wtorek, 25 września 2012

Summer's almost gone

Że tak niedorzecznie użyję słowa almost, bo faktycznie to jesień już, już palą chwasty w sadach, a różne Małgośki cierpią z powodu złamanych serc. Na przekór rzeczywistości przywołam więc dwa letnie wspomnienia: Figulec w sierpniowym słońcu i Jezioro Chełmżyńskie w niedzielnych okolicznościach przyrody. Pogodnego wtorku!



niedziela, 23 września 2012

Na pe

Rozmowa z kolegą Tomkiem przy kawie.
Tomek: A wiesz, idę dziś do kina.
Ja: Tak? Na co?
Tomek: Na Kod...
Czekaj, jak to było – kod i coś na p... (chwila namysłu) Wiem – Pamięć absolutna!
Miłej niedzieli, Kieszeniarze!

czwartek, 20 września 2012

Moja prawda ma rację bytu

Parne, przeszło dwugodzinne spotkanie z Markiem Koterskim, o którym wspomniałam Wam przed chwilą, to bez dwóch zdań najbarwniejsze wspomnienie z tegorocznych Dwóch Brzegów.
Zdjęcie: Tomasz Stokowski, źródło
Koterski gościł w festiwalowym małym kinie, gdzie – po seansie swoich wczesnych etiud – odpowiadał na pytania widzów. „Odpowiadał na pytania” to zresztą określenie bardzo nieprecyzyjne – reżyser Dnia świra rozwijał w swoich wypowiedziach tyle swobodnych myśli i dygresji, że zagajenia ze strony widowni okazały się w zasadzie zbędne.

W fantastyczny sposób, z pokorą, ale i nutą szaleństwa, opowiadał o początkach swojej filmowej drogi: krytyce ze strony profesorów, na których wsparcie liczył, kiepskich wynikach w roli asystenta reżysera, podczas gdy marzył już o samodzielnym filmie, kontaktach z MONAR-em przed realizacją Przyczyn narkomanii (krótki metraż z 1982 r.). Przyznał, że na sto stron jego zapisków, które później trafiają do scenariusza, przypada jakieś dziewięćset wyrzuconych do kosza. Regularnie odwoływał się do postaci żony, pochylając się w jej stronę – gdy nagle, z przeciwnej strony sali, rozległy się słowa:
Kochanie, ja tylko chciałam powiedzieć, że jestem tutaj, bo ty ciągle zwracasz się do tej pani w marynarce...
Pytany o słynne dziwactwa Adasia Miauczyńskiego, Koterski stwierdził:
Interesują mnie rzeczy, które nie mają wymiaru heroizmu, do których się najtrudniej przyznać. Przecież łatwiej przyznać się do morderstwa, niż do tego, że miesza się siedem razy herbatę. (to zdanie, rzecz jasna, podzielam tylko częściowo)
Szczególnie jednak poruszył mnie, dzieląc się swoimi wątpliwościami:
– Wszystko, co staram się zrobić, to uwierzyć, że moja prawda ma rację bytu. Każdy z nas to kropla w beczce wody – pojedyncza, ze swoimi problemami, obserwacjami. Kiedy o czymś opowiadam, pilnuję, by nie ulegać złudzeniu, że wiem o świecie cokolwiek więcej, niż o sobie samym. Muszę pamiętać, że mówię wyłącznie o sobie, o tej jednej kropli. Modląc się oczywiście, by inne krople stwierdziły, że to także o nich.
Pytany o ścieżkę kariery, Koterski kilkakrotnie powtarzał, że jedyne, co robił w życiu, to podążał za marzeniami. Gdy któraś z pań na widowni dociekała, jakie marzenia z młodości pamięta, odpowiedział po namyśle:
Kiedy byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, gdzie wolno było mieć tylko zeszyty 16-kartkowe w podwójną linię, kupiłem sobie zeszyt 100-kartkowy w kratce i na pierwszej stronie napisałem: „Marek Koterski. Dzieła zebrane”. I to było wszystko, co zapisałem w tym zeszycie.
Ulegliśmy jego czarowi wszyscy, bez wyjątku (nawet R., który wychodząc z seansu został zaatakowany przez przejedzone ptactwo). Do tego stopnia, że postanowiliśmy po powrocie zrobić sobie retrospektywę filmów Koterskiego. Czas odkurzyć ten pomysł!

Relacja z podróży – Kazimierz Dolny

Choć od mojego urlopu minęło już sporo czasu, a późniejsza fala pracy skutecznie zatarła wspomnienia z wakacji – tym chętniej je odświeżę.
Kto czyta Kieszenie dłużej, ten wie, że Kazimierz Dolny to od paru lat stały punkt naszych letnich wojaży. Jednym z powodów jest urok samego miasteczka, drugim – przytulność festiwalu Dwa Brzegi, na który z wielkim entuzjazmem wracamy. Dlaczego? O tym pisałam przed dwoma laty i moje odczucia zasadniczo się nie zmieniły.

Tym razem odwiedziliśmy Kazimierz w większym, siedmioosobowym gronie. I niestety, pozostał we mnie pewien niedosyt – poczucie, że nie udało mi się przedstawić przyjaciołom pełni kazimierskich uroków. Po pierwsze dlatego, że trafiliśmy na morderczy upał (wdrapanie się na Górę Trzech Krzyży, z której pochodzi zdjęcie powyżej, i skąd przesłałam Wam pocztówkę, stanowiło nie lada wyczyn). Czas wolny spędzaliśmy więc głównie snując się w rozpaczliwym poszukiwaniu cienia. Wysokie temperatury dały się we znaki i podczas seansów, zakłócając odbiór do tego stopnia, że prawie mdleliśmy (Paweł dosłownie stracił kontakt z rzeczywistością). Po drugie, spędzenie na Dwóch Brzegach tylko weekendu jedynie rozbudziło mój apetyt na spotkania z twórcami, a nie pozwoliło nam na skosztowanie wielu z nich – zahaczyliśmy o spotkanie z Kondratem, wysłuchaliśmy Więckiewicza i Koterskiego, ale ominęli nas Danuta Szaflarska, Janusz Głowacki czy Magdalena Cielecka.

Niemniej to, co udało się zobaczyć, pożeraliśmy łapczywie. Do bezcennych wrażeń zaliczam spotkanie z Robertem Więckiewiczem, który w bezpośrednim kontakcie okazał się równie bezpretensjonalny, jak w mojej wyobraźni, a przede wszystkim – cudowną gawędę Marka Koterskiego (!). O niej za chwilę napiszę Wam więcej.

Stanowczo wracam do Kazimierza za rok. Na cztery – pięć dni.



Na koniec jeszcze garść wrażeń. W Kazimierzu:
  • obejrzeliśmy świetny dokument Uwikłani Lidii Dudy
  • zjedliśmy dobre naleśniki francuskie przy ul. Krakowskiej
  • kupiliśmy książkę o Freddiem Mercurym (Marlena i Łukasz)
  • wysłuchaliśmy koncertu Diego el Cigala, siedząc na murku i jedząc gofry (Magda, Paweł i ja)
  • wygłosiliśmy szaleńczy monolog na temat Lewisa Hamiltona (Łukasz)
  • nie zadaliśmy Więckiewiczowi pytania o fortele Ukraińca z W ciemności (R.)
  • wychyliliśmy kilka piw U Fryzjera
  • spotkaliśmy Grażynę Torbicką, której Adam nie poprosił o autograf dla Mariana
  • prawie wskoczyliśmy na barana, nago, Robertowi Więckiewiczowi celem znalezienia się na Pudelku (Paweł).
Tak... Kiedy to czytam, dochodzę do wniosku, że jednak całkiem sporo tych wrażeń udało się zebrać ;-)

środa, 12 września 2012

Foto-grafik

To się nazywa łączenie technik. Pomysłowe kolaże autorstwa Bena Heine.
 

Więcej prac ze szkicownika fotografa możecie znaleźć na jego stronie oraz na blogu 1 Design per Day, gdzie natknęłam się na tę inspirację. Pogodnego wtorku!

piątek, 7 września 2012

Kto słyszał o Horch?

Ciekawa historia na temat nazwiska, które staje się marką – fragment artykułu z ostatniej Polityki:
„Kłopoty przedsiębiorców z nazwiskami nie są polską specjalnością. Przykładem historia niemieckiego konstruktora i biznesmena Augusta Horcha, który na początku ubiegłego wieku wraz ze wspólnikami stworzył w Zwickau fabrykę produkującą luksusowe i nowoczesne, jak na owe czasy, auta. Marki Horch oczywiście. Wkrótce w spółce doszło do konfliktu i założyciel się z nią pożegnał. Jego nazwisko pozostało jednak w dawnej firmie, która przez wiele lat produkowała auta marki Horch. Tymczasem przedsiębiorca postanowił założyć nową fabrykę. Nie mogąc działać pod własnym nazwiskiem, uciekł się do zabawnej sztuczki. Ponieważ słowo horch znaczy słuchaj, wykorzystał je w tłumaczeniu na łacinę i tak narodziła się znana do dziś marka Audi. A o Horchu mało kto dzisiaj pamięta.”
A na deser spot reklamowy marki eks-Horch – sprzed wieeelu lat, ale dobre pomysły się nie starzeją. Miłego wieczoru!

środa, 5 września 2012

Nie zakochasz się

Nadszedł ten moment. Po raz pierwszy w życiu napiszę: nie podobał mi się nowy film Woody'ego Allena.
I to nie tak, że nagle postanowiłam zacząć porównywać najnowsze filmy Allena z tymi ze szczytu jego formy (to byłoby zbyt proste – dziś wystarczyłoby napisać: gdzie Rzym, gdzie Krym ;-), zasadniczo nie przepadam za recenzjami w tonie to se ne vrati. Kłopot w tym, że w Zakochanych w Rzymie zabrakło mi nawet tej, doświadczanej przy okazji seansów z paru ostatnich lat, niewyszukanej rozrywki. Za Allenem przepadam, na kolejny jego film – jeśli powstanie – pójdę bez dwóch zdań, ale dziś po prostu się nudziłam.
Podobały mi się właściwie dwie rzeczy: wątek Roberto Benigniego ("Noszę bokserki! Białe, luźne!") oraz ostatnia scena w operze. Urocza. Poza tym jednak ani Ellen Page, którą oglądam łapczywie od czasu Juno, ani charyzmatyczna Penelope Cruz, ani Jesse Eisenberg, ani Alec Baldwin (wszyscy w gruncie rzeczy dobrzy, tylko miałko napisani) nie zdołali rozniecić moich emocji. OK, para grana przez Allena i Judy Davies wywoływała mój uśmiech, dialogi o domu pogrzebowym również. Jednak stanowczo miałabym ochotę na więcej!

Co więcej, nie zakochałam się w Rzymie. Tu prozaicznie nawaliła robota operatorska – wieczne miasto z pewnością dałoby się sfotografować bardziej efektownie. Dodam dla ścisłości
Zakochani w Rzymie to nie jest najgorszy film świata (ba! nawet w tym tygodniu widziałam gorsze), ale jeśli planujecie zorganizować sobie maraton z Allenem, Rzym możecie ominąć. Lepiej zobaczyć Paryż.

poniedziałek, 3 września 2012

Szczyt nudy, czyli Alpy

Mocne wrażenie wywarł na mnie przed rokiem film Kieł w reżyserii Giorgosa Lanthimosa. Oparty na dość karkołomnym pomyśle, miejscami irytujący, pozostawiający niedosyt, a jednak bardzo sugestywny. I, mimo abstrakcyjnego punktu wyjścia, wiarygodny psychologicznie.
Dlatego gdy na horyzoncie pojawiły się Alpy, kolejny film Lanthimosa, podeszłam do niego z dużą ciekawością. Z przypadkowo usłyszanej recenzji (jak wiecie, lubię wiedzieć jak najmniej o fabule filmu przed jego obejrzeniem) wychwyciłam zdanie, że Alpy opowiadają o grupie ludzi trudniących się... odtwarzaniem ról zmarłych. Bohaterowie mieli czynić to w celach terapeutycznych - by pomóc bliskim osób, które odeszły, przetrwać okres żałoby.
"Kolejny oryginalny pomysł!" - pomyślałam - "Ciekawe, jak reżyser go rozwinie, w jaki sposób tchnie życie (na przekór pośmiertnym realiom) w tę sytuację".
Co tu dużo mówić, nie tchnął. Film okazał się męczący, chaotyczny i zwyczajnie nudny. Na plus zapiszę mu, że wiarygodnie pokazał samotność jednej z bohaterek, pielęgniarki - jej desperację, rozpaczliwe pragnienie przynależności i tęsknotę za bliskością. Ale na tym się skończyło. Reszta okazała się przeciętna - może nie pretensjonalna, jak np. Antychryst, ale ciężkostrawna. I nawet ze świadomością surrealistycznej konwencji, nie kupiłam tego.
Kieł urzekał precyzją, wykreowany świat był groteskowy, ale bardziej konsekwentny. Tu skończyło się na kontrowersyjnym pomyśle.
Przyznam Wam się, że w gronie przyjaciół uchodzę czasem za osobę, która nawet w najgorszych filmach doszukuje się wartości (pamiętam taki zarzut z dyskusji nad Essential Killing ;-) Tutaj stanowczo nie miałam ochoty niczego się doszukiwać, snobowanie się schowałam do kieszeni ;-) i uległam dominującemu wrażeniu nudy.
Z tym większym zdumieniem przeczytałam fragment recenzji Janusza Wróblewskiego w Polityce:
Szokujące „Alpy” (...) można interpretować na wiele sposobów, dopatrując się w nich nie tylko głębokiego studium alienacji i opisu współczesnego kryzysu tożsamości, lecz również metafory bankructwa Grecji wywołanego m.in. oszustwami na niewyobrażalną skalę. [źródło]
Tiaaa. Nie szokujące. Nie głębokie. I nie można ;-)