wtorek, 14 stycznia 2014

Telefony w mojej głowie

Do dzisiejszego wpisu zainspirował mnie, jakżeby inaczej, dialog zasłyszany w autobusie. Kobieta mówi do koleżanki:
– No i wiesz, moja Zosia za rok do szkoły, więc to już trzeba wyprawkę szykować, podręczniki, komórkę kupić. No, tych wydatków trochę będzie.

No więc komórka. Zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądały moje początki użytkowania telefonu komórkowego (od razu zdradzę, pełne niechęci) oraz czym się różniło moje dzieciństwo od dzieciństwa osób urodzonych kilka lat temu. Brak komórki to brak stałej kontroli - z pewnością więcej samodzielności i szybsze skoki na głęboką wodę (konieczność rozwiązania palących problemów szkolnych, typu zagubione kapcie, samodzielnie, bez pomocy mamy). Więcej niebezpieczeństw? Taka myśl szybko się nasuwa, choć tego typu diagnozy, są zawsze dyskusyjne. Ale jedno jest pewne - lepiej wyćwiczone struny głosowe, bo wydzieranie się z podwórka do koleżanki czy mamy należało do codzienności (brak komórek, to jedno, drugie - brak domofonów).

Pierwszy telefon mojego brata i nasz pierwszy kot domowy.
Odkopałam sobie w głowie obrazy, z różnych etapów mojego życia, w których znaczącą rolę odgrywał telefon. Nie tylko komórkowy (szarych komórek to mi nierzadko brakowało).
  1. Impresja: pierwszy aparat telefoniczny w domu, zielonkawy, w odcieniu pastelowo-wojskowym, z ramką, w której ręcznie wpisany był numer telefonu. Pięciocyfrowy (!).
  2. Podstawówka, pierwsze miłosne uniesienia (parasolki, te sprawy). Oczekiwanie, aż zadzwoni wybranek mego swetra i kręcenie się po przedpokoju wokół telefonu, pod byle pretekstem.

niedziela, 12 stycznia 2014

Czar Harper's Bazaar

Jedną z pierwszych notek na Kieszeniach (a ściślej mówiąc, drugą) była seria okładek Vogue'a. Dziś więc estetyczny powrót – porcja wydań magazynu Harper's Bazaar z lat 50. Natknęłam się na nie przypadkiem, szukając informacji o trendach w bieliźnie tamtej dekady, a bazaarowe projekty w lot skradły mi serce. Urzekły mnie, naturalnie, retro akcesoria - kapelusze, apaszki, parasolki, samochód (!) - ale nade wszystko zachwyciło coś innego. Kompozycje - tak zróżnicowane, fantazyjne, prezentujące modelki w różnych pozach; jakże odległe od wtórnych ujęć portretowych, które uśmiechają się do nas ze współczesnych okładek. Że przestylizowane? Nienaturalne? Owszem, ale czy dzisiejsza obróbka graficzna nie jest przestylizowana? Podoba mi się też umiar w zwiastunach treści - ot, kilka haseł, bez krzykliwych barw i jaskrawych słów. Przyjemny minimalizm - niech i na Was podziała inspirująco!
 Chętnie zobaczyłabym ten salon Grahama Greene'a! Przy okazji - czy Wy też tak wzruszaliście się przy Sednie sprawy? Jeśli nie zetknęliście się z tą powieścią, polecam ją gorąco.

czwartek, 9 stycznia 2014

Nimfomanka w 11 punktach

Jakiś czas temu obejrzałam film Miłość Larsa. Dziś na ekranie prześledziłam niemiłość Larsa, czyli Nimfomankę von Triera.

Moja relacja z tym reżyserem jest burzliwa, rozpięta między wiarą w jego talent a poglądem o totalnej hochsztaplerce i tanich zagrywkach, obliczonych na uzyskanie rozgłosu. Po Antychryście, który zapadł mi w pamięć jako pretensjonalny gniot, strzeliłam
na von Triera przepastnego focha i długo nie miałam ochoty mieć styczności z jego kinem. Melancholię, serdecznie polecaną przez paru znajomych, zignorowałam zupełnie. Dopiero niedawno, jakieś 2 miesiące temu, gdy pod nieobecność R., natknęłam się na nią w TVP Kultura, postanowiłam dać jej szansę – i kurczę, przemówiła mi do wyobraźni.

Dlatego w napadzie apetytu na kino studyjne, wybrałam się z kolegą Mariuszem na przedpremierowy pokaz najnowszego filmu von Triera. (Zamierzaliśmy iść na Papuszę, ale akurat jej nie grają - czy to była dobra decyzja, okaże się).

Poniżej 12 wrażeń na gorąco. Bez selekcji, bez konfrontacji z wypowiedziami krytyków, bez próby złapania dystansu. (I bez ogrzewania w domu, ale to dygresja).
  1. Czy powiedziałabym z przekonaniem: Nimfomanka to świetny film - musicie go zobaczyć? Nie.
  2. Czy fabuła Nimfomanki mnie wciągnęła? Tak. Przez długi czas nie przyszło mi do głowy spojrzeć na zegarek, śledziłam z uwagą losy bohaterki.
  3. Lars von Trier z pewnością jest błyskotliwy. Umiejętnie snuje swoją opowieść, potrafi zbudować znakomite mikrohistorie w ramach szerokiego scenariusza (co przypomniało mi misterną sekwencję początkową Antychrysta). Świetny jest np. groteskowy epizod z Umą Thurman. Von Trierowi nie brak humoru, ma zacięcie do farsy, zabaw skojarzeniami, autoironii (co można było obserwować m.in. w jego Szefie wszystkich szefów).
  4. Jednocześnie nie przestaje być pretensjonalny i efekciarski. Niektóre momenty - oraz sceny ekranowego seksu - odbierałam jako celowo uwydatnione, łopatologiczne, podkreślone wężykiem, wężykiem. Nie mogłam odpędzić wrażenia, że motywacją było: Pokażmy to dosadniej i zobaczymy, co się stanie. Nie brakło też scen na siłę znaczących, które przypominały, że granica między symbolizmem a wydmuszką jest delikatna.

środa, 1 stycznia 2014

Czego nie postanawiam na rok 2014?

Istnieje pewna grupa postanowień noworocznych, które - zwerbalizowane czy nie - powracają do mnie co roku. I które z równą regularnością szlag trafia. Z różnych powodów - bo brak mi do nich przekonania, determinacji, czasu. Z drugiej strony zauważyłam, że jeśli w życiu udaje mi się coś osiągnąć, to zwykle wtedy, gdy tego nie planuję - a po prostu, na danym obszarze idę drogą, do której kieruje mnie intuicja, pasja, miłość czy ciekawość.

Postanowiłam więc stworzyć oficjalną listę niepostanowień noworocznych. Kto wie, może niektóre z nich dzięki temu spełnią się mimochodem, a może przeciwnie, oddalę się od nich zupełnie i ostatecznie? Każda taka porażka będzie w pewnym sensie wyzwoleniem. A w międzyczasie chciałabym w 2014 roku pamiętać o tej zasadzie (chciałabym też mieć taki skuter, ale to inna sprawa):

Grafika z mojego ulubionego etsy

W roku 2014 oficjalnie nie postanawiam:

  1. Regularnie uprawiać sportu. Dużo przyjemniej nabiera się regularności, gdy wiosna zachęca do codziennych przejażdżek rowerem, niż gdy rozpatruje się aktywność w kategoriach 5 x tygodniowo po 45 min. Dla ścisłości, podziwiam ludzi zdyscyplinowanych, którzy do sportu podchodzą zadaniowo - ale w moim przypadku musi zacząć się od innej strony. W jodze się zakochałam i ćwiczę ją stale, zupełnie nie postrzegając tego jako obowiązku. Może kiedyś do jogi i roweru dołączy coś jeszcze - a może nie.
  2. Zdrowiej się odżywiać. Trudno, moje ciało już się chyba przyzwyczaiło do tego, że nie w każdym obszarze darzę je szacunkiem, więc sorry, musi sobie radzić (nikt nie obiecywał, że będzie łatwo!). Na mocnej kawie zamiast pożywnego śniadania też da się żyć.
  3. Nauczyć się prowadzić samochodu. To jedno z postanowień typu No chyba powinnam, prawda? Tymczasem jakoś nie mam ochoty, motywacji, nie czuję potrzeby. Z drugiej strony żywię głębokie przekonanie, że jak będzie trzeba, nauczę się raz-dwa. Zwłaszcza, że kiedyś już się nauczyłam (zrobiłam prawo jazdy w wieku 17 lat, tyle, że potem nie wprowadziłam go w życie). Póki co, pozostaję wierząca w przepisy ruchu drogowego, niepraktykująca. O nie, przepraszam - bardzo starannie praktykująca na rowerze!