poniedziałek, 24 czerwca 2013

Coppola i Camilla

Czyli recenzja dwóch wydarzeń - kinowego i literackiego - których nie łączy prawie nic, poza tym, że ich autorki są kobietami i że akurat niedawno ponownie się z nimi zetknęłam.
Bling ring, reż. Sofia Coppola
Siedząc w kinie przed seansem nowego filmu Coppoli, zastanawiałam się, dlaczego wyświetlane są przed nim najbardziej badziewne zwiastuny świata - sami superbohaterowie, roboty wyzierające z ludzkich korpusów, obślizgłe kreatury; przez chwilę zastanawiałam się nawet, czy siedzimy we właściwej sali - w końcu trailery są jakoś targetowane. Ale nie, dobór filmowych reklam wynikał raczej z tego, że Bling ring też mógł być kierowany do zblazowanych nastolatków.
Film niestety jest rozwlekły i nudny. W 80% składa się z tych samych ujęć - bohaterowie włamują się do rezydencji gwiazdy, bohaterowie przymierzają kreacje i błyskotki, bohaterowie jadą samochodem i śpiewają na głos wraz z wykonawcą, bohaterowie szaleją w klubie. Aha, jeszcze publikują zdjęcia na Facebooku. I taka seria jakieś pięć razy, zawsze tak samo, bez żadnych dodatkowych atrakcji. Zmieniały się tylko marki... ale nie, nie posunę się do złośliwego podejrzenia, że celem tych powtarzalnych sekwencji był zarobek na lokowaniu produktów, jak we fragmentach Seksu w wielkim mieście II. Gdy akcja zaczęła nabierać tempa (nareszcie!)... film się skończył.
Coppola nakręciła Bling ring w oparciu o prawdziwe wydarzenia - szajka licealistów faktycznie włamywała się do domów VIP-ów i plądrowała luksusowe garderoby, wynosząc naręcza markowych torebek i designerskich butów. Tyle, że film nie przynosi niczego więcej poza tym jednym zdaniem streszczenia, które Wam przekazałam. No dobra, jest i odkrywcza refleksja nad ślepym dążeniem współczesnej młodzieży do popularności, nad desperackim szukaniem dróg, by zaistnieć. Poza tym - smutno, miałko, powierzchownie. Wydaje się, że autorka Między słowami (serio..??) nakręciła ten film w weekend.

Uwagi na marginesie:
  1. Czy ludzie naprawdę masowo pozostawiają portfele w otwartych samochodach? (Ewenement dziwi się światu).
  2. Zabawny akcent: poduszki w domu Paris Hilton.
  3. Czołówka filmu to powtórka rozwiązań z Marii Antoniny - dynamiczna muzyka, swobodna czcionka w żywym kolorze i seria kadrów z detalami: buty, torebka, biżuteria. Tam czołówka była identyczna, różniła się tylko estetyka gadżetów (tam XVIII wiek we wdzięcznym ujęciu pop, tu dzisiejsze brandy).
  4. Emma Watson fajna, zadziorna. Myślę, że dla jej kariery (przełamanie wizerunku z serii o Harrym Potterze) ten film będzie miał znacznie większe znaczenie, niż dla kinomanów.

Kryminały Camilli
Läckberg
Pierwsze z nich recenzowałam w Kieszeniach (tu np. Księżniczka z lodu i Kamieniarz), ale przy późniejszych się zaniedbałam i dziś zbiorę w jedną całość wrażenia ukryte z tyłu głowy. Jestem krótko po lekturze Syrenki i Latarnika (tego ostatniego - spaskudzonego przez Wysokie Obcasy, ale o tym później).

Moja opinia o Läckberg się potwierdziła - uważam, że autorka pomysłowo plecie kryminalne intrygi i potrafi skutecznie dawkować napięcie. Natomiast jej powieści są niespecjalnie dobre literacko - sporo tu frazesów typu: Coś mu nie pasowało, ale nie wiedział, co, powtórzeń w zdaniach i ogólnie kanciastych wyrażeń. No i główni bohaterowie - ci, którzy powracają na łamach kolejnych tomów - bywają kartonowi, choć ten ostatni punkt zmienia się z czasem, więc wierzę, że z tomu na tom będzie lepiej.
Co można bez wyrzutów sumienia omijać w kryminałach Camilli Läckberg? Dialogi obyczajowe, przekomarzania się małżonków czy odprawy w komisariacie - które jedynie powtarzają wcześniejsze ustalenia albo ilustrują powolność umysłu szefa miejscowej policji (niezbyt błyskotliwie, bo ten szef należy do postaci utkanych z trzech cech na krzyż). Szybko wertować można charakterystyki głównych bohaterów, policjantów, ich żon, sióstr i innego stałego inwentarza.

Co pozostaje bardzo udane i przemyślane? Intrygi, przyczyny morderstw, rodzinne sekrety sprzed lat, zawikłane motywacje zbrodniarzy... Warstwa kryminalna nie zawiedzie miłośników gatunku - Läckberg sięga po coraz to nowe odcienie zbrodni, różnicuje śledztwa, serwuje dużo soczystej rozrywki. Ja sama z pewnością prześledzę jej kolejne fabuły.
Tym bardziej, że stęskniłam się za niespodzianką, bo radość z ostatniego tomu - Latarnika - popsuła mi dziennikarka WO, która w pierwszym pytaniu wywiadu z Läckberg zaserwowała... paskudny spojler. Łudziłam się później, że może to tylko jeden z wątków książki, może będzie i inna tajemnica - ale nie, Magdalena Grzebałkowska pogrzebała cała intrygę. Do dziś dziwię się, jak można w wywiadzie z autorką kryminałów - czyli materiale skierowanym raczej do miłośników gatunku, niż np. pasjonatów szwedzkich kobiet w ogóle - zdradzić rozwiązanie. (Kto czytał Latarnika lub nie zamierza, linkuję wywiad, sprawdźcie sami).
Za najlepszą część sagi o mieszkańcach Fjalbacki uważam tom Niemiecki bękart - to powieść napisana wartko, pełnokrwiście, ze zgrabnie wplecionym wątkiem zbrodni wojennych - więc polecam dotrzeć w czytaniu sagi chociaż do niej. Albo, jeśli nie jesteście ortodoksyjni w lekturze chronologicznej, przeczytać tylko ją ;-) A w temacie kryminałów i thrillerów, właśnie jestem w trakcie Bezcennego Miłoszewskiego - tym razem nie o prokuratorze Szackim, ten musi poczekać na swój kolejny tom. Zobaczymy.
Zamieściłam zdjęcie szwedzkiej okładki, bo na końcu powieści, w podziękowaniach, autorka wyznaje, że długo i z trudem szukała odpowiedniej latarni na okładkę. Mam nadzieję, że to ta.

sobota, 22 czerwca 2013

Śmiechu w stereo

Weekend zaczął się... samotnie. Są takie dni, kiedy czujemy się zupełnie nieparzyści. Kiedy tęsknimy za światem, a mamy wrażenie, że ten świat nie tęskni za nami. Kiedy serce - niezbyt aktywne w codziennej rutynie - w weekend potrzebuje paliwa, rwie się do kontaktów i rozmów, bycia z kimś lub przy kimś, do śmiechu w stereo. Do spontanicznej wymiany energii. Tymczasem okazuje się, że nie ma adresata tej energii. Że można ją sobie co najwyżej poodbijać jak w squashu solo. Że nasz nastrój najlepiej oddaje atmosfera tej piosenki (pięknej zresztą, polecam całą płytę Kobiety Marka Dyjaka).

Taki stan dopadł mnie wczoraj - spotęgowany nieobecnością R. i faktem, że ostatni tydzień w pracy był bardzo intensywny. Wyczerpana ciągłą koncentracją, manewrowaniem między zleceniami, gorączkowym tempem (i takąż pogodą), reagowaniem na nieustanne zmiany... wyczekiwałam weekendu. Nie myśląc o nim nawet, nie planując, wkładając wiele siebie w obowiązki zawodowe (i to z satysfakcją, bo dużo dobrych rzeczy udało nam się jednak zrealizować), ale licząc, że w piątek wieczorem... wrócę do siebie. Do ludzi. Że coś na mnie czeka, że nie będę musiała już wymyślać, organizować.
Nie czekało. Weekend się zaczął, wróciłam z pracy do domu i... dopadł mnie marazm; żadnej radości wieczoru w pojedynkę (bo i ta mi się zdarza), żadnej ekscytacji na np. nocny maraton ulubionych filmów. Tylko... smutek jakiś denerwujący.

Obudziłam się w podobnym nastroju, niewyspana zresztą, ale postanowiłam nie dać się tej tendencji wycisnąć do cna. Zamiast tego - wyjść do ludzi, wyjść z mieszkania, bo choć bardzo je lubię, to bywa ono odbiciem mojej głowy - kiedy jestem uskrzydlona, wygląda przytulnie i uśmiecha się kolorami poduszek, a kiedy coś mnie dręczy, każda ściana natrętnym szeptem przypomina mi o troskach... Spotkałam się więc z Magdą (również - słomianą wdową), zjadłyśmy leniwe letnie śniadanie i... wydostałam się na zewnątrz. Potem w księgarni znalazłyśmy nowego Miłoszewskiego (słyszałam o premierze planowanej na 26 czerwca, więc to odkrycie bardzo mnie ucieszyło), postanowiłyśmy wieczorem pójść do kina (na nową Coppolę), a w nocy - wdrapać się na wieżę toruńskiego ratusza, bo dziś jest to możliwe. I świat na nowo się otworzył.

Toruń w telefonie, dziś tuż po 12.
Mój plan na popołudnie.
Tymczasem mój brat drugi tydzień spędza w Brazylii (patrz punkt: Magda - słomiana wdowa), gdzie wczoraj był jeden z najkrótszych dni roku. Skoro więc u nas trwają najdłuższe, ale miną, to i największe zniżki nastroju przejdą, prawda? Radosnego weekendu, Kieszeniarze.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Celebreja

Piosenka, którą napisałam jakieś 2 lata temu, w świetnym humorze po koncercie Kasi Groniec - a teraz znalazłam w czeluściach dysku. Dziś podoba mi się mniej, lubię głównie fragment o schabie. Udanego tygodnia, Kieszeniarze!
1.
Świat zrobił się, przyznają Państwo, dziwny –
od zmian na lepsze doprawdy boli głowa!
Jeżeli wywiad, to tylko ekskluzywny,
jeżeli sesja, to już nie nagraniowa,
lecz w egzotycznej, kojącej wzrok scenerii,
przed słynnym w mediach, szykownym obiektywem.
Najlepiej na amerykańskiej prerii
albo na plaży, na chwilę przed przypływem!

Ref.
Co sezon znów
krainę snów
forsuje nadzieja.
Spragniony tłum,
wiwatów szum…
Tym żyje celebreja.

 „Nasz nowy gość,
gdyby ktoś pytał,
jest tu nie przez przypadek!
No bo nie dość,
że nowa płyta,
to w prasie sześć okładek!”
2.
Wyznam też Państwu, że nie wiem, co się dzieje –
to wpływ księżyca czy też cudownej diety? –
że z każdym rokiem połowa gwiazd młodnieje!
Pęcznieją usta, prasują się portrety.
I wyobraźnia mi podpowiada kręta
(choć i zdziwienie, przyznaję, pewne bierze),
że na najbliższe, szanowni Państwo, święta
zwołają nas do fotoszopy hej, pasterze!

Ref.
Łagodzi głos,
wysmukla nos
i uśmiech przykleja.
Profile gwiazd
formuje z mas,
szlachetna celebreja.

„Ja w ciąży, proszę pana,
w ogóle nie utyłam!
A z czego jestem znana?
To… jeszcze nie odkryłam!”

3.
Kiedyś się człowiek, że złapią go obawiał
z miną nietęgą albo w pozie niedojdy
i na nic pójdzie cała ta jego sława…
Dziś nie ma tabu – bo dzisiaj są tabloidy.
Obecnie z dumą lansuje się ujęcia,
gdzie człowiek błądzi, potyka się czy grzeszy
albo zwyczajnie – świętuje sukces zięcia –
Bo dziś bez fleszy doprawdy nic nie cieszy!

Ref.
Ten nowy film
promuje dziś
jej nowy balejaż.
Od wielu zim
w kulturze prym
wieść pragnie celebreja.

„Za chwilę przed nami reżyser
znany z tematów tabu –
wystąpi szumnie z przepisem
dla smakoszy schabu!”

Nieważne gdzie,
nieważne kto
i jak się nazywa,
Nurtuje go
pytanie to:
być albo…
bywać.





Autor: CZM


niedziela, 9 czerwca 2013

Miasto, mama, maszyna

Za mną absolutnie relaksujący weekend. Jakby stworzony na 4. urodziny Kieszeni, które dziś przypadają, choć spędzony z dala od wirtualnego świata.

Kilka dni temu R. oznajmił, że na sobotę i niedzielę wyjeżdża służbowo do Gdańska. Wiedzieliśmy, że ma zarezerwowany nocleg i 48 godzin przeznaczonych na pracę, ale... "Może pojedziemy razem" - powiedział R. - "Znajdziemy Ci jakąś kwaterę w Sopocie lub Gdańsku, spędzisz tam weekend, a w niedzielę zgarnę Cię do domu".

W to mi graj! Początkowo zamierzałam pojechać sama - zwłaszcza że w Trójmieście spędziłam kiedyś cudowny, jednoosobowy tydzień, opiekując się mieszkaniem i psem koleżanki. Wtedy po raz pierwszy przemaszerowałam z Gdyni Orłowo do Sopotu, po raz pierwszy kursowałam sama SKM-ką, a nade wszystko poznałam Gdańsk powszedni, spacerując po nim o przedziwnych porach i z dala od najczęściej wydeptywanych ścieżek, czując się incognito, tak, jak lubię.

Po chwili stwierdziłam jednak, że zabiorę ze sobą pewną zaprzyjaźnioną osobę (jeśli zechce) -  z którą z przyjemnością spędzam czas, a która, wiem z pewnych źródeł, dawno nie była nad morzem. Miałam przeczucie, że zapomniała, jak czarujący potrafi być Bałtyk, a stanowczo zasługiwała na spędzenie z nim kilku godzin.

Moja mama. Dobrych parę lat temu uświadomiłam sobie - a w gruncie rzeczy myślałam tak zawsze, z krótkim epizodem innego widzenia świata w burzliwym nastolęctwie - że mama to nie postać z innej planety, przypadkiem wpisana w moją codzienność, to nie instytucja, z którą okazjonalnie wymienia się kurtuazyjne uwagi albo do której dzwoni się z poczucia zobowiązania, lecz żywy, pełen emocji człowiek. Co więcej, człowiek, który - w tym przypadku - jest inteligentny, wrażliwy, ma ogromne poczucie humoru i niegasnącą ciekawość świata. A to wcale nie oczywiste.

A więc pojechałyśmy! A w Gdańsku dotarłyśmy tramwajem na Stogi, gdzie morze zrobiło swoje (czytaj: najpierw przebudziło nas z odurzenia aromatem współpodróżnych, dla których istnieje wiele aktywności na H ciekawszych niż higiena, a następnie ukołysało szumem i ciepłą wodą), wypiłyśmy kilka kaw nad Motławą, pospacerowałyśmy ulicami Gdańska - pozostając w nieustannym zachwycie nad przedprożami kamienic, rzeźbionymi tak różnie i zaskakująco, a jednak tak spójnymi i bajecznymi; wypaliłyśmy garść papierosów (piszę śmy, żeby mamie było raźniej). I zjadłyśmy śniadanie na Mariackiej, na szczycie schodów jednej z niepowtarzalnych kamienic, w której miałyśmy szczęście nocować.

Mówię Wam, weekend z mamą to świetna sprawa. Przechwyćcie pomysł i zabierzcie gdzieś swoje mamy, jeśli macie to szczęście, że są jeszcze z Wami. Warto poświęcić czas, żeby lepiej je poznać. A z innej beczki - po raz kolejny potwierdziła się moja teoria, że weekend spędzany na wycieczce trwa co najmniej dwa razy dłużej, pozwala przewietrzyć głowę, wypocząć w sposób nieosiągalny w oswojonej rzeczywistości. Nowe wrażenia, nowe miejsca, zapachy, obrazy mają magiczne działanie, ot co.


I nagle sarna.

A po powrocie, jako, że R. musiał znów zająć się pracą przed Jutrzejszym Ważnym Dniem, popędziłam na rower i przemierzyłam wszystkie ulice toruńskiego osiedla Wrzosy. Zarówno te, które zachęcały mnie nazwami (Storczykowa, Liliowa, Kameliowa), jak i te stworzone dla Grzegorza Brzęczyszczykiewicza (Przylaszczkowa). A błądząc tak leniwie i mijając wyjątkowo dużo kotów, a prawie żadnych ludzi, doszłam do wniosku, że właściciele przepastnych willi wypełniających Wrzosy spędzają całe dnie przed telewizorami, bo nikogo (NIKOGO) nie było w żadnym z pięknych ogrodów. Na huśtawkach, trampolinach, pod pergolami - nikogo. Cóż, może dłużej niż ja zostali w Trójmieście...

Następnie przyszła trzecia, niemniej bajeczna, część dnia - kanikuła na balkonie. Najpierw z książką, kawą i kotami u stóp (3xK), gdy tradycyjnie siedziałam oparta o balustradę, grzejąc nogi na ścianie i słuchając zabaw dzieci, następnie - z winem (i przez dwa kwadranse z laptopem, gdy powstawała ta notka). Tak relaksuję się do tej chwili... gdy ktoś z naprzeciwka wysyła mi typograficzne sygnały! Miłego wieczoru, Kieszeniarze - weekend jeszcze się nie skończył!
 Specjalnie dla Justynki - tak wygląda mój drugi kot! Na pierwszym planie (wyżej podpisana) medialny demon - Figa Lolobrigida, na drugim - elitarna Klara.

Jak widać, czytam Camillę Lackberg.
 E.

P.S. Maszyna z tytułu to oczywiście rower.
P.S.2 Mój brat właśnie leci do Brazylii. To jest dopiero w innej filiżance!

środa, 5 czerwca 2013

Żyj tak, jak chcesz - 2

[O co chodzi? Tu wyjaśnienie.] Co zrobiłam ostatnio, by żyć tak, jak chcę?
1. Ruszałam się. Sport nigdy nie był ważną częścią mojego życia, wszelkie aktywności przejawiałam albo sezonowo (jak pływanie latem), albo ze słomianym zapałem. Jedynymi regularnymi formami wysiłku fizycznego są dla mnie od kilku lat joga i spacery. Jednak te łagodne formy przestały mi wystarczać, a zauważyłam, że kiedy porządnie się zmęczę, również moje myśli są przyjemnie przewietrzone. Dlatego od kilku tygodni staram się włączać w prawie każdy dzień trochę ruchu - przyzwyczajać się do tego, żeby aktywność była dla mnie normą.
W drodze do Różankowa – trasa rowerowa w ostatnią środę, kiedy wzięłam urlop celem spędzenia czasu wyłącznie ze sobą.

2. [Poniekąd związane z powyższym] Cieszyłam się naturą. Fajny piknik z R., Magdą i Pawłem w toruńskim Parku Bydgoskim, kilka pieszych powrotów z pracy do domu, czytanie na balkonie. Doceniam to, bo przegapianie pór roku to szczególnie nielubiany przeze mnie skutek ciężkiej pracy. 


Śniadanie na trawie. Z rakietkami do badmintona, którymi - z braku lotki - odbijaliśmy rzodkiewkę.


Pierwsza truskawka wyhodowana na własnym balkonie. Wisi wysoko, więc Figa ją oszczędziła.

3. Szukałam przygód (post, który okazał się rozwiązującym języki). Jeden weekend spędziłam z przyjaciółmi nad morzem (i odkryłam Wielbłądzi Garb, czyli Wielbłądzi Garb, czyli wieżę na Mierzei Wiślanej, z której po jednej stronie widać Zatokę Gdańską, a po drugiej Zalew Wiślany), w piątek na koncercie Dra Misio zdzierałam gardło. A mocnym akcentem przed tygodniową rutyną był niedzielny seans Wielkiego Gatsby'ego z (wielkim) Mariuszem.

4. Skutecznie wymykałam się zawodowym stresom. Wymieniam, bo w naszej pracy to zawsze duże osiągnięcie.

5. Dbałam o zdrową dietę. Od czasu, gdy R. pracuje w obecnej firmie i bardzo wiele wyjeżdża, moją największą bolączką jest zasada: Zjem byle co, szkoda czasu na przygotowywanie obiadu dla jednej osoby,. Próbuję z tym walczyć, bo niedbałość - w połączeniu z moim wegetarianizmem - szybko daje mi kopa. A ponieważ wiosna oprócz warzyw i owoców dostarcza innych dóbr... sprawiłam sobie bukiet!
(W tym miejscu pozdrawiam Łukasza, który wraz z R. nastrojowo spacerował w sobotę rano z tymi piwoniami. Zwykle w tym towarzystwie nosił tylko piwo, nie piwonie).
6. Oglądałam z R. fajne rzeczy, m.in. znakomity serial Homeland (odkryliśmy go kilka dni temu - polecam wszystkim, którzy lubią kryminalno-thrillerowe scenariusze). Przynajmniej na razie mi się podoba... Muszę być ostrożna, bo tytuł polecił mi kolega Robert, ten sam, który zachęcił mnie do Gry o tron, tylko po to, bym ostatni odcinek mogła obdarzyć zamaszystym fochem!

7. Wymyśliłam sobie plan dbania o urodę (tak, Kieszenie niniejszym zahaczają o blog kosmetyczny). Ponieważ odkąd pamiętam, trwam w przeświadczeniu: Można by zacząć o siebie dbać, jak te wszystkie kobiety w kolorowych gazetach, postanowiłam... porzucić tę prognozę i wypisać sobie garść czynności, które wystarczą, abym była z siebie zadowolona. Takich, które lubię i do których zmobilizuję się z przyjemnością. Nie będzie lepiej, nie będę codziennie stosowała magicznych balsamów, ale postaram się być konsekwentna w tych paru punktach.

A co słychać u Was? Podzielcie się swoimi ostatnimi radościami. I pamiętajcie, nie warto odkładać spraw na później - spróbujmy już od dziś, od tej chwili, być takimi sobą, jacy nam się marzą.