piątek, 30 kwietnia 2010

Konferencja i inne osobliwości

Parę razy w ciągu roku zdarza się, że biorę urlop, porzucam agencyjną codzienność i wyruszam na konferencje naukowe, by wydeptywać swoją alternatywną drogę zawodową ;-) W ten sposób ostatnio znalazłam się w Słupsku, na sympozjum zorganizowanym przez Akademię Pomorską.

Konferencja ma charakter cykliczny – pierwszy raz w Słupsku byłam rok temu – ale i tym razem nie udało mi się zobaczyć miasta ;-) Znów cały dzień spędziłam, uczestnicząc w – mniej lub bardziej burzliwych – wystąpieniach przedstawicieli nauki. Na szczęście już jesienią mam pojawić się w Słupsku z Łukaszem – mam nadzieję, że wtedy uda mi się wybrać na dłuższy spacer. Kto wie, może i pstryknąć parę szyldów ;-)
Słupski Zamek Książąt Pomorskich. Mnie urzekło zwłaszcza jego otoczenie.

Konferencja odbywała się w Zamku Książąt Pomorskich – i w tych murach spędzałam większość dnia. Lubię, kiedy obrady wychodzą poza obszar uczelni; do dziś pamiętam zeszłoroczne sympozjum poświęcone Czechowowi, które odbywało się w bydgoskim Teatrze Polskim. Wspaniale było odczytywać swój referat na deskach sceny kameralnej, naprzeciw słuchaczy siedzących w teatralnych fotelach :-)

Tym razem było również inspirująco, choć wyczerpująco. Słupskie sympozja mają tę  zaletę, że są interdyscyplinarne – cenię takie spotkania, chyba nawet bardziej, niż literaturoznawcze. Podoba mi się, że jeden temat może zrzeszyć grupę ludzi o całkowicie odmiennej specjalizacji; z przyjemnością słucham architektów czy historyków sztuki, którzy mówią o tych samych motywach, które ja śledzę w literaturze – ale ujmując je z zupełnie innej (bo niefikcyjnej ;-) perspektywy.

Najbardziej inspirującym doświadczeniem nie okazał się jednak żaden z referatów ani zwiedzanie regionalnych kości
ołów (choć XIV-wieczny z Iwięcina – prześliczny!), lecz spotkanie z prof. Jadwigą i Edmundem Kotarskimi. Kto zahaczył w swoim życiu o studia polonistyczne, z pewnością kojarzy to nazwisko ;-) Fantastycznie było spotkać ich na żywo – nie z powodu możliwości zestawienia twarzy z nazwiskiem (to już korzyść wpisana w specyfikę konferencji), ale z racji ich błyskotliwości, serdeczności i ciekawości świata. Rozmowy z Kotarskimi – a przede wszystkim ich nieprawdopodobne wspomnienia z okresu wojny (!) – warte były całego wysiłku włożonego w przygotowania do konferencji ;-)

Jednak oprócz rozkoszy umysłowych, doznałam paru... zadziwień estetycznych ;-) Otóż zgadnijcie, co stanowi reprezentatywną ozdobę Zamku Książąt Pomorskich w Darłowie? Co wybrano jako wizytówkę gotyckiej budowli, starannie pielęgnowanej chluby regionu?

Moi drodzy – wypchane cielę z dwiema głowami!:-)
Ozdoba spoczywa na parapecie tuż przy wejściu do Zamku. Kto wyjaśni mi związek książąt pomorskich z nieszczęsnym zwierzęciem*, temu przyznaję medal z ziemniaka :-) Rozglądałam się jeszcze za wypchanym karłem i kobietą z brodą, ale nie znalazłam ich w zasięgu wzroku ;-)

Za to w Darłowie (uprzedzając ewentualne wątpliwości – miasteczku, które lubię, w którym kiedyś spędziłam część wakacji, prowadząc ewidencję gruntów gminy :-) natknęłam się na kilka niezwykłych nadmorskich pamiątek.

Doceńcie precyzję wykonania i obfitość zdobień... i uwier
zcie, że zdjęcia nie oddają ich uroku ;-) Wszystkie obiekty, opisywane jako souvenirs znad morza, są niewielkie, mierzą ok. 30 cm – mogą więc z powodzeniem stać się ozdobą Waszego regału czy biurka! :-)
Elektryzująca kula w wiklinie, kaskada ze słoniem w składzie... czego tam nie ma?!:-) czy wodospad w żabich objęciach – mogą być Wasze za jedyne 75 zł! Do usłyszenia:-)

- - - - -
* Wiem, że zadanie to nie lada trudne – niemal jak skojarzenie wypchanej wiewiórki z kopiarką ;-)

czwartek, 29 kwietnia 2010

Aparatka!

Rok temu kupiłam sobie aparat fotograficzny. Niestety, do tej pory nie udało mi się dorwać żadnego etui – cyfrówkę noszę w starym, poszarzałym pokrowcu na lampę błyskową; w dodatku z zepsutym zamkiem błyskawicznym;-) R. trochę się ze mnie śmieje – zauważyłam, że jeśli pożycza ode mnie aparat, zwykle zostawia etui w domu;-)

Znalazłam jednak pokrowiec idealny. Popatrzcie tylko!
Autorka pokrowców – na Etsy występująca pod pseudonimem claraiuribe – tworzy też inne filcowe cuda. Spójrzcie choćby na sówki-filcówki czy poduszeczkę do igieł z motywem maszyny do szycia:-) Inspirujące!


Miodna lektura

Parę dni temu (konkretnie – w poniedziałek, w Słupsku, w przerwie między blokiem referatów a upragnioną kolacją;-) skończyłam czytać Sekretne życie pszczół Sue Monk Kidd. Dawno ostrzyłam sobie zęby na tę powieść – od kiedy polecała mi ją M. – dlatego ucieszyłam się, znalazłszy Kidd w paczce urodzinowej.

Książka okazała się idealna na wyczerpujący okres służbowo-naukowy. Nie miałam wiele czasu na lekturę, więc poświęcałam jej chwile wykradzione z innych zajęć – najczęściej czytałam w autobusie, w drodze do pracy:-) W ten sposób w ciągu kilku wiosennych poranków połknęłam prawie całą historię 14-letniej Lilly.

Rzecz dzieje się w latach 60. w południowej Karolinie. Bohaterką powieści jest dziewczynka, której matka zmarła tragicznie przed dziesięciu laty. Lilly tęskni za matczynym ciepłem i troską, tym bardziej, że jedynym jej opiekunem jest szorstki i porywczy ojciec, T. Ray (bohaterka twierdzi, że słowo tata w odniesieniu do mężczyzny, który za byle przewinienie wymierza jej dotkliwe kary, byłoby zdecydowanym nadużyciem). Jedyną osobą, ze strony której dziewczynka doświadcza życzliwości i zrozumienia, jest jej piastunka – czarnoskóra Rosaleen.

Cała powieść – pisana z perspektywy Lilly – osnuta jest w zasadzie wokół tęsknoty dziewczynki za matczyną opieką, wokół marzenia o poczuciu bezpieczeństwa i przynależności do szczęśliwej rodziny. Równolegle poznajemy historię Rosaleen i innych czarnoskórych znajomych Lilly, którzy na co dzień muszą zmagać się z przejawami rażącej dyskryminacji. Motyw walki z rasizmem staje się tu motorem wielu znaczących zwrotów akcji.

Sekretne życie pszczół to urocza, pogodna powieść – choć nie pozbawiona gorzkich akcentów (do teraz w głowie słyszę echa piosenki Oh, Susana...). Może miejscami zbyt naiwna, może w kwestii relacji między bohaterkami – wyidealizowana, może nieco przewidywalna – ale bez wątpienia ujmująca. Polecam wszystkim, którzy mają ochotę na lekką, uskrzydlającą lekturę, przesyconą wiarą w magię więzi między kobietami:-)

A podczas lektury w tle pobrzmiewa stale – jakżeby inaczej:-) – kojące brzęczenie pszczół. Bo w wykreowanym przez Kidd świecie jeśli ktoś nie oglądał pasieki z samego rana, omijał go ósmy cud świata.

- - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
P.S. Zamieszczam okładkę wyszperaną w sieci, bo mój egzemplarz ma na froncie plakat z ekranizacji powieści, czego bardzo nie lubię :-)

środa, 21 kwietnia 2010

Powiew wiosny

Niedawno, prezentując prace Andrew Banneckera, zwracałam uwagę na obrazki malowane na drewnie – bardzo podoba mi się kontrast między naturalną, usłojoną powierzchnią a gładkim wzorem w żywym kolorze.
Podobne wrażenia budzą we mnie kartki i notesy ze strony Nightowlpapergoods – w całości lub częściowo wykonane z drewna.
Mają wiele cech, które lubię: surowy wdzięk drewna, zabawne, proste ilustracje, stonowane kolory, wreszcie – nadają się do pisania! W niektórych przypadkach pojawia się jeszcze bonus w postaci wizerunku VW garbusa. Czego chcieć więcej?



wtorek, 20 kwietnia 2010

Whatever works

Za mną pracowity weekend, spędzony głównie na szlifowaniu artykułu na przyszłotygodniową konferencję w Słupsku – dlatego tym bardziej radośnie powitałam inicjatywę wyrwania się z domu na nowy film Woody'ego Allena.

Kiedyś już wspominałam, że jestem zagorzałą fanką Allena – dlatego wybaczcie, jeśli ta notka będzie nieco... hermetyczna – w tym jednym przypadku trudno mi uwolnić się od dziesiątek skojarzeń i rozmaitych filmowych wspomnień.

Co nas kręci, co nas podnieca* (ponieważ bojkotuję durne tłumaczenia tytułów, użyję tej frazy tylko raz, a dalej będę posługiwać się oryginalną wersją – Whatever works) okazał się znacznie ciekawszy, niż przypuszczałam. Może wynikało to z braku wygórowanych oczekiwań (co towarzyszy mi przy wszystkich filmach Allena z ostatniej dekady), może mój entuzjazm spotęgowała prozaiczna radość z powodu oderwania się od pracy). Tak czy inaczej, Whatever works przywołał wspomnienia tych filmów Allena, do których mam największą słabość – wielkomiejskich historii, rozgrywanych wśród nietuzinkowych postaci, które borykają się z rozmaitymi problemami osobistymi – jak choćby w Hannie i jej siostrach. Tu również przez ekran przewija się gromada bohaterów – bliżej lub dalej ze sobą spokrewnionych – których spotkania prowadzą do konfrontacji gustów, światopoglądów, zapatrywań politycznych czy orientacji seksualnych (niekiedy – konfrontacji dość widowiskowych).
Najmocniej zarysowaną postacią jest z pewnością główny bohater, Boris Yelnikoff – około sześćdziesięcioletni, zgorzkniały intelektualista o przesadnie wysokim mniemaniu o sobie. Yelnikoff otacza się wąską grupą znajomych, żyje samotnie w nędznie utrzymanym mieszkaniu, a jego źródłem dochodów są lekcje szachów udzielane dzieciom (choć sposób prowadzenie zajęć absolutnie nie zdradza talentu pedagogicznego Borisa). Bohater zmaga się z rozmaitymi neurozami – dręczy go strach przed ciemnością, paniczny lęk przed śmiercią, symptomy urojonych chorób, wreszcie – obsesyjna niechęć do ludzi.

Pewnego dnia u progu mieszkania Borisa (na tym progu rozegra się zresztą wiele znaczących zdarzeń ;-) zjawia się młoda kobieta – Melody – która deklaruje, że uciekła z domu. Naiwna, niezbyt rozgarnięta prowincjuszka budzi antypatię i pogardę Borisa, ale ostatecznie udaje jej się
skłonić mężczyznę do udzielenia jej noclegu. W ten sposób rozpoczyna się właściwa akcja filmu, która – jak się domyślacie – rozwinie się w sposób dość zaskakujący.

W trakcie seansu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Boris to nowojorskie wcielenie bohatera Dnia świra Koterskiego. Wypowiedzi amerykańskiego inteligenta, który obdarza pogardą całą ludzkość, w swoich rozmówcach czy uczniach widzi tylko "nędzne owsiki", a na ludzi, którzy nie sprzątają po swoich psach, postuluje nakładać karę śmierci – brzmią dość znajomo.

Podobieństw dostarczają też codzienne, niedorzeczne rytuały. Pamiętamy Adasia Miauczyńskiego, który mieszając herbatę, wykonywał zawsze tę samą liczbę ruchów łyżeczką – Boris z kolei podczas mycia rąk dwukrotnie śpiewa Happy birthday to you, bo tylko w ten sposób, jak twierdzi, ma gwarancję usunięcia bakterii;-) Z racji jego rzekomych osiągnięć naukowych (Boris twierdzi, że otarł się o nagrodę Nobla z fizyki) wydaje się to dość zabawne.
To jednak tylko dygresja. Wielbiciele filmów Allena z pewnością rozpoznają w Borysie wiele cech, w które reżyser nieraz wyposażał swoich bohaterów – zwłaszcza tych odgrywanych przez siebie ;-) Hipochondria Borisa i jego histeryczne odkrycie w środku nocy ("Umieram! Umieram! Ale nie dziś... tak w ogóle umieram"), przywodzi na myśl sytuację Mickeya z Hanny i jej sióstr. Tamten bohater – po euforii wywołanej diagnozą, że jednak nie ma raka – raptownie wpada w przygnębienie, uświadomiwszy sobie, że brak śmiertelnej choroby nie uwolni go od śmierci.

Znajomy wydaje się też wątek znajomości Borisa z młodą Melody – postawa bohatera jest pełna wyższości, krytyczna wobec ignorancji dziewczyny, protekcjonalna – ale jednak niepozbawiona zachwytu wobec jej szczerości i beztroski. Przypomina stosunki dwojga bohaterów z Jej wysokości Afrodyty – inteligenta i prostytutki, która okazała się biologiczną matką jego genialnego dziecka

W Whatever works powraca też, częsty we wczesnej twórczości reżysera, motyw wypowiedzi formułowanych w pierwszej osobie, kierowanych z ekranu wprost do widza. Choćby w Annie Hall Alvy (Allen) stojąc naprzeciw obiektywu, wykładał drobiazgowo swoje spostrzeżenia; w Whatever reżyser idzie o krok dalej – w słowa Borisa wplata jeszcze wątek „interaktywny” (bohater zwraca się do widzów siedzących na sali kinowej, których rzekomo widzi; odwołuje się do ich cierpliwości itp.).

Gdybym miała – całkowicie subiektywnie – wskazać przewagę nowego filmu Allena nad Vicky Christiną Barceloną, powiedziałabym, że w Whatever relacje między bohaterami są ciekawsze, nie ma postaci tylko ornamentowych, jak Scarlett Johansson w Vicky*, cała opowieść jest po prostu bardziej zajmująca. I OK, nie są to może wnikliwie rozpracowane charaktery czy wyjątkowo wiarygodnie nakreślone sylwetki, ale razem tworzą całkiem interesującą galerię osobliwości. Do tego – okraszoną humorem i ironią. Mnie ta konwencja bardzo odpowiada.
- - - - -
* Zupełnie nie rozumiem takich zabiegów marketingowych, jak nadawanie „kręcących” tytułów – które sugerują coś, czym film naprawdę nie jest. Wprowadzanie odbiorcy w błąd to chyba najgorsza z możliwych praktyk, bo sukces może przynieść jedynie na krótką metę. W przypadku Co nas kręci... szczerze współczuję widzom, którzy spodziewali się lekkiej, zabawnej komedii romantycznej – posiłkując się dodatkowo fatalnym (!) zwiastunem – bo dla kogoś nie znającego twórczości Allena, film mógł wydać się po prostu ględzeniem starego ramola.

** No OK, tu mamy młodego aktora zauroczonego Melody, ale jest on postacią drugoplanową ;-)

niedziela, 11 kwietnia 2010

Złodziej

Nie zaglądałam na fora internetowe. W ogóle od wczorajszego poranka nie włączałam komputera – niemal cały dzień minął mi na przecieraniu oczu. Najpierw tylko ze zdumienia...

Dziś jednak natknęłam się na komentarz pod którymś z artykułów – ot, ogólny, niespecjalnie radykalny, brzmiący po prostu: Wcześniej to wylewali pomyje, a teraz wszyscy płaczą!

I myślę sobie – guzik prawda. Nie ma osób bardziej lub mniej upoważnionych do przeżywania żalu. Przypomina mi się powiedzenie przypisywane Voltaire'owi – Nie podzielam twoich poglądów, ale oddałbym życie za twoje prawo do ich głoszenia. Tu jest trochę podobnie – wielu posłów, którzy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem, było mi obcych – a jednak życzyłabym sobie z całego serca, bym jeszcze przez wiele lat mogła z nimi polemizować...

Nigdy nie ceniłam słów Przemysława Gosiewskiego – a jednak gardło mi się ściska na myśl o tym, że ktoś dzisiaj składa jego ubrania, patrzy na jego płaszcz na wieszaku – pusty płaszcz. Wiele mam do zarzucenia Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale serce mi pęka, gdy słyszę, że musiał identyfikować ciało brata. Łzy napływają mi do oczu, kiedy słucham wypowiedzi któregoś z reporterów: Krystyna Bochenek z całą pewnością była na pokładzie, gdyż mąż odprowadził ją na lotnisko – i wyobrażam sobie, jak człowiek spokojnie żegna żonę, snując plany na wspólnie spędzoną niedzielę. Gardło mi się ściska, gdy przypomnę sobie, jak niedawno słuchałam wypowiedzi żony Jerzego Szmajdzińskiego. Spytana o jego plany ubiegania się o fotel prezydencki, odpowiedziała, że jest dobrej myśli, cokolwiek się wydarzy. Cokolwiek...
Ręce mi drżą, gdy myślę o ludziach, którzy posprzeczali się w sobotni poranek – ot, w pośpiechu przed wyjazdem na lotnisko – i dla których ostatnim słowem wypowiedzianym pod adresem męża czy żony była złośliwość. Minie wiele dni, zanim pogodzą się ze świadomością, że nigdy już tego nie sprostują – i że nigdy już nie napotkają spojrzenia żywych oczu najbliższej osoby. Być może nawet nie zobaczą jej twarzy – ciała niektórych ofiar zostały dramatycznie zdeformowane...

Wszyscy pasażerowie Tu-154 wsiedli na pokład z zamiarem powrotu do domu. Zostawili swoje rodziny, dokumenty rozsypane na biurku, niedoczytane książki, filiżanki niedopitej kawy... Zostawili plany do zrealizowania w poniedziałek, listy zakupów, umówione wizyty u lekarzy, bilety lotnicze na nadchodzące lato. I wszyscy ich bliscy będą teraz co krok na nowo zmagać się z bólem, napotykając na przedmioty, do których ich żona, mąż czy brat nigdy nie wrócą. I będą borykać się ze świadomością, że wiele czynności, na które składało się ich codzienne, wspólne życie, nigdy już się nie wydarzy.

Nikt nie zasługuje na tragiczną śmierć. Jak dziś mówił Adam Boniecki w tvn24 – komentując wszechobecny smutek – trudno zachować obojętność, gdy śmierć nadchodzi jak złodziej, nocą, niespodziewanie. Dlatego ja wierzę w te wszystkie wyrazy narodowego żalu – niezależnie od tego, czy ujawniają tęsknotę za ciepłem i serdecznością jednostkowej Marii Kaczyńskiej, czy płyną z ust ludzi zdruzgotanych utratą prezydenta przez naród, czy też powodowane są rozległością tragedii, w której jednocześnie zginęło tak wiele osób. Wierzę w autentyczność łez wylewanych na Krakowskim Przedmieściu i przed telewizorami – i szanuję to, że ktoś pragnie wywiesić za oknem flagę państwową, nawet jeśli za miesiąc nie będzie o tym pamiętał.

Bo nie mam wątpliwości, że narodowa solidarność nie będzie trwała wiecznie – oczywiście, że walki polityczne rozgorzeją na nowo, a na kanałach telewizyjnych znów rozbłysną dziesiątkami barw seriale i widowiska taneczne. Ale nic nie poradzę na to, że dziś wzrusza mnie gest Wladimira Putina, a łzy wyciskają wspomnienia Moniki Olejnik o jej zmarłych rozmówcach.

Tymczasem dziś samolot z ciałem Lecha Kaczyńskiego przyleciał na Okęcie. Sama trumna wylądowała bezpiecznie.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Ale babeczki!

Dokładnie miesiąc po Dniu Kobiet (podobno jubileuszowym, bo setnym) zamieszczam receptę na babkę z wdziękiem;-) Zdjęcia pochodzą ze strony Bake It Pretty – sklepu, który specjalizuje się w fantazyjnych akcesoriach do pieczenia.

Prawda, że słodkie?:-)

Mnie najbardziej podobają się modele kraciaste i w pepitkę – ale myślę, że i bardziej drapieżne desenie znajdą swoich zwolenników;-) Więcej na stronie sklepu – polecam przejrzenie kategorii Decorate, bo pomysły twórców są naprawdę zaskakujące. Czy wpadlibyście np. na to, by kremowe babeczki udekorować jelonkiem, krasnoludkiem lub... gramofonem?:-)

Suplement:
przejrzałam całą ofertę sklepu i muszę sprostować ostatnie zdanie. Na nic krasnale, na nic płyty winylowe – prawdziwym przebojem będzie tort czy babeczka, którą zwieńczy... Sexy Steve!;-)


Za chwilę dalszy ciąg programu

Kto pamięta ten program, temu nie trzeba niczego wyjaśniać – dodam więc tylko, że Za chwilę dalszy ciąg programu ukazało się na DVD! Miałam szczęście otrzymać je w prezencie urodzinowym od Magdy i Pawła, więc z radością rzuciliśmy się z R. w wir oglądania.

Na razie mamy za sobą pierwszy seans (zestaw obejmuje trzy płyty), ale to wystarczyło, by przywołać parę pięknych wspomnień... Krzysztof Materna w roli siostry Ireny okazał się jeszcze bardziej rozbrajający, niż zapamiętałam!
Dla niewtajemniczonych – cykl Za chwilę dalszy ciąg programu składa się ze skeczy w wykonaniu Wojciecha Manna, Krzysztofa Materny, Grzegorza Wasowskiego i Sławomira Szczęśniaka. Wśród nagrań znajdują się krótkie dialogi, dłuższe, aranżowane sceny (np. z udziałem Manna jako medium-hochsztaplera ;-) oraz parodie rozmaitych programów telewizyjnych.

Niektóre nagrania wydają się realizowane bardzo amatorsko (przypominają mi nasze próby w studiu filmowym AVE ;-), poziom pomysłów, trzeba przyznać, bywa różny – ale każda scena wywołuje co najmniej uśmiech. Dla mnie bezkonkurencyjni pozostają siostra Irena i jej autoperswazje podczas strajku okupacyjnego (Nie denerwuj się, Irenko, okupuj... Jesteś dzielna, Irenko.) oraz Wojciech Mann jako hostessa pląsająca po studiu Koła Fortuny... To jest, przepraszam, Kręgu obfitości.

Polecam przypomnienie sobie ZCDCP – czy to z płyt, czy na Youtubie :-)

wtorek, 6 kwietnia 2010

StOtystyki

Dzisiejszy post jest sto drugim, jaki ukazał się na tym blogu. I choć nadal w mojej głowie Kieszenie funkcjonują jako miejsce kameralne, zabazgrane ledwie kilkoma notkami – czyli raczej niewielki notatnik niż opasły brulion – to jednak przyjemna jest świadomość, że ziarnko do ziarnka, zebrało się ponad sto notek. A jeszcze przyjemniejsza – że istnieją osoby, które te ponad sto notek przeczytały ;-)
Chcąc uczynić zadość blogowym tradycjom, z okazji niewielkiego jubileuszu, postanowiłam zajrzeć do kieszeniowych statystyk – i przekonać się, jakie frazy wpisane w google'a kierują ludzi do tego miejsca.

Ku mojemu zaskoczeniu jednym z najpopularniejszych wyrażeń jest szal z lisa – podczas gdy ja, zamieszczając notkę o Celapiu, liczyłam raczej, że szale z prawdziwego zwierzęcego futra odchodzą już do lamusa – i większą popularnością zaczną cieszyć się wełniane szaleństwa ;-) Szkoda.

Kolejnym przykładem rozbieżności intencji jest fraza moja droga i twoja droga tak się szelestnie przecięły – którą to przytoczyłam bynajmniej nie dla jej rozpowszechniania ;-) Popularne są też chmurki z tekstem (domyślam się, że ktoś szuka po prostu możliwości szybkiego stworzenia minikomiksu – a u mnie zonk, tylko Raczkowski ;-)

Pominę linki odwołujące się dosłownie do tytułów książek i filmów, o których piszę – przytoczę za to garść interesujących fraz, które pojawiły się jedno- lub kilkakrotnie:

erotyczne sceny z filmu mniejsze zło
rower w różowy dżez
sarah waters pedałka (domyślam się, że pedałka to coś jak kolażówka ;-)
gra w lego na goło
– dzień dobry jestem z filcu (bardzo mi miło :-)
almodovar w toruniu
mąż wcześniej wrócił z tomaszowa (hmm... pewnie tylko na dzień ;-)
pchła szachrajka (kto zgadnie, dlaczego to do mnie prowadzi, dostanie medal z ziemniaka :-)
logo vołg vogue vogg
kieszenie z dziurą i zgnite (wypraszam sobie!)
polska femme fatale na literę w
blog o życiu (przykro mi... ;-)
przygotowana do czołówki (to z serii fraz zatrważających...)
– jak mierzyć ciśnienie w futrynach (to mój faworyt – aż sama zaczęłam szukać odpowiedzi w googlu!)

I wreszcie – last but not least:
lesław żurek mniam

Cóż... Mając nadzieję, że internauci, którzy trafiają do Kieszeni szlakiem tych wyrażeń, nie doznają wielkiego zawodu, pozostanę jednak przy swojej wizji bloga... posiłkując się uskrzydlającym hasłem, podsuniętym przez Roba Ryana :-)

O autorze tego projektu wspominałam m.in. tutaj. Tymczasem życzę miłego tygodnia – i oby szybko nadeszła sobota!

piątek, 2 kwietnia 2010

Cała zima bez ognia

Jeżeli ktoś z Was miałby ochotę na porcję melancholii przed snem, polecam film Cała zima bez ognia (w reżyserii Grega Zglińskiego), który dziś o 22:45 wyemituje publiczna jedynka. Miałam okazję obejrzeć go w zeszłym roku na toruńskim Tofifeście i bez wątpienia był to jeden z najbardziej przejmujących seansów festiwalu.

Dramatyczna historia zostaje tu opowiedziana bez łzawego melodramatyzmu, w sposób powściągliwy i skromny – a jednak autentycznie porusza i daje do myślenia. Surowy krajobraz szwajcarskiej zimy staje się tłem niezwykle silnych emocji – choć niewiele z nich zostaje wyrażonych wprost...
Polecam tym, którym podobał się np. Kocham cię od tak dawna. Piękne, wzruszające kino.

Napisz mi pisankę!

Myślałam, że ceramiczne słuchy będą ostatnią notką przed świętami, ale dziś natknęłam się na wyjątkowo inspirujący tutorial. Zauroczył mnie na tyle, że zastanawiam się, czy nie wysłać w przyszłym roku podobnych życzeń do swoich znajomych... A może jest jakaś inna okazja, niż Wielkanoc, by podarować paczuszkę-wydmuszkę?:-)

Wykonanie niekomercyjnego "jajka z niespodzianką" jest proste. Wystarczy przygotować tradycyjną wydmuszkę, ozdobić ją według uznania (poniżej błękit i groszki – choć te groszki to akurat wydają mi się doklejone w fotoszopie;-), a następnie – na niewielkim wycinku papieru – wypisać życzenia dla adresata pisanki.
Choćby O kurczę, już święta! Albo Życzę Ci kury znoszącej złote jajka!
Ogromnie podoba mi się pomysł, by do odczytania życzeń konieczne było stłuczenie pisanki. To niemal jak W ra
zie potrzeby zbić jajko!:-)


Autorami koncepcji i zdjęć są twórcy sklepu presentandcorrect (którego asortymentowi można by zresztą poświęcić oddzielną notkę). W każdym razie pomysł na przekazanie życzeń oryginalny – i znacznie ciekawszy niż ta niedorzeczna inicjatywa jednej z warszawskich agencji reklamowych. Zdrowych, wesołych, moi drodzy:-)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Chodzą SŁUCHY, że już święta...

Ostatnio więcej na tym blogu obrazków niż słów, więc i notka przedświąteczna będzie głównie ilustracyjna. Życzę wszystkim cudownych świąt lub – w zależności od interpretacji;-) – radosnego długiego weekendu!

A oto urocze, ceramiczne dzieła belgijskiej artystki, która na Etsy występuje pod pseudonimem ArtMind:

Pozdrawiam i zmykam na wiosenne zajęcia – nota bene, z ceramiki:-)