Gdy tylko usłyszałam przed laty o Aniołach w Ameryce, miniserialu Mike'a Nicholsa, wiedziałam, że muszę je zobaczyć. Z twórczości Nicholsa przepadam za Absolwentem, mało który film wzruszył mnie tak, jak The Wit z Emmą Thompson (od tego czasu zresztą darzę Thompson miłością żarliwą a bezkrytyczną), a po seansie Kto się boi Virginii Woolf długo wracały do mnie dotkliwe riposty Elizabeth Taylor i Richarda Burtona. Dlatego na Anioły rzuciłam się żarłocznie i obejrzałam je hurtowo w bodaj dwa wieczory (a potem raz jeszcze, z bratem, któremu niewątpliwie uprzyjemniałam seans okrzykami: Patrz, teraz będzie scena..!).
I nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo Anioły Nicholsa wryły mi się w pamięć, dopóki nie zobaczyłam adaptacji teatralnej tekstu Kushnera. (Z tym spektaklem historia była zresztą podobna - odkąd usłyszałam o premierze, przebierałam myślami do Warlikowskiego, regularnie sprawdzałam repertuar, wahałam się, czy dla Aniołów nie pojechać na zeszłorocznego Open'era i natrętnie myślałam, że muszę, MUSZĘ je zobaczyć - aż w końcu w listopadzie tego roku R. dorwał dwa bilety i spełnił moje marzenie).
Od pierwszej sceny, od pierwszych słów wypowiedzianych przez Jacka Poniedziałka, wróciła siła rażenia Nicholsa - przypomniałam sobie relację głównych bohaterów, neurotyczny słowotok Louisa (Ben Shenkman) i gorzką błyskotliwość Priora (Justin Kirk), odtworzyłam wszystkie urojone podróże Harper (Mary-Louise Parker), a także postaci jej ekscentrycznego przewodnika i zachowawczego męża-mormona. Odżyła w mojej pamięci przerażająca kreacja Ala Pacino - cynicznego prawnika, który nie może być chory na AIDS, AIDS dotyka tylko nędzarzy.