecie się na co drugiej z nich?)

czwartek, 17 października 2013

Muza dziesiąta i pół

Złota era seriali trwa. Dzisiejsze produkcje telewizyjne biją na głowę fabularne mamałygi, rozpisane bez pomysłu na 100 odcinków, przeżuwane wraz z obiadem, a gubiące spójność w połowie serii. Współczesne seriale dostarczają nie mniejszych wrażeń, niż kino (przypomnę choćby ukochanego Sherlocka) - szturmem wdarły się w przestrzeń X muzy i czują się tam świetnie.

Co o tym decyduje? Są realizowane według oryginalnych, przemyślanych scenariuszy, obsadzane znakomitymi aktorami. Frapują szeregiem postaci drugoplanowych (nie w roli ornamentów, lecz pełnokrwistych bohaterów). Nie mają nic wspólnego z polskimi telenowelami z kartonu. Trzymają w napięciu, intrygują i zaskakują.Mam teorię, że każdy z nas otworzył tę nową epokę z innym tytułem. Każdy zorientował się, że serial wykroczył poza ramy telewizyjnej przewidywalności i dorównał jakości dobrego kina, śledząc akcję innej - lub innych - z kilku pionierskich opowieści. Dla mnie przełomem były Desperate Housewives i Lost. Desperatki zachwyciły umiejętnym splotem gatunków filmowych - kryminał, romans, dramat, komedia - wszystko skomponowane było smakowicie, ekscytowało i dostarczało rozrywki! Im dalej w las, tym bardziej stygły moje emocje (najcieplej wspominam trzy pierwsze sezony DH), ale do dziś polecam ten serial jako źródło fabularnej przyjemności.
Plakat, jakżeby inaczej, nieoficjalny - stąd

Z Lost sytuacja wyglądała inaczej - tu moje serce podbiła precyzja scenariusza. Po raz pierwszy zetknęłam się z serialem, w którym w trzecim sezonie powracał drobny motyw z sezonu pierwszego, nadając zupełnie nowy sens akcji (kiedyś, na fali entuzjazmu, pokazywałam Wam świetne plakaty do Lost). Z dzisiejszej perspektywy nie sądzę, by serial mnie tak zachwycił, uważam też, że ostatecznie nie ustrzegł się dziur w logice wydarzeń - ale na zawsze
zapamiętam go jako produkcję, którą śledziłam z, o rrrrany, rubinowymi wypiekami na twarzy. A Hello, there! Ethana z bodaj 5. odcinka pierwszego sezonu do dziś wywołuje u mnie przyspieszone bicie serca.
Dla moich znajomych taką przełomową rolę odegrały inne tytuły - Rodzina Soprano, Sześć stóp pod ziemią, Mad Men, Breaking Bad, Dr House, Dexter, Gra o Tron (no dobra, to ostatnie dla spóźnialskich). O każdym z nich słyszałam, że "koniecznie trzeba zobaczyć", ale - choć ufam gustom przyjaciół - to obstaję przy zdaniu, że niekoniecznie trzeba obejrzeć wszystkie. Nasze pierwsze emocje nie muszą pokrywać się z dzisiejszym spojrzeniem; jak to zgrabnie ujęła Lirael, której bloga odkryłam, szukając recenzji Obywatela i Małgorzaty - "prawo pierwszych połączeń jest silne" i rzutuje na późniejszy odbiór. Dlatego pamiętne Lost nie będzie moją dzisiejszą rekomendacją dla Was, ale owszem, zostały w mojej sentymentalnej świadomości.

A które tytuły Wy zapamiętaliście jako przełomowe? Czy wracacie do nich, polecilibyście je dzisiaj? Chodzi mi też po głowie notka o serialach, które porwały mnie w tym roku - mielibyście ochotę przeczytać?

wtorek, 15 października 2013

Czy Makro podkłada świnię klientom?

Głośna zrobiła się sprawa eksponowania na półkach sieci Makro prosiaczków zapakowanych w folię. Oburzyli się zarówno obrońcy praw zwierząt, jak i część konsumentów, która - choć mięso spożywa - poczuła się dotknięta dosadnym sposobem jego prezentacji. Pod wpływem nacisków, Makro wycofało prosięta ze stoiska mięsnego.

Przyznam, że mam ambiwalentne uczucia. Jestem wegetarianką od 13 lat i stoją za tym motywy etyczne. Nie nawracam znajomych na dietę bezmięsną, bo wiem,
że taka decyzja musi wynikać z własnej refleksji, a nie - perswazji innych. Ale owszem, zawsze cieszy mnie, kiedy ktoś przejawia wrażliwość na cierpienie zwierząt, kiedy podejmuje decyzję o przejściu na wegetarianizm albo chociaż stara się kupować mięso pochodzące z hodowli, które gwarantują humanitarny ubój. Cieszy mnie dojrzałe i przemyślane podejście do tematu; szanuję też konsekwentny wybór, by jeść mięso. Nie szanuję - absolutnego braku refleksji.

Czy widok prosiaczków jest dla mnie przygnębiający? Oczywiście, porusza mnie i utwierdza w przekonaniu, że w moim przypadku wegetarianizm był dobrym wyborem. Ale przygnębiają  mnie też krowie ozory, świńskie głowy w gablotach chłodniczych, króliki, które zdarzało mi się widzieć, bezgłowe indyki, kurze łapki - wszystko, co wskazuje, że żywe stworzenie zostało zabite i rozparcelowane na części. Trudno mi więc oprzeć się wrażeniu, że wstrząs w przypadku prosiąt wynika tylko z tego, że się... nie opatrzyły. Jak skomentował ktoś na forum pod tekstem w GW: To musiał być szok. Okazało się, że mięso jest ze zwierząt. Skąd ataki na firmę - czy konsumenci oczekiwali, że Makro zrywa naręcza świńskich nóżek z drzew jak czereśnie? Czytam zarzuty o okrucieństwie, braku empatii przedstawicieli sieci i waham się, czy na pewno tak samo rozumiemy te słowa.


Chciałabym, żeby pakowane próżniowo prosięta nie trafiły w próżnię myśli. Chciałabym, żeby skłoniły do zastanowienia się, w jaki sposób nasze nawyki żywieniowe powiązane są z cierpieniem i zniechęciły do bezrefleksyjnych zakupów. Podzielam zdanie Jana Hartmana, który przymykanie oczu nazywa hipokryzją i argumentuje: (...)
wydaje mi się, że ten produkt nie powinien być wycofywany ze sprzedaży, bo to sprzyja myśleniu "co z oczu, to z serca". (...) A taki widok prosięcia sprzedawanego w całości powinien po prostu dawać do myślenia. Decyzja należy do każdego z nas. Ale moim zdaniem powinna być świadoma.
Designerska świnka-skarbonka z Empiku
Co ciekawe, w sukurs moim wegetariańskim przekonaniom przyszedł dziś - wbrew własnym intencjom - Andrzej Morozowski w programie Tak jest w tvn24 (nie mam dziś szczęścia do wypowiedzi dziennikarzy tej stacji, rano Kuźniar, teraz on). W rozmowie z Hartmanem, który rozwijał myśl z wywiadu dla GW (podkreślając, że wybór, czy jeść mięso, czy nie, jest autonomiczną decyzją każdego człowieka), prowadzący sypał perłami typu: Niedługo zabronią nam ścinania choinek! Choinka też cierpi, kiedy jest ścinana albo Jesteśmy ludźmi dzięki temu, że jemy mięso, nawet ostatnio czytałem artykuły na ten temat... Ponieważ przy takim temacie można rzucić mięsem, podsumuję ostro: o, choinka!

poniedziałek, 7 października 2013

O żeż ty (o rzęż ty), jak ja nie lubię chorować

Drodzy Czytelnicy, dziś podzielę się z Wami odkrywczą myślą: chorowanie jest bez sensu. Naprawdę. Nie ma nic bardziej absurdalnego, niż spędzać całe dnie w stanie "rozdygotany zombie", przytomność umysłu osiągać najwyżej na chwilę, rzęzić jak stary diesel (serdecznie pozdrawiam sąsiadów), być miotanym dzikim kaszlem jak bohaterka Egzorcysty i z tego powodu, oczywiście, nie przesypiać nocy, męczyć się po antybiotyku (oszczędzę opisu) - a ogólnie oddychać spokojnie przez jakieś 5% doby.

Jak temu zapobiec? Nie ma sposobu! Bo konsultacje z lekarzem nie pomogą. U mnie zaczęło się brakiem ogrzewania w firmie (szybko nadrobionym, ale ja złapałam okazję!) i kaszlem, z którym (no dobra, po tygodniu) zgłosiłam się do lekarza. Zawdzięczam to i tak podpowiedzi serdecznej koleżanki, która ostrzegła: Uważaj, brzmi to jak oskrzela. Lekarka zdementowała diagnozę, oceniła, że oskrzela milczą i przepisała syrop. Syrop nie zadziałał. Po kolejnym tygodniu, z coraz gorszym kaszlem i epizodami zrywania się z pracy pod koc oraz każdą nocą w decybelach, odwiedziłam przychodnię jeszcze raz. Tym razem lekarz stwierdził zapalenie oskrzeli z początkami zapalenia płuc.
 
Do dziś zażyłam około połowę rocznej produkcji przemysłu farmaceutycznego. Po tygodniowej malignie (i malinie w herbatkach) tego wieczoru po raz pierwszy czuję się w miarę przytomna (odpukać! - dodałaby teraz moja mama). Lada dzień zamierzam wrócić do pracy i kurczę, nie mogę się doczekać. Za oknem widziałam kawałki słońca, plamy czerwonych liści, słyszałam głosy ludzi innych niż R., i nawet zaczęłam sobie układać listę rzeczy, które zrobię, gdy stanę na nogi (kino, koncert - bo na ten się nie udało, spacer, zdjęcia...). Na szczęście, żebym nie udławiła się radykalną zmianą, lekarz uspokoił mnie: Nawet po odstawieniu antybiotyku, kiedy już będzie pani zdrowa, kaszel pozostanie na jakieś 2 tygodnie. Oskrzela będą się oczyszczać, haha. Szykuje się więc rekord życiowy - 6 tygodni kaszlu bez przerwy! Jeśli więc usłyszycie o jakichś ruchach tektonicznych w okolicach Torunia, to ja!

(Najlepszym dowodem na to, że czas wyjść z domu, jest fakt, że piszę notkę o chorobach).

P.S. Pobyt w domu pozwolił mi zaobserwować, jak spędzają czas nasze koty, gdy R. i ja jesteśmy w pracy. Emocje jak nigdy... Z trudem uchwyciłam to w kadrze, bo potem koty robiły to jeszcze tylko przez sześć godzin!
P.S.2 Przyjmuję zgłoszenia na konsultacje lekarskie u koleżanki; stawka do ustalenia.
P.S.3 Na zakończenie polecam Wam serial, który towarzyszył mi przez ostatnie dwie noce, gdy kaszel nie pozwalał spać: Downton Abbey. Spokojna, wysmakowana wizualnie opowieść o angielskiej posiadłości z początków XX wieku (a konkretnie z lat 1912-22). Arystokratyczna rodzina, charakterna służba, rodowe zawirowania, proszone herbatki, wstrząs wojny, walka o przetrwanie rezydencji... i przewspaniała Maggie Smith jako hrabina Violet Crawley (wzmianka o niej pojawia się z pewnością w każdej recenzji DA). Po przywiązaniu się do tych bohaterów z innego świata, napatrzeniu na sztywne liberie i symetryczne loki, bardzo zabawnie jest obejrzeć zdjęcia aktorów bez charakteryzacji. Polecam!

wtorek, 1 października 2013

Trzy recenzje moich przyjaciół (i jedna moja) - edycja 2

Pora na drugą porcję wrażeń książkowych z wakacji. Zasady bez zmian - czworo recenzentów, cztery punkty widzenia i niezliczona ilość pozytywnych wspomnień z okoliczności lektur. Dziś na tapecie tytuły, które na zdjęciu są w kolorze (zabawa dla spostrzegawczych ;)
Marek Krajewski, Erynie
Recenzent: Szaweu Wątroba - czyta zrywami; szczególnie lubi: Terry'ego Pratchetta,
Pieśń lodu i ognia George'a RR Martina, petunię u Douglasa Adamsa (choć to dawno). Nie lubi (i NIGDY nie praktykuje): czytania powieści niechronologicznie, nawet takich, których każda część, mimo wspólnego bohatera, ma samodzielną fabułę. Jak zauważycie, pisząc tę recenzję, oszalał.