sobota, 5 września 2009

Anozcezran akcejóbz

...czyli Zbójecka narzeczona – jak przeczytałaby ją Tony, jedna z bohaterek powieści. Proszę Państwa, na tapetę wraca Margaret Atwood.

Tym razem historia dotyczy
trzech przyjaciółek – Tony, Charis i Roz – których zażyłość zrodziła się z podobnych doświadczeń osobistych – każda z nich ucierpiała z winy poznanej na studiach Zeni (Nie mają ze sobą wiele wspólnego poza katastrofą, która je połączyła – jeżeli Zenię można nazwać katastrofą). I choć życiorysy bohaterek są różne (Tony uczy historii na uniwersytecie w Toronto, Charis jest pasjonatką ezoteryki, a Roz to mocno stąpająca po ziemi pani prezes firmy architektonicznej), to dla każdej z nich bliskie kontakty z Zenią okazały się tragiczne w skutkach. Nie dziwi więc, że na pogrzebie przyjaciółki, o którym wspomina się na początku książki, żadna z kobiet nie wyraża szczególnego żalu.
Atwood nie byłaby jednak sobą, gdyby opowiedziała tę historię w sposób chronologiczny i jednoznaczny. Ramę powieści wyznacza przypadkowe spotkanie bohaterek z Zenią – które uświadamia im, że śmierć kobiety była w istocie sfingowana, i budzi gorzkie wspomnienia z przeszłości. W kolejnych częściach książki poznajemy trzy osobne historie Tony, Charis i Roz – wszystkie zazębiające się ze sobą i skoncentrowane wokół postaci Zeni. Atwood w charakterystyczny dla siebie sposób włącza w te relacje przeszłość bohaterek, powraca do ich dzieciństwa i okresu dorastania, budując barwną panoramę ich osobowości. W rezultacie dowiadujemy się nie tylko, „co zrobiła im Zenia”, ale poznajemy pełne biografie trzech kobiet, zaczynając postrzegać ich destrukcyjną znajomość z Z. jako pewien odcinek życia, bolesny etap. Częściowo determinujący kolejne, a częściowo zdeterminowany przez wcześniejsze.

Zawsze z przyjemnością zagłębiam się w fabuły Atwood
. I tak, jak w przypadku Picoult co chwilę coś wytrąca mnie z tej podróży, regularnie na wierzch wyłażą „szwy” powieści i zderzam się z myślą: „Po co autorka tak drobiazgowo to relacjonuje?”, tak w przypadku kanadyjskiej pisarki zawsze daję wiarę wykreowanej rzeczywistości, identyfikuję się z bohaterkami i przyjmuję prawdę świata przedstawionego. Jakoś podświadomie zakładam, że nic w tych powieściach nie jest przypadkowe czy nieprzemyślane.

Tak było i w przypadku Zbójeckiej narzeczonej – znów dałam się ponieść opowieści, znów z zainteresowaniem czekałam na rozstrzygnięcie. Z
czasem jednak męczyła mnie wizja zniewolenia głównych bohaterek i wspólny im rys „wyrzekania się siebie” na rzecz satysfakcji partnerów. O Weście, mężu Tony, czytamy, jak bardzo jest kruchy, jak łatwo się załamuje – i że ze względu na jego szczególną wrażliwość, Tony nie porusza w rozmowie z mężczyzną tematów, które są dla niej ważne (!). Charis wspomina, że kochając się z Billym, wychodziła z ciała, odsuwała ducha na bok, wypełniała się inną esencją (...) dopóki on nie skończył, po czym bezpiecznie wracała do własnego ciała. Wprost zostaje powiedziane, że oboje chcieli jednej rzeczy – aby Billy był szczęśliwy. Z kolei o Roz dowiadujemy się, że prowadziła misternie przygotowywaną grę, zdając sobie sprawę z regularnych zdrad męża, ale konsekwentnie tłumiąc swoje emocje i przyjmując postawę, która gwarantowała jej (jak sądziła) powroty Mitcha.

Domyślam, się że założeniem autorki było zestawienie losów trzech kobiet, które połączyła nikczemna Zenia i zobrazowanie, że – choć mocno poranione –
wyszły z tych przeżyć silne dzięki wzajemnej przyjaźni. Przyznaję też, że Atwood zadbała o odmienność losów bohaterek – patologie, z którymi się stykają jeszcze przed poznaniem Zeni są bardzo różne ;-) Niemniej czytając trzecią historię kobiety, która przedkładając dobro mężczyzny ponad własne, ostatecznie traci grunt pod nogami, byłam już nieco znużona.

W świetle takiego ujęcia głównych bohaterek, zastanawiały mnie też postaci ich córek – przedstawione jako niezależne, pewne siebie i aroganckie. Nie wiem, czy celem Atwood było tu zaznaczenie przemiany pokoleniowej, nakreślenie jak
iejś genetycznej skazy, cechującej Tony, Charis i Roz, a zupełnie obcej ich dzieciom, ale w czasie lektury nasuwało mi się pytanie, jak to możliwe, że... tak daleko pada jabłko od jabłoni? Jakim cudem córki bohaterek – borykających się z tak wieloma lękami i bolesnymi doświadczeniami – wyrosły na tak silne jednostki? Sama Tony, obserwując dzieci Charis i Roz, zastanawia się: (...) skąd wzięła się u nich ta odwaga, to nieugięte spojrzenie, te wesołe, lecz bezlitosne usta. Nie mają nic z tej nieśmiałości, która była kiedyś jakby przypisywana kobiecie. A zatem jednak zwykła zmiana obyczajów, postęp? To trochę zbyt trywialne.

Mimo tych rys, polecam lekturę Zbójeckiej narzeczonej. Choć nadal najlepszą książką Atwood pozostaje dla mnie Ślepy zabójca.

P.S. Na zakończenie wspomnę o jeszcze jednym zgrzycie podczas zbójeckiej lektury. Przyznam, że nadanie bezwzględnej manipulatorce, demonicznej piękności, egoistycznej mitomance swojsko brzmiącego imienia Zenia wywoływało we mnie początkowo pewną dezorientację ;-) Czułam się, jakbym czytała o zrozpaczonych Tony, Charis i Roz oraz drapieżnej femme fatale Czesi czy Mani. Tym razem jednak to nie kwestia tłumaczenia (wyjątkowo się go nie czepiam ;-) – bo i w oryginale występuje Zenia – tyle, że w języku polskim, odmieniana przez wszystkie przypadki, nie brzmi tak egzotycznie i tajemniczo, jak – podejrzewam – dla czytelników za oceanem.P.S.2 Właśnie natknęłam się na wiadomość, że Zbójecka narzeczona doczekała się adaptacji telewizyjnej. The Robber Bride w wersji filmowej przetłumaczono na Złodziejka, choć nie wiem, czy ten obraz był kiedykolwiek pokazywany w Polsce... Postaram się go dorwać, zwłaszcza że w Zenię wcieliła się Mary Louise-Parker (i nawet była za tę rolę nominowana do nagrody Emmy), za którą przepadam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.