środa, 24 lutego 2010

Myśli na manowce

Po wrażeniach, jakie zafundował mi Ktoś we mnie, postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę Sary Waters. Padło na Złodziejkę (Fingersmith) – po tym, jak przeczytałam, że w 2002 r. została uhonorowana nagrodą Stowarzyszenia Autorów Powieści Kryminalnych. A tego właśnie było mi trzeba – wciągającej epickiej historii z tajemnicą w tle, okraszonej wiarygodnymi szczegółami z epoki:)

Akcja Fingersmith toczy się w XIX-wiecznej Anglii. Susan Trinder, córka złodziejki i morderczyni, mieszka przy Lant Street w Londynie – pod opieką dość sympatycznej pani Sucksby. Sue jest bardzo przywiązana do swojej piastunki, bo to jedyna osoba, która kiedykolwiek okazała dziewczynie serdeczność i ciepło; poza tym tylko ona zna szczegóły z życia matki Sue...

Bohaterka wychowuje się wśród drobnych oszustów i złodziei, nabywając ich umiejętności i przyswajając sobie spojrzenie na świat londyńskich rzezimieszków. Któregoś dnia jednak u progu domu pani Sucksby zjawia się młodzieniec o nazwisku Rivers (przez mieszkańców domu przy Lant Street zwany „Dżentelmenem”). Mężczyzna namawia Sue do udziału w okrutnej intrydze – bohaterka ma podjąć pracę pokojówki u Maud Lilly, młodej arystokratki mieszkającej z wujem w Briar, a w ten sposób pomóc Riversowi nawiązać romans z posażną panną. W zamian za pomoc w realizacji planu, Sue ma otrzymać od Dżentelmena 3000 funtów z posagu Maud – a sama dziedziczka, tuż po zawarciu małżeństwa z nieuczciwym uwodzicielem, zostanie zamknięta w zakładzie dla obłąkanych...

Podobnie, jak w The Little Stranger, i tu autorka prowadzi narrację tak, by uśpić naszą czujność – a potem zaskoczyć nagłą zmianą perspektywy. Znów buduje zaufanie wobec narratora, by raptem, pod koniec pierwszej części, zaserwować nam drugi punkt widzenia, i to wpisany w kontekst, którego się nie spodziewaliśmy... Innymi słowy – dajemy się zwieść, zupełnie tak samo, jak – w mniemaniu Riversa – dziewczyna zamieszana w jego niecny plan:

– Skupi się na intrydze, którą jej przedstawię. Podobnie jak wszyscy, zobaczy to, czego się spodziewa.

I ja uległam temu planowi, i ja skupiłam się początkowo tylko na tym, co nakreśliła przede mną Waters w pierwszej części książki. W rezultacie zwyczajnie, bez większej koncentracji, śledziłam postępy intrygi Riversa, zastanawiając się jedynie, czy zakończy się ona powodzeniem (choć „powodzenie” w świetle planów bohatera brzmi dość gorzko)...

Co jeszcze zapada w pamięć, to rozległa wiedza
pisarki o opisywanej epoce. W Złodziejce Waters powołuje do życia barwny i pełen detali obraz wiktoriańskiej obyczajowości; wplata w swoją opowieść wiele szczegółów z życia ówczesnej Anglii, a perypetie głównych bohaterek ubarwia mnóstwem niuansów scenograficznych i kostiumowych (niemal słyszy się szelest tafty sukien Maud i Sue!). Cenniejsza jednak niż rozmach i precyzja w odwzorowaniu epoki jest, moim zdaniem, wiarygodność w opisywaniu relacji głównych bohaterek. Z całym bogactwem ich niejednoznaczności i subtelności...

Dosyć jednak tych podpowiedzi – zakończę elementem z dalszego planu. Otóż w Fingersmith pojawia się – tak rozbudowany w poprzedniej recenzowanej przeze mnie książce – motyw domu, który wydaje się niemal żywym organizmem. Posiadłość w Briar kryje szereg tajemnic, niepokoi mnogością korytarzy i zakrętów, zdaje się „oddychać” i „obserwować swoich mieszkańców”. Są to jedynie drobne wzmianki, rozbłyskujące gdzieniegdzie w narracji Sue, sygnalizują jednak zamiłowanie pisarki do kreowania architektury tchnącej życiem.

Polecam tę powieść jako bardzo dobre czytadło – dopracowane w szczegółach, przemyślane i wciągające. A dla zaostrzenia apetytu – fragment Złodziejki, który stanowi też próbkę stylu autorki (nie wszystkim musi odpowiadać ta klasyczna narracja przypominająca wielowątkowe dzieła Dickensa;). Ja tymczasem zaczynam wypatrywać w bibliotekach książki Muskając aksamit...

- - - - - - - - - - -

PS. Ponieważ okładka książki, którą czytałam, była kiepska, a inne polskie wydania posługują się po prostu kadrem z filmu (brytyjskiej ekranizacji Fingersmith), wyszperałam z sieci smaczek japoński;)

wtorek, 23 lutego 2010

Lektura z endorfinami ;)

Poniekąd w nawiązaniu do notki o ilustracjach, dzielę się moim ostatnim nabytkiem – książeczkami dla dzieci w bajecznej szacie graficznej;) Z pewnością nawet nie wiedziałabym o ich istnieniu, gdyby nie Kasia i Magda – dwie mamy, które w ciągu ostatnich kilku tygodni dzielnie polują na przeceny w sklepie Endo!

I tu krótkie wyjaśnienie dla tych z Was, którym – tak, jak mnie – brakuje orientacji w dziedzinie marek dziecięcych. Endo to producent ubranek, zabawek, elementów wyposażenia wnętrz i innych artykułów przeznaczonych dla najmłodszych (no, może nie tylko dla najmłodszych – czego dowodem choćby ta koszulka;) W każdym razie wśród rozmaitych przedmiotów (często ujmująco szczerych – jak „paskudny jasiek”) znajduje się też kategoria Biblioteka.

Tam właśnie znalazłam dwa kolorowe tomy – Czy można dotknąć tęczy oraz Tylko dla prawdziwych księżniczek. Jak się domyślacie, zwłaszcza tego drugiego nie mogłam sobie odmówić!;)

Obie książeczki są zaprojektowane z wdziękiem i fantazją. Szczególnie podoba mi się kolażowy styl, łączący np. rozlaną akwarelę z kartką w linie. Spójrzcie choćby na tego słonia z papieru milimetrowego!



Co ważne, książeczki są nie tylko narysowane, ale i napisane z pomysłem. Teksty są krótkie, ale zgrabne – w
Czy można dotknąć tęczy? treść stanowią pytania zadawane często przez dzieci (np. Dlaczego strach ma wielkie oczy?, Skąd się biorą dzieci? czy Dlaczego wyginęły dinozaury?), opatrzone zabawnymi odpowiedziami. Z kolei tom księżniczkowy składa się z wierszyków, których bohaterkami są m.in. Pieguska, Spóźnialska, Grubcia czy Płaczka – czyli księżniczki, jakich z pewnością wiele wśród małych dziewczynek:) W finale pojawia się zresztą również "Księciunio" – jak się okazuje, posiadający bardzo złe nawyki żywieniowe;)

Autorem tęczy jest Przemek Wechterowicz, księżniczek – Paweł Cwalina, a ilustratorką obu książek – Agata Dudek.

Jeśli macie w pobliżu dzieci, których urodziny się zbliżają albo kolekcjonerów ciekawie wydanych książek, myślę, że tekturowe tomy Endo mogą przypaść im do gustu. Serdecznie polecam zwłaszcza tęczę – wydaje mi się bardziej błyskotliwa, a postaci zwierząt biją różowe księżniczki na głowę;)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Otwórz oczy... i słuchaj

Zamawiając w grudniu gwiazdkowe książki i płyty w jednej z internetowych księgarni, sprawiłam prezent i sobie – kupiłam Grę na wielu bębenkach w postaci audiobooka. Dopiero kilka dni temu udało mi się ją przesłuchać, a właściwie i to nie w całości, ale pierwsze opowiadanie Tokarczuk zrobiło na mnie duże wrażenie.

Otwórz oczy, już nie żyjesz to historia C., kobiety w średnim wieku, która dzieli życie między pracę biurową a absorbujące obowiązki domowe. Jadąc metrem do pracy, przygotowując obiad czy pijąc poranną kawę – cicho i ostrożnie, by nie obudzić męża i dzieci bohaterka z wypiekami na twarzy czyta świeżo nabytą powieść kryminalną. Jest wielbicielką gatunku, więc historia Ulriki – statecznej pisarki, która w dworku we Flandrii organizuje spotkanie autorów książek detektywistycznych – wydaje jej się intrygująca. W pewnym momencie bohaterka angażuje się w nią znacznie bardziej, niż przypuszczała na początku...

I tu zakończę odwołania do fabuły. Choć interpretacja Magdaleny Wójcik nie jest idealna (kiedyś słuchałam opowiadań Tokarczuk czytanych przez samą autorkę i myślę, że była to wersja znacznie bardziej udana), to snutej przez nią historii słucha się z przyjemnością. Bez wątpienia dzięki urokowi samego opowiadania. Narracja Tokarcz ukurzeka sugestywnością; ciekawość C., jej niecierpliwość podczas lektury, determinacja w poświęcaniu każdej wolnej chwili na czytanie, zostają odmalowane bardzo wiarygodnie. W rezultacie czytelnik – lub słuchacz, jak w moim przypadku – dzieli z C. jej pasję, śledzi domysły bohaterki i podobnie, jak ona, nie może doczekać się rozstrzygnięcia zagadki kryminalnej.
To dziwne, że autor jest jedyną osobą, która zna już na samym początku ten zasklepiony w sobie porządek zbrodni i kary, a mimo to ma ochotę cierpliwie snuć opowieść – rozważa w początkowej części opowiadania bohaterka, przywołując prozę Agathy Christie. Olga Tokarczuk najwyraźniej nie ma ochoty na przewidywalną fabułę – w Otwórz oczy, już nie żyjesz nic nie jest z góry przesądzone, nie istnieje żaden "zasklepiony" schemat zdarzeń.

Otwórz oczy... to również niezwykła gratka dla wielbicieli teorii literatury. Motyw przenikania się fikcji i rzeczywistości czy nakładania się planów zdarzeń to fascynujący punkt wyjścia do rozważań. W jaki sposób C. funkcjonuje w świecie realnym, jak odbiera literacką rzeczywistość, wreszcie – jakie ma możliwości ingerencji (!) w nią? Interesująca jest sama kompozycja, która na pierwszy rzut oka wydaje się typowo ramowa (Tokarczuk tworzy pewną sytuację narracyjną – okoliczności lektury bohaterki – a w jej obrębie sytuuje drugą historię, przedstawiającą perypetie Ulriki i innych pisarzy z powieści czytanej przez C). Z czasem jednak okazuje się, że granice między tymi dwiema płaszczyznami nie są tak klarowne i czyste, jak w klasycznym wariancie kompozycji ramowej...

Kolejnych inspiracji teoretycznoliterackich dostarcza wątek gatunków – bo typy powieści kryminalnych, które wymienia się jako ulubione lektury C., zosta
ją zdefiniowane dość błyskotliwie: Spróbowała kryminałów podszytych literaturą, zaopatrzonych w drugie dno – nie zawsze jasne. Otarła się o kryminały dziwaczne jak jakieś transgeniczne rośliny. Posmakowała kryminałów-puzzli, kryminałów-poematów, do naga rozbierała kryminały-matrioszki, gdzie każdy kolejny rozdział wydobywał jeszcze jakieś inne znaczenia (...) – i tak dalej. Lubię takie wtręty w narrację – lubię, kiedy pisarz wzbogaca wypowiedź bohatera o swoje własne spostrzeżenia czy subiektywne klasyfikacje. Lubię, gdy jego bohaterowie zostają wyposażeni w jego własną przenikliwość:)
Wszystko to jednak tylko moje dygresje z pogranicza teorii literatury;) Najważniejszy pozostaje urok samego opowiadania, które – jak często u Tokarczuk – balansuje na granicy marzeń i rzeczywistości, a z pozornie zwykłych zdarzeń kreuje niebanalną opowieść. Poza tym magiczny rys prozy Tokarczuk idealnie harmonizuje z istotą audiobooka – który, słuchany w ciszy i skupieniu, przywołuje przyjemne wspomnienia bajek na płytach analogowych, rozrzewnia i urzeka..:)

Tych z Was, którzy jeszcze nie mieli okazji słuchać audiobooków, serdecznie zachęcam do wypróbowania – to niezwykle przyjemny sposób na spędzenie ponurego, zimowego popołudnia. Wystarczy usadowić się w fotelu, zaparzyć aromatyczną kawę i przymknąć o
czy... Albo przeciwnie, potraktować nagranie czysto pragmatycznie i włączyć je, by umilało nam sesję prasowania koszul:) W obu wariantach sprawdza się znakomicie!

Jeszcze jedno – kluczowa jest kwestia głosu. Wybierajcie audiobooki, w których lektorami są dobrzy aktorzy; tacy naprawdę potrafią zbudować atmosferę kameralnej lektury;)

- - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

PS. Z refleksyjnego nastroju wyrwał mnie rzut oka na okładkę płyty. Wertując strony książeczki i rozmyślając nad urokiem audiobooków, zerknęłam na zapowiedzi kolejnych wydań...

Doprawdy nie wiem, za co planuje się ukarać ten ósmy tom! Ot, ciekawostka dla kolegów z Pszetfurni:)

Genua. Włoskie lato

Gdy ten film wchodził na ekrany kin, czytałam o nim wiele niepochlebnych opinii, a od znajomego usłyszałam, że nie dzieje się w nim nic – zupełnie. Z jakiegoś powodu jednak obraz Winterbottoma wzbudził moje zainteresowanie – i gdy przypadkiem natknęłam się na niego na torrentach, postanowiłam obejrzeć;)

Pierwsza scena wyznacza klimat całego filmu – dając początek gorzkiej, melancholijnej historii. Oto bowiem obserwujemy, jak w wypadku samochodowym ginie młoda kobieta, pianistka, matka dwóch dziewcząt – jedenasto- i szesnastolatki. Jej owdowiały mąż (Colin Firth) postanawia opuścić Chicago, w którym mieszkają, i wraz z córkami wyjechać na rok do Genui. Pragnie podjąć pracę na tamtejszym uniwersytecie; wierzy też – jak się domyślamy – że zmiana otoczenia pozwoli dziewczynkom otrząsnąć się z rodzinnej tragedii...


Gdy śledzimy dalsze losy mężczyzny i jego córek, uderza nas kontrast między malowniczymi pejzażami, zapierającą dech w piersiach przyrodą i imponującą architekturą Genui – a dramatem bohaterów. Atmosfera przypomina trochę filmy Petera Weira, gdzie krajobraz urzeka, ale w beztroskim zachwycie przeszkadza wszechogarniający niepokój. Włoskie uliczki, które bez wątpienia potrafią być urocze i kameralne, tu wydają się ciemne, ciasne i niepokojące; wiją się jak labirynt, kryjąc w sobie serię tajemniczych zagrożeń. Nawet słońce nie jest zjawiskiem pozytywnym – nie eksponuje piękna miasta, nie rozświetla atrakcji turystycznych – lecz demaskuje, oślepia, nie pozwala się ukryć.

Wrażenie ogólnej duszności i lęku podkreśla też sposób realizacji – rozedrgana kamera, sugestywny montaż, a także niepokojąca muzyka w tle. Dzięki nim, gdy obserwujemy np. jak bohater płynie w kierunku łodzi, na której opala się jego córka – mimo błękitu nieba i imponującej przejrzystości wody, nie mamy wątpliwości, że jest w jego geście coś rozpaczliwego.

Taka poetyka dominuje w całym filmie. Wciąż śledzimy pewne wydarzenia, wciąż czekamy na rozładowanie emocji (przyznam, podświadomie spodziewałam się tu eksplozji uczuć, która oczyściłaby atmosferę wzajemnych pretensji, jak np. u Mike'a Leigh) – a jednak... wszelkie silne emocje zostają tylko zasygnalizowane, rozpacz ujawnia się w detalach, a najbardziej ekspresyjnymi scenami okazują się nocne koszmary młodszej córki. Cała historia rozgrywa się w niedopowiedzeniach i aluzyjnych gestach.

Nie jest to z pewnością najlepszy dramat, jaki widziałam ani najlepszy film o doświadczeniu żałoby. Ale myślę, że Winterbottom stworzył tu całkiem przejmujący obraz codzienności podszytej rozpaczą.

- - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

P.S. Zupełnie z innej beczki i w innym klimacie – Colin Firth, mówiący nieudolnie w obcym języku, kojarzył mi się nieodparcie z rolą w
Love Actually Curtisa;)

piątek, 19 lutego 2010

Świat Matterialny

Nieraz już wspominałam, że lubię dawne ilustracje Tadeusza Wilkonia, że z radością wracam do wspomnień z dziecięcych bajek, a blogi, na które zaglądam, dowodzą mojej słabości do staroświeckich grafik książkowych (np. Tralaloskop – ogromna szkoda, że już nie aktualizowany).

Dlatego mój uśmiech wywołały prace malowane przez Matte Stephensa, 34-letniego amerykańskiego ilustratora. Dużo w nich parków, malowniczych ulic czy barwnych kamieniczek – a także zwierząt tak pogodnych, jak w książeczce dla dzieci Paula Bassa;) Dodatkowo wszystkie obrazy utrzymane są w jesiennej, zgaszonej kolorystyce – idealnie dopasowanej do moich sentymentów:)

Zabawne są też podpisy pod niektórymi pracami – na przykład: Edwin and Rosemary upon arriving at Yosemite for their honeymoon were lucky enough to spot a rare green friendly soft tooth bear, 1927:) A oto ów przyjazny, zielony niedźwiedź, którego tylko szczęściarze spotykają na swojej drodze!


Albo Lord Admirał, który marzył, by po Wielkiej Wojnie zostać kwiaciarzem;) Albo kawiarnia odkryta na Mount Evereście, albo niedźwiedź z przedmieść czy głodny acz przyjazny lew Augustus... Przejrzyjcie i poczytajcie;)

Szeroki wybór prac artysty znajdziecie w jego sklepie na etsy oraz blogu. A na zakończenie – polski akcent w twórczości Stephensa, czyli Pologne bird:


czwartek, 18 lutego 2010

Quentin według Ibraheema

Nawet się nie obejrzałam, gdy od ostatniego wpisu minął ponad tydzień... A w międzyczasie nazbierało się tyle filmów i książek do odnotowania (nie wspominając już o tych do przemilczenia ;-) Póki co jednak – przyjemność estetyczna!
Ibraheem Youssef to kolejny artysta, na którego stronę natknęłam się przypadkiem, a który z miejsca zachwycił mnie swoją pomysłowością. Youssef zajmuje się różnymi formami twórczości plastycznej, ale dla mnie bezkonkurencyjne okazały się jego plakaty filmowe...
Jeśli znacie fabułę filmów Tarantino, z pewnością docenicie wdzięk Youssefowych nawiązań. Choćby te kredki w różnych kolorach, które przewracają się jak domino, jedna po drugiej... Najmniej podoba mi się chyba Pulp fiction.

Więcej (choć tylko odrobinę ;-) na stronie Ibraheema.

wtorek, 9 lutego 2010

Rozebrana!

Oczywiście chodzi o choinkę. Bo któż inny rozbiera się bezceremonialnie w lutym?!;)

Stało się zatem. W zeszłym tygodniu zdemontowałam naszą choinkę – stoi teraz na balkonie i napawa się mrozem (zabawne, że gdy ją rozbierałam, pejzaż za oknem był znacznie bardziej świąteczny, niż w grudniu;)

Święta odlatują w niepamięć, a ozdoby choinkowe – do szuflad, gdzie przewiosnują (i przelecą, i przejesienią;) nadchodzące miesiące. Trzeba przyznać, że udało im się przetrwać święta w całkiem dobrym stanie – koty zeżarły tylko jedną gwiazdkę, słomkowy łańcuch nie zwrócił ich uwagi, a bujane koniki najwyraźniej wydały się mało apetyczne (a trzeba Wam wiedzieć, że moim kotom – a zwłaszcza Fidze – niewiele rzeczy wydaje się mało apetycznych;) A zatem - do zobaczenia w grudniu 2010!

Save

Świetna kampania WWF na rzecz ratowania zagrożonych gatunków.

Zainteresowanych tematem zachęcam do śledzenia nie tylko materiałów reklamowych WWF, ale i samych akcji – moją uwagę zwrócił np. projekt pomocy polskim rysiom. Fantastyczna sprawa!

White w wielu kolorach

Mnóstwo zdolnych ludzi żyje na tym świecie;) Do galerii inspirujących postaci dołącza dzisiaj Betz White amerykańska projektantka i mistrzyni filcowego rękodzieła. Spójrzcie choćby na jej poduszeczki do szpilek w kształcie babeczek!

Oprócz wełnianych słodkości czy filcowych obrazków, White przygotowuje większe formy – jak urocze torebki w kształcie serc, skrzydlate portmonetki czy sweterkowe zwierzaki (widział ktoś jeża, do którego można się przytulić?;)


Artystka projektuje również tkaniny – barwne, o wyrazistych deseniach – które możecie zobaczyć w jej sklepie na Etsy oraz na stronie artystki.


Betz do swoich prac podchodzi z godną podziwu pasją recyklistki;) – wykorzystuje stare ubrania i szaliki zdobyte w second-handach i wycina z nich fantazyjne kształty. Myślę, że to świetny pomysł – sama mam kilka swetrów R., które zalegają w szafie jak sfilcowany wyrzut sumienia, przypominając mi o porażkach w praniu...;) Betz z pewnością znalazłaby sposób, by nadać im nowe życie – np. zamieniając w... filiżanki cappuccino! Oczywiście również ze szpilkami;)


poniedziałek, 8 lutego 2010

Spokojnie, to tylko awatar

Od razu zaznaczę – nie śledzę filmów 3D, nie znam się na nowoczesnych animacjach, a hity kinowe dla dzieci oglądam z kilkuletnim poślizgiem (najczęściej w święta, z dziadkiem Klemensem; z zeszłego roku pamiętam np. Epokę lodowcową – całkiem sympatyczna ;-)

Dlatego pewnie nie zauważyłabym nawet Avatara (mimo całego szumu medialnego wokół niego) albo zwyczajnie uznałabym, że to film nie dla mnie – gdyby nie kilka bardzo pozytywnych recenzji moich znajomych. Usłyszałam bowiem, że Avatar _naprawdę_ stanowi nową jakość w kinie, że porywa tak, iż zapominamy o upływie czasu, że oszałamia efektami wizualnymi, hipnotyzuje... Rozemocjonowana tymi opiniami, wybrałam się do kina!

[A może przeciwnie, może właśnie ze względu na mój brak orientacji w temacie i fakt, że nigdy wcześniej nie byłam na seansie 3D, powinnam stanowić wzór widza filmu Camerona? Ale o tym, pośrednio, później]
 

Akcja filmu toczy się w roku 1254, na planecie Pandora – na której odkryto niezwykłe bogactwa naturalne. Ziemscy naukowcy organizują więc ekspedycje badawczo-militarne, mające na celu zbadanie Pandory, poznanie jej mieszkańców i zdobycie sposobu na korzystanie z jej dóbr. Jednym z uczestników programu zostaje Jake – były amerykański marine, sparaliżowany od pasa w dół. Udział w misji jest dla niego nie tylko doświadczeniem naukowym, ale i szansą na odzyskanie sprawności – aby dostać się na Pandorę, bohater wciela się w postawnego, błękitnego awatara, wyhodowanego na wzór rdzennych mieszkańców Pandory, dzięki czemu odkrywa na nowo uroki panowania nad swoim ciałem.
 

Wkrótce niebieski Jake poznaje niebieską koleżankę – piękną przedstawicielkę rasy Na'vi. Od niej uczy się sposobów przetrwania na planecie, a także zwyczajów i wierzeń pandorian (pandorczyków?). Z czasem orientuje się, że Na'vi od wieków żyją w doskonałej harmonii z przyrodą, stronią od cywilizacji rozumianej jako podbój dzikich terytoriów, funkcjonują w dobrze zorganizowanej społeczności, nieufnie podchodząc do świata zewnętrznego... czyli zupełnie jak smerfy, tylko trochę większe ;-)
 

Nietrudno odgadnąć, że wkrótce Osiłek i Smerfetka zakochują się w sobie ;-) – i skutki tego mezaliansu stanowią punkt wyjścia dla dalszego rozwoju akcji...
Niestety, sama historia nie dostarcza więcej emocji, niż to beznamiętne streszczenie – i olśniewając formą, pozostawia spory niedosyt treści. Boleśnie stereotypowa postać generała (może powinnam powiedzieć konsekwentnie – Gargamela? ;-), równie przejaskrawiony młody, skupiony na normie kwartalnej, szef korporacji, a i sam główny bohater – dość jałowy, z typowym amerykańskim sznytem (czyli – walcząc z wszelkiej maści potworami, przekomarza się z nimi, w niebezpiecznych sytuacjach sypie dowcipem jak James Bond itp.). Do tego dochodzi jeszcze łopatologiczna narracja, prowadzona w formie wypowiedzi Jake'a na wideologu – a obejmująca przemyślenia typu Czasem o całym twoim życiu decyduje jeden szalony krok. Całości dopełnia patetyczna muzyka, towarzysząca przede wszystkim scenom batalistycznym, w których transformersy walczą ze smokami ;-) – czyli kolejny motyw doskonale znany z amerykańskich superprodukcji.

I jasne, że – jak gorliwie przekonywał mnie jeden z kolegów – nie o to w tym wszystkim chodzi, jasne, że fabuła nie jest tu wartością pierwszoplanową, że fundamentem całości miała być maestria plastyczna. Tyle, że w takim razie – po co trwa to wszystko trzy godziny? :-) Bo oczywiście urzekło mnie bogactwo szczegółów i wizjonerstwo twórców; zgadzam się w pełni, że efekty specjalne były hiperdopracowane, niektóre kadry – wykreowane z zachwycającą precyzją (te wszystkie żyłki na liściach, bajecznie kolorowe skrzydła smoków, światło sączące się między drzewami...*) – ale po godzinie napawania się efektami wizualnymi, trudno wykrzesać z siebie dalszą ciekawość do ich śledzenia. A co dopiero – po dwóch godzinach.

Dlatego zdecydowanie wolałabym obejrzeć Avatara w formie jakiegoś półgodzinnego czy godzinnego teledysku, sprawnie zmontowanego, z dobrą muzyką. Wtedy rozkoszowałabym się tymi baśniowymi kadrami, nieobciążona nadzieją na ciekawą historię – beztrosko i niezobowiązująco – i z czystym sumieniem poleciłabym Wam wizytę w kinie.
Smerfetka w kabaretkach ;-)
Trupa Doktora Parnassusa
Tymczasem w kategorii oderwania od rzeczywistości i czystej magii kina dużo bardziej odpowiada mi Doktor Parnassus i jego imaginarium. I w sumie życzyłabym Terry'emu Gilliamowi, by filmy jego autorstwa ktoś okrasił tak dopracowanymi efektami specjalnymi, jak w Avatarze (choćby mniej spektakularnymi). Bo przy dziele Camerona ma się poczucie, że te wszystkie świecące dmuchawce, drzewa ulistnione fluorescencyjnym makaronem ;-) i inne kosmiczne wynalazki, poszły trochę na marne. I to wrażenie nie wynika wcale – jak sugeruje Tadeusz Sobolewski – z faktu, że jako osoba dorosła zaniedbałam naturalną potrzebę mitu, lękam się go czy nie potrafię otworzyć się na piękno baśni (czytelnicy tego bloga wiedzą, ile tu bajkowych wątków, choćby w ilustracjach ;-). Przeciwnie – z przytoczonego Parnassusa, mimo pewnych słabości filmu, potrafiłam czerpać czystą, beztroską radość oglądania.

I choć cenię Sobolewskiego właśnie za jego emocjonalny stosunek do kina, nie mogę zgodzić się z interpretacją, która krytykę Avatara sprowadza do tłumienia wewnętrznego dziecka, do ograniczeń „praktycznych umysłów”, niezdolnych, by przyznać się do wzruszeń. Ja do wzruszeń czy zachwytów estetycznych jestem skłonna aż zanadto ;-), ale Avatar mnie zwyczajnie znużył. I nie wątpię, że stanowi on rewolucję w kinie – ale wyłącznie technologiczną, bo w kwestii całej reszty – wszystko już było. I to w niekoniecznie najlepszych filmach amerykańskich.

* żałuję, że nie udało mi się znaleźć w sieci ciekawszych kadrów, niż te portretowe – chętnie pokazałabym Wam tutaj któryś z pejzaży.

Ptaszki ćwierkają, że już po weekendzie...

Na dobry początek tygodnia – bajeczna ilustracja wyszperana na blogu Poppytalk. Dla przegnania poniedziałkowych szarości...


niedziela, 7 lutego 2010

Holy sh...erlock!

Spieszę z wieściami z weekendu łódzko-toruńskiego, choć – paradoksalnie – zacznę od ostatniego punktu programu, czyli seansu Sherlocka Holmesa ;-)
Nie jestem znawczynią twórczości Conan Doyle'a, więc Holmes funkcjonuje w mojej wyobraźni bardziej jako detektyw-legenda, przetworzony przez różne wcielenia filmowe, niż bohater literacki. Dlatego do kina wybierałam się bez wygórowanych oczekiwań – spodziewając się ciekawie opowiedzianej historii, ze stylowymi dżentelmenami na pierwszym planie (Holmes i Watson), odtworzonymi przez dobrych aktorów (Jude Law i Robert Downey Jr.) – ujętej w atrakcyjną scenerię dziewiętnastowiecznej Anglii (wiadomo, lubię staroświeckie klimaty). No, może jeszcze z pazurem właściwym dla Guya Ritchie. Innymi słowy – byłam nastawiona na tyle swobodnie, że pewnie wystarczyłaby mi „fajnie wykreowana atmosfera” i lekka, błyskotliwa historia, żebym wyszła z kina bardzo zadowolona.
A tymczasem z ekranu wieje nudą. Holmes i Watson, z założenia mający, jak sądzę, wydać się uroczo nonszalanccy, wypadają blado, mało dowcipnie, a większość czasu trawią na bijatykach, spektakularnych ucieczkach przed przestępcami, tudzież na cudownych-ocaleniach-przed-rozgrzaną-piłą-tarczową. Znacznie więcej w tym Jamesa Bonda, niż angielskiego mistrza dedukcji i doprawdy nie wiem, dlaczego Guy Ritchie zdecydował się sięgnąć akurat po Holmesa, bo film nie czerpie z obecności detektywa właściwie nic poza nazwiskiem, scenografią i kostiumami. Równie dobrze można by pokazać na pierwszym planie dowolnych dwóch męskich bohaterów, w innych czasach, innej scenerii – których  łączyłaby po prostu przyjaźń, wspólne interesy i zamiłowanie do adrenaliny ;-)
A biorąc pod uwagę, że rzecz dotyczy jednak zagadki detektywistycznej (Holmes ściga w filmie tajemniczego Lorda Blackwooda, wystylizowanego na swojskiego Franka Kimono ;-), to absolutnie za mało w tym intrygi czy jakichkolwiek motywów budzących u widza chęć rozwiązania zagadki. Siedzimy w kinie, śledzimy, jak na naszych oczach toczy się jakaś historia – ale żeby trzymała nas w napięciu albo chociaż odegnała senność błyskotliwością czy humorem – co to, to nie. Sięgnięcie po temat detektywistyczny okazuje się więc strzałem w stopę – a sam fakt przywołania postaci legendarnego profesora Moriarty nie wystarcza na stworzenie sensownej i spójnej opowieści.

Bo OK, niech sobie Holmes będzie bałaganiarzem, szalonym eksperymentatorem i lekkoduchem, jak chce Guy Ritchie (właściwie czegoś takiego się spodziewałam), ale mógłby jednocześnie wziąć udział w ciekawej historii. A tu nawet wyjaśnianie zagadek (prezentowanie w finale różnych sposobów na aplikowanie trucizny, symulowanie braku tętna itp.) przebiega jednostajnie i jest ledwie zauważalne. Znacznie więcej uwagi poświęca się płomieniom, na tle których Holmes i Watson pląsają jak w
Desperado, kowadłom spadającym na głowy, załamującym się mostom itp.

Słowem – zdecydowanie za mało w tym wdzięku, a za dużo efekciarstwa. I pomyśleć, że twórca Przekrętu wyreżyserował takie byle co...

PS. Nie powstrzymam się przed tą wzmianką: bardzo pozytywnym akcentem na zakończenie były napisy końcowe. Wykaligrafowane starannie jak na pergaminie, z portretami aktorów, wypełnianymi kolorami jak kleksami atramentu – stanowiły wdzięczną oprawę całości. Gdyby cały film zachował podobny urok staroświecczyzny ujętej w ramy współczesnego kina (faktura starego papieru a nowoczesna animacja) – odbyłoby się to z pewnością na korzyść ;-)

czwartek, 4 lutego 2010

Kicz czy gicz?

Mam słabość do kiczu. Zachwycają mnie przedmioty, których słodycz przekracza ludzkie wyobrażenie i każe zastanowić się, kto wymyślił (a tym bardziej wyprodukował) coś o tak przedziwnym kształcie czy zestawieniu kolorystycznym ;-) Zawsze, gdy jestem nad morzem, wzdycham do portretów papieża wyklejanych bursztynem, pejzaży morskich z barwionego piasku czy brokatowych baloników z helem. Jeśli obiekt jest nie tylko efektowny, ale i użyteczny – urzeka mnie tym bardziej (być może pamiętacie kurdewocjonalia).

Dlatego gdy tylko ujrzałam w sklepie to cudo, nie mogłam się powstrzymać przed jego zakupem! Zwłaszcza że jako wegetarianka, jestem dodatkowo wyczulona na wariacje estetyczno-wędliniarskie ;-)

Murzynek-prosiaczek stał się prezentem dla mojego brata. Ja tymczasem, na marginesie zakupu, zaczęłam się zastanawiać, jak inaczej określić tego typu produkty – czyli swojskie wafelki z kremem wyglądające jak lody. Używane od dzieciństwa określenie murzynki samo w sobie jest niezbyt udane, a w kontekście różowego prosiaczka brzmi tym bardziej niedorzecznie ;-) Koleżanka podsunęła mi ciepłe lody – ale czy rzeczywiście ktoś używa takiej nazwy? Trzeba by pomyśleć nad czymś bardziej wdzięcznym i podsunąć Radzie Języka Polskiego. A tymczasem biegnę do sklepu wypatrywać batoników w kształcie kiełbasy czy chałwy stylizowanej na salceson!


poniedziałek, 1 lutego 2010

Juno, czyli firmy urocze

Wszystkim, którzy, jak ja, cierpią ostatnio z powodu apatii wywołanej nieustającym mrozem i jeszcze bardziej nieustającym zmierzchem, polecam film Juno w reżyserii Jasona Reitmana.

Historia, uhonorowana w 2007 roku Oscarem za scenariusz,
opowiada o nastolatce, która zachodzi w niechcianą ciążę. Śledzimy jej poczynania od momentu odczytania wyników testu ciążowego, przez rozmowę z ojcem dziecka, przedstawienie sytuacji rodzicom, po decyzję co do przyszłości ciąży.
Całość – choć dotyczy poważnego problemu – jest daleka od moralizatorstwa i całkowicie pozbawiona patosu. Co staje się zresztą punktem wyjścia wielu krytycznych recenzji, zarzucających Juno formę zbyt lekką względem powagi sytuacji, a także (zwłaszcza w kontekście zakończenia) – brak wiarygodności. Ja podczas seansu nie miałam takiego wrażenia. Nie czułam, by ton wypowiedzi był nieadekwatny do tematu ani niestosownie żartobliwy, a decyzja, jaką podjęła bohaterka, uderzyła mnie z całą mocą – mimo że wnikliwa analiza uczuć samej Juno nie jest w filmie problemem pierwszoplanowym.

Wątek nastolatki to jednak nie wszystko – swój niewątpliwy urok film zawdzięcza postaciom drugoplanowym. Ojciec i macocha bohaterki, którzy początkowo wydają się niesympatycznymi typami, okazują się raczej niestereotypowi; przyjaciel Juno, Paulie (Michael Cera) rozbraja prostolinijnością (polecam zwłaszcza ujmująco trzeźwą wypowiedź: Wcale ci się nie nudziło. W telewizji było wtedy pełno fajnych rzeczy, i Blair Witch Project, którego nie widziałaś... ;-) Słowem – szczerze zachęcam do obejrzenia tego filmu. Dla niebanalnego humoru i porcji ciepła, które z niego płynie.
Little Miss Sunshine/ Mała Miss

Juno
trafia w moim prywatnej klasyfikacji do kategorii filmów uroczych, takich jak Away we go Mendesa, Little Miss Sunshine Daytona, Billy Elliot Daldry'ego czy The Boat That Rocked Curtisa. Filmów, w których zdarzają się banalne akcenty, ale jednak bezpretensjonalność całej historii rekompensuje porcję lukru; gdzie postaci są wyraziste i barwnie odmalowane, a w dodatku – odtworzone przez świetnych aktorów o nieopatrzonych (najczęściej) twarzach.

The Boat That Rocked/ Radio na fali

Filmy urocze
w moim odczuciu to też historie, w których – mimo pewnych uproszczeń – relacje między bohaterami są wiarygodne, ich rozterki zostają nakreślone skrótowo, ale celnie, a postaci, które na pierwszy rzut oka wydają się galerią osobliwości – idealnie ilustrują różnorodność ludzkich charakterów. Bardzo to lubię. Nasuwa mi się jeszcze jedna cecha
– te filmy wzruszają, ale nie idąc po linii najmniejszego oporu, bawią, lecz w sposób błyskotliwy.

Billy Elliot

I nawet jeśli czasem coś potoczy się w nich zbyt prosto, nawet jeśli zakończenie czy wybrane sceny będą trącić nadmiernym optymizmem, to jednak przymkniemy na to oko dla całej reszty uroków filmu. Tak rozbrajających – choć tak niepozornych.

- - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
PS. Dodatkowym atutem Juno jest fajna, nieco kreskówkowa czołówka (a oprócz niej – odręczne napisy, pojawiające się w trakcie filmu) – co nie dziwi, bo twórcą Juno jest Jason Reitman, którego film Thank you for smoking przytaczałam już jako przykład oryginalnego rozwiązania problemu napisów tytułowych :-)

PS.2
W Juno do recepty na film uroczy dochodzi jeszcze garść szczegółów scenograficznych, które dodają kolorytu – takich, jak telefon-hamburger głównej bohaterki, złote szorty Pauliego czy wizerunki psów, wycinane z czasopism przez Bren, macochę nastolatki.

PS.3 Dopiero po chwili od zamieszczenia notki zauważyłam, że w roli Bren występuje Allison Janney, która pojawiła się również we wspomnianym Away we go. Świat kina jest jednak mały ;-)