środa, 31 sierpnia 2011

Blondyn wieczorową porą ;-)

Zaczęło się dość zabawnie – siedzieliśmy w czwartym rzędzie, zadzierając głowy, by cokolwiek zobaczyć, i śmialiśmy się, że dyskusja po filmie będzie wyglądała tak: – Podobała ci się rola Carli Bruni? – A która to? – Ta w wysokich butach, albo – Owen Wilson wyglądał świetnie, te modne nogawki!

Ostatecznie jednak udało się zobaczyć film (tak, ten kasowy film). I nie ukrywam, seans był bardzo przyjemny.
 
 
 
O czym dowiadujemy się o północy w Paryżu? O tym, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, że niektórzy marzą o życiu w stolicy Francji zamiast – w prozaicznej Ameryce, inni idealizują lata 20. XX wieku, a jeszcze inni tęsknie spoglądają w stronę belle epoque lub... renesansu. (Nie wspominając już o tym, jak barbarzyńskie wizje chodzą po głowie Michałowi Aniołowi!). Czyli, jak często u Allena (wspominałam o tym dopiero co przy Brunecie) – u sąsiadów trawa zawsze jest zieleńsza; tymczasem prawdziwe źródło szczęścia bywa całkiem blisko.

Cała ta, oczywiście prosta, treść ujęta jest w autentycznie uroczą i zabawną formę. Główny bohater Gil (Owen Wilson) porusza się na przemian po współczesnym i dawnym Paryżu, to planując przyszłość z piękną acz pretensjonalną narzeczoną, to szalejąc na parkiecie w towarzystwie sław surrealizmu. Nie ukrywam, perypetie Gila w przeszłości są bardziej porywające – wśród nowych znajomych bohatera są m.in.: charyzmatyczna Gertruda Stein (Kathy Bates, j
ak zwykle niezawodna), nonszalancki Ernest „truly brave” Hemingway, ekscentryczny Salvador Dali (i jego nosorożce), nieśmiały Scott Fidgerald z postrzeloną Zeldą u boku... A w tle przygrywa na pianinie Cole Porter, a nogami wywija sama Josephine Baker!

Wyraziste portrety tych postaci, świetne aktorstwo (m.in. Adrien Brody jako Dali) i niebanalne pomysły na epizody z udziałem Gila i artystów lat 20. (bohater podsuwa np. Bunuelowi pomysł na film – Anioła zagłady – na co Bunuel reaguje sceptycznie; gdzie indziej Gil opowiada snobistycznym znajomym o muzie Picassa, którą poznał osobiście itp.) decydują o uroku tego filmu. O północy ogląda się naprawdę z dużą przyjemnością – tym bardziej, że zdjęcia Paryża są zachwycające.

Pewne motywy, rzecz jasna, dobrze znamy – od co najmniej paru filmów, oglądając premiery Allena, widzę i słyszę odblaski dawnych dialogów, dowcipów, typów postaci, relacji między nimi itp. Jednak jako allenowski inżynier Mamoń, wciąż śledzę je bez znużenia ;-)

Z pewnością O północy w Paryżu podobało mi się bardziej niż Poznasz przystojnego bruneta, o którym – istotnie – szybko zapomniałam. Nowy film będę wspominać z uśmiechem – tak, jak sądzę, realizował go sam Allen, bo Midnight wygląda trochę jak filmowa fantazja o baśniowym Paryżu.

Gorąco polecam – nie tylko fanom Allena. A na zakończenie piosenka Cole'a Portera Let's fall in love (tu w wykonaniu Elli Fidgerald). W Paryżu o północy – obowiązkowa!

9 komentarzy:

  1. Tak już słyszałam, że bardzo fajny ten nowy Allen, lepszy niż kilka ostatnich. Fajnie, że Ty też tak piszesz, tym chętniej pójdę obejrzeć. Miałam zresztą dzisiaj iść, ale nie wypaliło, nadrobię jak najszybciej!

    Lubię tę piosenkę. I w wykonaniu Armstronga też lubię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też słyszałam same superlatywy :-)
    Właśnie sprawdziłam, kiedy grają w Krakowie - i to jest film w kategorii FANTASY... W sumie przenoszenie w czasie, ale... :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłam na tym filmie zanim cokolwiek o nim przeczytałam i bawiłam się świetnie. Może zostało to spotęgowane jeszcze efektem zaskoczenia, zgadywałam tożsamość bohaterów (zanim się przedstawili).

    Film widziałam w Usa i mogę dodać do recenzji jeszcze jedno spostrzeżenie, Amerykanie odbierają go nieco inaczej niż Europejczycy, dla których
    jest on zabawniejszy, bo Allen wszak nieco z nich drwi.

    sylwiastka

    OdpowiedzUsuń
  4. Besame, mnie się podobał bardziej niż "Poznasz bruneta", mniej więcej tak samo, jak "Whatever works", a z pewnością bardziej niż "Vicky Christina"... że przytoczę te trzy tytuły :-) Wybierz się koniecznie, myślę, że miło spędzisz czas.

    my sElf, kwalifikacja jako fantasy rewelacyjna :-)))

    Sylwiastko, ja również wybrałam się bez uprzedzeń i oczekiwań (unikam informacji o filmie, który chcę obejrzeć, wręcz obsesyjnie) - i owszem, śledzenie postaci z firmamentu lat 20. było niezłą rozrywką.
    Ciekawe, co piszesz o Amerykanach - dopiero po przeczytaniu Twojego komentarza uświadomiłam sobie, że faktycznie, oprócz Gila wszyscy obywatele USA są tu antypatyczni ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Z całą pewnością się wybiorę:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj przeoczylam ten post :) Czyli ktory plakat filmowy jest bardziej adekwatny do treści - oryginalny czy polski ? ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Sempeanko, zdecydowanie oryginalny! W zasadzie dopiero po obejrzeniu filmu doceniłam w pełni pomysł na tamten plakat :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Dołączam do pozytywnych opinii. Oczywiście to nie to, co Allen z lat 80., ale rozrywka przednia:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Bo Allena się albo lubi albo nie. Nie zauważyłem, żeby istniały jakieś pośrednie stany. Miałem kiedyś taką koleżankę w pracy, która była mała, ruda i piegowata. Kiedy się wydało, że lubię Allena, zareagowała ostro: "A ja go nie cierpię!". "Dlaczego?" - pytam zdziwiony. "Bo jest mały, rudy i piegowaty".

    No tak, z tym się nie da polemizować. I nie mogłem jej nawet wyznać, że uwielbiam kobiety małe, rude i piegowate - gotowa była pomyśleć, że się z niej nabijam.

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.