poniedziałek, 28 listopada 2011

Mam węża w Kieszeni

Intrygujące zdjęcia węży, wykonane przez Marka Laitę. Polecam również fotografie podwodne.
 
 
 
 
 
 
Na marginesie – przypomniało mi się, jak kiedyś w programie telewizyjnym znalazłam horror pod tytułem Sssnake. Tytuł polski brzmiał – uwaga – Wążżżż ;-)

niedziela, 27 listopada 2011

Natręctwa, dziwactwa, obsesje

Nie – poważne fobie, które paraliżują nam życie, ale drobne, codzienne obsesyjki, wpisane w naszą codzienność. Niewinne czynności, do których odrobinę wstydzimy się przyznać, ale z których trudno nam zrezygnować. Absurdalne zasady, stosowane na co dzień, przedziwne przyzwyczajenia lub nieuzasadnione rytuały.

Pamiętacie, jak bohater Dnia świra mieszał herbatę? Albo jak Boris z filmu Allena dwukrotnie śpiewał Happy birthday to you, myjąc ręce? Wreszcie – jak detektyw Monk... wiedzie całe swoje życie? To przykłady skrajne – ale wielu z nas ma pojedyncze, oryginalne nawyki – dla nas naturalne, a dla innych (mówiąc eufemistycznie) zaskakujące.

Bardzo lubię je poznawać u innych. Kolega z pracy wyznał mi kiedyś, że kawę pija tylko w kubkach, które są białe w środku. Tata koleżanki nie wyobraża sobie spożywania herbaty z... nieprzezroczystego naczynia. Mój osobisty R. nie jada ketchupu – jeśli jednak ketchup przeleje się do miseczki i oprószy oregano, staje się on sosem pomidorowym i jest akceptowalny ;-) Mój brat od lat zmaga się z pytaniem Czy na pewno zamknąłem drzwi, wychodząc z domu?

Moje własne: kupując gazety i książki, wybieram zawsze drugą lub trzecią – bo pierwsza wydaje mi się czytana, wymięta i niepełnowartościowa. Przed snem pięćdziesiąt razy poprawiam poduszkę, zanim osiągnę optymalny stopień jej zgniecenia. W ciągu dnia kilkakrotnie muszę pstryknąć palcami... u stóp. Skarpetki dzielę na prawe i lewe (co przez lata wydawało mi się naturalne – aż koleżanka uświadomiła mi, że nie każdy tak postępuje).

A Wy, macie jakieś natręctwa lub osobliwe nawyki? Z przyjemnością o nich przeczytam.

czwartek, 24 listopada 2011

Wszystkie

Miałam dziś dość parszywy dzień; spiętrzyły mi się różne frustracje, dokarmione życzliwym czynnikiem ludzkim ;-) Z pracy wychodziłam zniechęcona i rozgoryczona... gdy nagle zadzwonił R. i przekazał mi przez telefon ponadczasową przypowieść:
Ile pompek robi Chuck Norris?
– Wszystkie.
Wtedy pomyślałam: A właśnie, że nie – nie będę się złościć, będę Chuckiem Norrisem! I podniosłam głowę, pojechałam do miasta, spotkałam się z Arkiem na piwie (a wcześniej na pierogach – mieliśmy iść do Green Waya, ale go zlikwidowano), a po drodze kupiłam sobie spinkę z piórkiem, która nazywa się poetycko fascynator. I dzień już był dobry.

Życzę Wam więc wspaniałego wieczoru (najlepiej w towarzystwie jakiegoś żywego fascynatora ;-) i pamiętajcie: wszyscy jesteśmy Chuckami Norrisami!
Wycinanka z etsy

...No dobra, co tam wycinanka, gdy znalazło się tak pozytywne zdjęcie!
Źródło: profil potwora na Facebooku

środa, 23 listopada 2011

La-di-da

Wyszperane w sieci plakaty do Annie Hall – jednego z najlepszych filmów świata. Oczywiście, obiektywnie ;-)
La-di-da po chińsku. Źródło.
Wariacje homarowe (bo przecież nie krabowe!) autorstwa Shawna Feeney.
Nie ukrywam, homar-Allen podoba mi się bardziej niż homar-Keaton.
Ten sam motyw w innym ujęciu. Obrazek stąd.
Piękno w prostocie – grafika z kabrio-garbusem stąd.
Wariacja z deseni – Craig Redman.
Krąg wspomnień – projekt Olly Moss.
Polski plakat wyszperany na zagranicznej stronie :-)

Zabawy cytatem – autor: Mike Onclay.
Proste skojarzenia – allenowski monokl ;-)
Mój faworyt – projekt na bazie pamiętnego filmowego kadru.
Prosty, a ujmujący. Obrazek stąd.

wtorek, 22 listopada 2011

RozPoznanie terenu

(Uprzedzam – notka będzie pełna wrażeń i zdjęć, nie zawsze uporządkowanych)

A zatem weekend spędziliśmy w Poznaniu. Zaczęło się barwnie – gdy tylko dotarliśmy na ulicę św. Marcin, gdzie mieliśmy stacjonować, okazało się, że właśnie tędy przejdzie za chwilę Marsz Równości. A skoro już byliśmy w pobliżu, grzechem byłoby nie dołączyć... ;-)

 
Mickiewicz zdaje się nieco onieśmielony całą sytuacją ;-)

Wrażenia z Marszu? Po pierwsze, uznanie dla poznańskiej policji. Serio, w kilku momentach naprawdę byliśmy z R. pod wrażeniem ich organizacji, zimnej krwi i czujności. Nie ulega wątpliwości, bez takiego wsparcia marsz w ogóle by się nie odbył – raczej ograniczyłby do zorganizowanej
bójki (czy właśnie – chaotycznej) w alei Niepodległości. Po drugie, zapamiętam sympatyczną atmosferę samego marszu – to było naprawdę spokojne, pozytywne przedsięwzięcie, z udziałem ludzi w różnym wieku, różnej sytuacji rodzinnej itp. – łatwo było się w tym gronie odnaleźć. Po trzecie, długo nie zapomnę krasomówczych okrzyków przeciwników Marszu.

Przemierzając kolejne ulice, śmialiśmy się też z R., że taki marsz to idealna okazja dla przyjezdnych, takich jak my – człowiek w eskorcie służb porządkowych przespaceruje się głównymi ulicami miasta, bez obaw, że zabłądzi ;-)

Po Marszu, przechadzaliśmy się jeszcze chwilę po Poznaniu, po czym ruszyliśmy na obiad do Pyra Baru. To knajpka, w której wszystkie dania stworzone są z ziemniaków, czyli poznańskich pyr. Smakowicie i przyjemnie dla oka – a w menu jeszcze zabawne nazwy, jak rdzennie poznański peTEJto czy rybne danie PYRAnia. Bardzo sympatyczny lokal – polecam!

 
Z Pyry, wciąż jeszcze zziębnięci po Marszu (po drodze nawet nie czułam, jak kostniały mi nogi), wpadliśmy do Starego Browaru. Ktoś powiedział, że w przypadku tego miejsca nie warto się zżymać, że słowo galeria odnosi się do centrów handlowych – i rzeczywiście, Browar jest ciekawie zaaranżowany, a pasiaste słupy Leona Tarasewicza stanowczo dodają mu wdzięku. W galerii odwiedziliśmy Eco Fashion Design Day (nie będzie przesadą, jeśli powiem, że na tym odcinku wycieczki R. najbardziej słaniał się na nogach ze znudzenia ;-), gdzie prawie kupiliśmy fotel Melki. Śliczny.
Bookarest – ciekawa księgarnia; miejsce z kategorii tych: Nie masz pomysłu na prezent dla znajomego? Wchodzisz, wybierasz spośród książek, z których istnienia nawet nie zdawałeś sobie sprawy – a jeszcze przy okazji złowisz prezent dla siebie ;-)

Z Browaru popędziliśmy do Kina Muza. Wspominałam już kiedyś, że w każdym odwiedzanym mieście wypatruję kin studyjnych (mamy z R. swoje koniki – on z kolei zawsze czujnie rozgląda się za boiskami i stadionami). W Muzie obejrzeliśmy Wymyk Grega Zglińskiego (patrz: recenzja obok :-). A samo kino? Urocze. Nawiązując do dyskusji o przyszłości kin studyjnych, która odbyła się pod tą notką, dodam – nie wiem, jak wygląda sytuacja finansowa Muzy, ale zdecydowanie jest to miejsce z pomysłem. Pod względem organizacji – bez zarzutu; strona internetowa przejrzysta i bogata w treści (co wcale nie jest oczywiste w przypadku małych kin), możliwe są rezerwacje biletów, w planach wiele przeglądów filmowych itp. Bardzo spodobało mi się też, że miejsca są numerowane. Różowa sala kinowa – przytulna i dobrze nagłośniona, a obok – barek, w którym można kupić kawę lub czekoladę oraz kameralna kafejka Muza Art Cafe. Miejsce bardzo w moim guście – polecam serdecznie.

Z Muzy pomaszerowaliśmy na ulicę Mielżyńskiego, do klubu U przyjaciół... i z tego miejsca bardzo dziękuję koleżance, która poleciła mi ten lokal :-) Delektując się grzańcem i gorącą czekoladą z chilli (tak ostrą, że płynęły mi łzy ;-), zachwycaliśmy się charakterem Przyjaciół. Klub, założony przez twórców poznańskiego teatru, jest bardzo kameralny i nastrojowy, obfituje w literackie, filmowe i teatralne inspiracje, zachęca do gry w bierki lub szachy, a także – kusi naprawdę świetnymi trunkami.
Następny dzień dla R. oznaczał pracę, dla mnie – spacery... i tu nasyciłam swoje zamiłowanie do wydeptywania szlaków. W wielu obszarach wokół starówki Poznań przypominał mi Bydgoszcz, z której pochodzę – w podobny sposób zderzały się tu różne etapy historii architektury. Szacowne kamienice sąsiadowały z paździerzowymi domami handlowymi z czasów PRL ;-)

Przyznam, że byłam nieco zawiedziona stopniem zaniedbania niektórych miejsc – co jest, oczywiście, bolączką wielu polskich miast (w Toruniu np. serce mi pęka z powodu stanu  Bydgoskiego Przedmieścia). Urzekł mnie np. masywny Dom Kultury Kolejarza – piękny, rozłożysty, skryty za murem (spokojnie mógłby stać się scenerią jakiejś mrocznej powieści lub filmu o sierocińcu-widmo ;-) Tymczasem całość jest mocno zniszczona, a przeznaczenie budynku – rozcieńczone na dziesiątki mikrofiremek, od kursów prawa jazdy po punkt ksero. Szkoda. Drugie przykre wrażenie, które zapadnie mi w pamięć: potencjał wielu budynków był zmarnowany masą kiepskich szyldów czy napisów na plandece. Przykład:


Oczywiście wiem, że mam lekkiego świra na punkcie szyldów ;-), ale po tym, jak w paru miastach widziałam, że mogą one stanowić mocną stronę nawet drobnych sklepików czy punktów usługowych, moje oczekiwania są wysokie. Koronny przykład pozytywny: Gdańsk, gdzie nawet oddalając się od starówki, natykałam się na stylowe, drewniane lub metalowe, albo prościutkie i skromne – bo naprawdę nie chodzi tu o przepych – ale zaprojektowane ze smakiem, napisy. Śmiałam się trochę, że w Poznaniu legendarna przedsiębiorczość wygrywa z estetyką – patrząc w górę, widziałam piękne fasady kamienic, opuszczając wzrok – przytłaczającą feerię foliowych liter i plastiku :-)

Ogólnie jednak – z przyjemnością będę wracać myślami do tego miasta. Uwielbiam takie dni, gdzie trochę czasu spędzam na ulubionych zajęciach (kino, wino i R.;-), a trochę – na samotnych spacerach. Na zakończenie jeszcze garść kadrów z miejsc i chwil, które mnie ujęły.

 
...i akcent spajający motyw Marszu Równości z tematem szyldów ;-) Do usłyszenia!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Rozbrat

Lubię Grega Zglińskiego. Odkąd na festiwalu Tofifest zachwyciłam się Całą zimą bez ognia, a potem wysłuchałam rozmowy z reżyserem – doszłam do wniosku, że twórca i ja mamy bardzo podobne oczekiwania wobec kina, podobne środki wyrazu uważamy za najciekawsze... no, można powiedzieć, że filmowo jesteśmy ulepieni z tej samej z-gliny ;-) Dlatego twórczość reżysera śledzę z dużym zainteresowaniem.

Wymyk mnie nie zawiódł. Film wciąga od pierwszego ujęcia – Zgliński mocnym manewrem scenariusza (dosłownie i w przenośni) wprowadza nas w akcję. Poznajemy dwóch braci – starszego (Robert Więckiewicz) i młodszego (Łukasz Simlat), pomiędzy którymi toczy się swoista rywalizacja. Wkrótce orientujemy się, że mężczyźni wspólnie prowadzą firmę, zajmującą się sprzedażą usług internetowych, wydają się dobrze porozumiewać, ale ewidentnie istnieje między nimi napięcie, przestrzeń, w której bezustannie ścierają się męskie ambicje...


Właśnie wokół wzajemnej relacji braci osnuty jest scenariusz (inspirowany opowiadaniem Cezarego Harasimowicza) – cała opowieść to przejmująca, subtelna, a chwilami zatrważająca refleksja nad więzią między Robertem a Jerzym. Więcej o fabule nie warto wiedzieć przed seansem, wierzcie mi.

Moim zdaniem Wymyk to znakomity film – wiarygodny i przenikliwy. Choć kameralny i zrealizowany powściągliwie (bez sentymentalizmu i melodramatycznych akcentów), to poruszający i wielowymiarowy. W temacie męskich ambicji przemawia do mnie zdecydowanie bardziej, niż – nieco zbyt dosłowny – Chrzest Marcina Wrony.

Jest w tym filmie parę rewelacyjnych scen (palce rwą mi się, żeby je wymienić, ale nie chcę zdradzać). Nie zawodzi również aktorstwo –
wielbicielką Roberta Więckiewicza jestem od lat (scenariusz Wymyku powstawał podobno z myślą o nim), ujęli mnie również Łukasz Simlat oraz Gabriela Muskała (filmowa żona Alfreda, a prywatna – Zglińskiego :-)

Ze słabości – jak na kino tak subtelne, pozbawione dosłowności i oparte na niuansach – zbyt łopatologicznie, moim zdaniem, potraktowano motyw poczucia winy. Otóż w pewnym momencie przebieg akcji sygnalizuje nam ten problem – i wypowiedzi ojca Alfreda (w tej roli Marian Dziędziel) natychmiast powtarzają go i... międlą. W rezultacie udział ojca sprowadza się niemal tylko do strofowania syna, co czyni go – niepotrzebnie – postacią jednowymiarową i nieco groteskową *.

Drugi minus, trochę z przymrużeniem oka – długość filmu, zakończenie pozostawiło we mnie niedosyt, z przyjemnością śledziłabym ciąg dalszy tej opowieści :-)

Mimo drobnych zastrzeżeń, Wymyk polecam
z absolutnym przekonaniem. A po seansie zachęcam też do lektury wywiadu Sobolewskiego z reżyserem.

- - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Obecność Dziędziela i Więckiewicza w jednym filmie cieszyła mnie, bo lubię obu aktorów – ale w trakcie seansu dowiedziałam się, że wnioski z ich wspólnej gry mogą być różne. Jak powiedziała dziewczyna z rzędu za mną, patrząc na ulotkę: Dziędziel, Więckiewicz... Ty, no wybrali dwa największe pasztety polskiego kina! ;-)

Dyskietka nie do Poznania

Za mną inspirujący weekend w Poznaniu. Wcześniej znałam to miasto bardzo słabo, choć odwiedzałam je – co uświadomiłam sobie ostatnio z zaskoczeniem – niejednokrotnie. Zwykle jednak były to krótkie wizyty tematyczne – wycieczka szkolna do Palmiarni, wyjazd z koleżanką, która składała papiery na UAM, pół dnia spędzonego na konferencji naukowej w czasie studiów, sesja zdjęciowa do pracy – czyli cały dzień w studiu pewnego poznańskiego fotografa, pojedyncze spotkania służbowe, przystanek między lotniskiem a powrotem do Torunia... W ostatni piątek, w przeddzień wyjazdu, znalazłam nawet w pamiętniku (trochę późniejszym niż ten) zapiski:

Z Palmiarni poszliśmy do MacDonalda. Cieszę się, bo byłam tam pierwszy raz w życiu! Ja zamówiłam McChicken Menu, a Paweł szejka (to takie rozpuszczone lody – pycha!!!).


Ach, te cudowne wspomnienia dzieci epoki deficytów ;-) W każdym razie dotąd pojedyncze skojarzenia z Poznaniem nie składały mi się w żaden konkretny obraz, były rozmyte – trudno byłoby mi nawet powiedzieć, czy lubię to miasto
(ot, i ezoteryczny Poznań ;-). Tym razem udało mi się wydeptać w Poznaniu trochę własnych ścieżek – wkrótce napiszę więcej.

Tymczasem serwuję Wam akcent biurowy – w sam raz na powszedni poniedziałek (i na skojarzenia z czasami młodości ;-) Dyskietka wykonana z papieru przez studio Zim and Zou. Precyzja odwzorowania elementów naprawdę robi wrażenie!
Więcej misternej papierniczej elektroniki znajdziecie tutaj. Mnie poza dyskietką urzekła kaseta i walkman. Miłego dnia!

czwartek, 17 listopada 2011

Siedemnastego 9

Czas na kolejny krok. Podobnie, jak ostatni, utrwalony w pozycji horyzontalnej, ale w zdecydowanie innym kontekście niż poprzednio.

P.S. Wiem, że „trza być w butach na blogu”, ale nie tym razem – wybaczcie :-)


Ściana punktowana

Jeśli masz ochotę ozdobić ścianę w pokoju czymś wartościowym – np. o wartości aż 10 punktów! – pomyśl nad dekoracją w stylu scrabbli. Tutorial wykonania drewnianych liter znajdziecie tutaj. Moim zdaniem efekt jest świetny :-)
P.S. A tu jeszcze podpowiedź, jak wieszać obrazki idealnie równo.