Nie wiem, dlaczego na Dwóch Brzegach czuję się tak dobrze. Może powoduje to urocza kameralność Kazimierza, który dla kogoś o tak kiepskiej orientacji w terenie, jak ja, stanowi przestrzeń przyjazną i łatwą do oswojenia. Może czar płynie z architektury nadwiślańskiego miasteczka, z uroku wdzięczących się do słońca kamienic, z pejzażu domów zatopionych w zieleni. Może cieszę się spacerami Nadwiślańską czy Krzywym Kołem, bo Kazimierz – z racji położenia geograficznego – wciąż stanowi dla mnie trudno dostępną atrakcję, a nie miejsce wypoczynku na wyciągnięcie ręki.
Z pewnością wszystkie pozytywne wrażenia wzmacnia fakt, że naszym wizytom w Kazimierzu towarzyszy kino. Świadomość, że zaraz po śniadaniu czeka mnie nowy seans lub spotkanie z twórcą filmowym, nie pozwala mi zbyt długo spać (a musicie wiedzieć, że poza codziennym budzikiem do pracy, niewiele jest rzeczy, które każą mi zerwać się o godzinie jednocyfrowej). I choć z R. nie spędzamy przed ekranem całych dni, to krążymy wokół sal kinowych jak pszczoły wokół miodu, zataczamy kręgi w pobliżu namiotów i regularnie zerkamy na repertuar, by w oparciu o niego zorganizować sobie dzień. Czy można marzyć o czymś przyjemniejszym?
Restauracja U Fryzjera i magiczna szafa,
za drzwiami której kryje się kolejne pomieszczenie
za drzwiami której kryje się kolejne pomieszczenie
Byliśmy w Kazimierzu po raz drugi – i po raz drugi wróciłam niezwykle naładowana energią. Formuła festiwalu po prostu bardzo mi odpowiada – łączy zamiłowanie do kina ze ścieżkami przenikania się różnych dziedzin sztuki, dyskusjami o scenariopisarstwie czy subiektywnymi wykładami reżyserii znanych twórców. A wszystko to – przez tę letnią, swobodną oprawę festiwalu – wydaje się takie przystępne, bliskie i osiągalne... Nic więc dziwnego, że poruszam się po Dwóch Brzegach jak urzeczona – co chwilę natykam się na postać czy wydarzenie, które w jakiś sposób uosabia moje, najszerzej rozumiane, zamiłowanie do opowiadania historii. A po paru twórczych spotkaniach, wracam z Kazimierza w uskrzydlającym przekonaniu, że interesuję się fajnymi rzeczami ;-)
Tym razem – oprócz śledzenia cudzych opowieści – byłam zajęta jeszcze snuciem swojej – krótkiej, bo sześćdziesięciosekundowej... Ale o tym innym razem. Póki co, chcę utrwalić ten przyjemny stan po powrocie – na wypadek, gdybym za rok zastanawiała się, czy jechać. Chcę jeszcze przez chwilę pozostać w kręgu wizualnych i fabularnych inspiracji i w radosnym poczuciu, że moja wyobraźnia jest teraz wyjątkowo rozbestwiona. A wkrótce konkrety, czyli relacje z filmów i spotkań. No bo ileż można o tym radosnym stanie ducha, no?!
Fajnie, że wyjazd się udał. Bardzo ciekawe zdjęcie szafy, która jest drzwiami. Miałem kiedyś kolegę, którego ojciec zastosował podobny kamuflaż w mieszkaniu. Z tym, że drzwi szafy maskujące drzwi prowadzące na zewnątrz, wkomponowane były w zabudowę przedpokoju w sposób genialny. Ktoś, kto wchodził do mieszkania i nie zwrócił uwagi na fakt podwójnych drzwi, przy próbie samodzielnego wyjścia na zewnątrz po prostu nie miał szans. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDzięki, Arku. Nawiązując do kamuflażu - ja z pewnością bym się w takim przedpokoju pogubiła. Kiedy przed paru laty szukałam mieszkania, miałam kilka przygód z orientacją (wychodząc z jednego, weszłam do łazienki, a w drugim patrzyłam podejrzliwie na drzwi szafy, przekonana, że "jeszcze przed chwilą było tu wyjście"! ;-)
OdpowiedzUsuńJa też mam problemy z orientacją! :P
OdpowiedzUsuńW razie problemów proponuję iść na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja.
OdpowiedzUsuńSzloma, słyszysz - w razie problemów kieruj się na wschód! Czyli w prawą stronę, czyli odwrotnie niż do serca... ;-P
OdpowiedzUsuń