czwartek, 27 maja 2010

Bydlę i suka

Poniżej reklama społeczna przygotowana przez Fundację Viva! z okazji Dnia Praw Zwierząt (22 maja). Podoba mi się pomysł, oparty na użyciu obelżywych słów „odzwierzęcych” wobec ludzi; cenię twórców również za odwagę pokazania w projektach osób starszych, którym – mam wrażenie – często boimy się zwrócić uwagę za bicie czy niedorzeczne szarpanie psa.
Marzy mi się, żeby kampanie tego typu przyczyniły się do wzrostu wrażliwości na krzywdę zwierząt, a przede wszystkim – doprowadziły do zaostrzenia kar za znęcanie się nad zwierzętami... Albo inaczej – by skłoniły opinię publiczną do przekonania, że egzekwowanie tych kar jest niezbędne. Zainteresowanych odsyłam do strony TOZ-u, na której co krok pojawiają się doniesienia o bestialstwie wobec zwierząt – niestety, często karanym tylko symbolicznie.

A więcej o samej kampanii i jej założeniach przeczytacie tutaj.

wtorek, 25 maja 2010

Zagubione inspiracje

Od pierwszego sezonu oglądam serial Lost. Pewnie dawno bym przestała, gdyby nie mój brat (patrz: drugi komentarz pod notką ;), który dzielnie dopinguje mnie do śledzenia kolejnych odcinków. W tej chwili jestem w plecy o kilkanaście – a tymczasem finał lada moment – ale moja opieszałość nie zmienia faktu, że uważam Lost za świetne widowisko telewizyjne.

Nie jestem wielką fanką wątków fantastycznych ani wszelkiej maści zjawisk nadprzyrodzonych w serialach, ale w tym przypadku zostały one bardzo zgrabnie wplecione w fabułę. I choć finał z pewnością nie rozstrzygnie wszystkich tajemnic, nie usatysfakcjonuje wszystkich widzów, to naprawdę cenię scenarzystów LOST za pomysłowość i konsekwencję w prowadzeniu opowieści. Niezależnie od tego, który sezon oglądałam, co krok zaskakiwały mnie nawiązania do motywów z poprzednich serii, do epizodów, które rok wcześniej przewinęły się na dalszym planie, pozornie nie zwracając niczyjej uwagi. Podoba mi się, że twórcy serialu dbają o to, by wątki się zazębiały, szanują uważnych widzów i kreują historię, która wygląda na spójną i przemyślaną*.

Tym, którzy szukają wciągającego serialu z barwną galerią postaci drugoplanowych, polecam więc Lost (z zastrzeżeniem, by nie zniechęcać się po kilku pierwszych odcinkach). A wszystkim pozostałym serwuję oryginalne plakaty inspirowane serialem. Mój faworyt to oczywiście projekt liczbowo-typograficzny! Autorem jest Ty Mattson.- - - - -
* Tu od razu przypomina mi się inny serial – oglądany z R., Prison Break – gdzie odnosiłam wrażenie, że
każdy kolejny odcinek pisany był przez inną osobę. Z wyraźnym zastrzeżeniem, by ta osoba nie oglądała poprzednich.

Neonki

Jak być może pamiętacie, interesują mnie szyldy, tablice z nazwami ulic, dawne numery budynków, murale itp. Lubię je kolekcjonować i układać w swój prywatny obraz miasta. Do Kieszeni wrzucałam już litery z Kazimierza, kolaż z gdańskich tablic czy Łódź przeliterowaną przez szyldy z Piotrkowskiej. Dziś do kategorii literowych inspiracji dołączają neony – choć zdjęcia nie mojego autorstwa.

Fotografie pochodzą z tego artykułu, a więcej ich możecie obejrzeć na wystawie w Muzeum Architektury we Wrocławiu. Ja tymczasem żałuję, że przed laty nie zrobiłam zdjęć szyldom bydgoskiej Cepelii, kin studyjnych czy domów handlowych, które już dawno nie istnieją – a których liternictwo pamiętam tak wyraźnie...

poniedziałek, 24 maja 2010

Tańczą moje uszy ;-)

Pod poprzednią notką Anonimowy-nie-do-końca-anonimowy zamieścił link, który całkowicie zmienił mój wczorajszy nastrój ;-) Postanowiłam podzielić się z Wami tym odkryciem – dla dodania energii sennemu, wtorkowemu porankowi.



Czyż to nie najlepszy manifest przeciw samotności?;-) Piosenkę dedykuję Szlomie, bo wiem, że jest wrażliwy na niecodzienne zjawiska muzyczne.

niedziela, 23 maja 2010

Samotność liczb pierwszych

Przez większą część lektury śledziłam fabułę powieści Giordano szybko, z dużym zainteresowaniem, ale bez szczególnych emocji. Sądziłam, że mam do czynienia z dobrym czytadłem – miejscami błyskotliwym, miejscami trochę banalnym – ale wartym przeczytania. Bliżej finału powieści, gdy główna bohaterka, Alice, dokonuje swoistego odkrycia, ożywiłam się – mile zaskoczona nieoczekiwanym zwrotem akcji. Podekscytowana, śledziłam kolejne wydarzenia, oczekując jasnego i wiarygodnego rozstrzygnięcia – i sądząc, że ta wyciszona, melancholijna opowieść okaże się nieco przewrotna, trochę bardziej soczysta, niż wydawała mi się początkowo. Niestety, zakończenie bardzo mnie zawiodło, motywacja Matii, głównego bohatera, wydała mi się niezrozumiała i dość wydumana, a ostatnie strony – pretensjonalne. Nie zmienia to jednak faktu, że nie żałuję czasu spędzonego z Samotnością liczb pierwszych Paolo Giordano i polecam jej lekturę na długie i jasne (nareszcie!: -) wiosenne wieczory.

Mam nadzieję, że ten wstęp – pisany na gorąco po odłożeniu książki – nie zdradzi za wiele potencjalnym czytelnikom, a dla tych, którzy Samotność już znają, będzie prosty do rozszyfrowania :-)

Głównymi bohaterami Samotności są Alice i Mattia – dwoje ludzi zmagających się z osobistymi dramatami. Poznawszy się w szkole niemal przypadkowo, trochę wbrew własnej woli, odkrywają między sobą nić porozumienia – trudną do zdefiniowania, a jednak dla nich – wyraźnie odczuwalną. Sięgnijmy po dwa cytaty z powieści:

Na pierwszym roku studiów Mattia dowiedział się, że wśród liczb pierwszych niektóre są jeszcze bardziej szczególne. Matematycy nazywają je liczbami pierwszymi bliźniaczymi. Są to pary liczb pierwszych, które z sobą sąsiadują, albo raczej prawie sąsiadują, bo między nimi stoi zawsze liczba parzysta, która nie pozwala im się stykać naprawdę. [...] Mattia uważał, że Alice i on są takimi właśnie bliźniaczymi liczbami pierwszymi, samotnymi i zagubionymi, bliskimi sobie, ale nie na tyle, by naprawdę się zetknąć. (str. 140)

Mattia i ona byli połączeni niewidzialną, elastyczną nicią, zagrzebaną pod stosem nieważnych rzeczy, nicią, która mogła istnieć tylko między dwojgiem ludzi takich jak oni: ludzi, którzy znaleźli własną samotność jedno w drugim. (str. 296)

W tych słowach w zasadzie zamyka się zamysł fabularny Giordano. Alice i Mattia nie zawsze żyją blisko siebie, niekiedy ich drogi całkowicie się rozchodzą, a czytelnik wnika w barwne tło ich tymczasowej codzienności i poznaje historie wielu postaci drugoplanowych – ale niezmiennie towarzyszy nam przeczucie, że losy dwojga bohaterów jeszcze się przetną.

Przyznam, że tym, co mnie poruszyło w pisarstwie Giordano – i co z pewnością będzie stanowiło najbardziej wyraziste wspomnienie tej lektury – był sposób opisu tytułowej samotności. Wprowadzając na scenę kolejne postaci, kreśląc ich lęki czy obawy, autor tworzył wiarygodne i przejmujące historie – choć często tylko szkicowe i lakoniczne.

Troszkę drażniło mnie jednak poczucie, że niemal wszyscy bohaterowie zmagają się tu z wyobcowaniem, są niezdolni do nawiązywania szczerych relacji z bliskimi, nie potrafią okazać miłości rodzicielskiej czy prawdziwie zaangażować się w problemy dziecka lub męża. Żałowałam nieprzeprowadzonych rozmów, niewykonanych gestów, zdławionych wyznań – które strącały bohaterów w jeszcze bardziej dotkliwą samotność, nieodwołalnie zwiększały dystans między nimi i tłumiły wszelkie nadzieje – na rzecz obezwładniającej rezygnacji.

Niestety, pewien zgrzyt wywołała u mnie również „matematyczna” koncepcja powieści. Główny bohater to utalentowany naukowiec, który rzeczywistość postrzega – i definiuje – za pomocą prawidłowości i pojęć znanych z dziedziny nauk ścisłych. I tak leżąc w łóżku z kobietą, snuje rozważania: [...[ jeżeli stosunek długości ich oddechów jest liczbą niewymierną, nie ma sposobu, by je dopasować i przydać im regularności.

Wtrętów tego typu jest sporo i – choć całkiem zgrabnie wplecione w narrację i w gruncie rzeczy zasadne – budziły we mnie niechęć, przywołując wspomnienia z inną Samotnością – Janusza L. Wiśniewskiego:-) Dygresje z dziedziny genetyki w polskiej powieści wydawały mi się tak wydumane i na siłe wkomponowane w opis relacji bohaterów, że do Giordanowskich naukowych porównań także podchodziłam sceptycznie. Być może niesprawiedliwie:-)

Niemniej zachęcam do lektury powieści – i raz jeszcze dziękuję
Latającej Pyzie za zaproszenie do zabawy z wydawnictwem W.A.B. Kolejne spotkanie blogowego klubu czytelników odbędzie się w bibliotece Ysabell, do której wkrótce przesyłam książkę:-) Ciekawe, dokąd powieść Giordano trafi później...

Tymczasem – pozostając w temacie samotności – piosenka z płyty Lao Che, która ostatnio chodzi mi po głowie:



sobota, 22 maja 2010

Czasem słońce, czasem deszcz

...czyli radosny weekend w Jastrzębiej Górze :-) Wprawdzie dni pracy, jakie po nim nastąpiły, porządnie dały mi w kość, ale przyjemnie jest powrócić do tych kilku pogodnych wspomnień. Notkę składam w pośpiechu, więc będzie głównie zdjęciowa.
W Jastrzębiej spędziliśmy cztery dni w gronie kilku, w porywach do kilkunasto-, osobowym. W całym kraju padało, a nam udało się jakimś cudem uniknąć deszczu – pierwsze krople spadły nam na nosy dopiero po powrocie do Torunia. Co więcej, przez połowę nadmorskiej niedzieli cieszyliśmy się słońcem, co zdecydowanie skłaniało do zanurzenia stóp w wodzie :-)

Z długiego weekendu pozostało kilka wyrazistych wspomnień – nocny Manhattan wyświetlany z rzutnika, przenikliwy chłód w naszym pensjonacie (ten w zasadzie stanowił tło dla większości wydarzeń),
popołudnie spędzone na śledzeniu mafii ;-), przyjemne i niespieszne śniadania... Poza tym niebywała ilość obrazów olejnych na ścianach (z przyzwoitości nie będę ich tu zamieszczać), gołębie serce Mariolka czy plażowe podskoki, które stały się tematem przewodnim większości zdjęć.
I tym razem nie powstrzymałam się przed utrwaleniem paru przejawów kolorytu lokalnego. Od syren, poprzez termo-koniki morskie, po ogniste delfiny!


Ale czas przeskoczyć z pluszu do materii ożywionej – w poniedziałek odwiedziliśmy helskie fokarium!

Foka Ewa z helskiego fokarium – podobno całuśna jak wszystkie Ewy ;-)


Spacer po Helu generalnie okazał się całkiem inspirujący...
Pełna wdzięku blaszana reklama Żołądkowej Gorzkiej. Chętnie powiesiłabym ją sobie w kuchni :-)

Fragment billboardu, przy pomocy którego zachęca się turystów do spożywania szprotów delikatesowych ;-)


Ewenement w obiektywie R. Nie dajcie się zwieść krzywej linii horyzontu – na Helu to zawsze tak wygląda!;-)

To tyle z kolekcji nadmorskich wspomnień. Tymczasem wkrótce w Kieszeniach parę słów o książce Samotność liczb pierwszych Paolo Giordano – w związku z zabawą, do której zaprosiła mnie Pyza. I oby nigdzie w Polsce nie spadło już więcej deszczu... Do usłyszenia!




wtorek, 4 maja 2010

Ghost Writer (czyli notka-widmo ;-)

Nie jestem wielką fanką Romana Polańskiego. Są w jego twórczości filmy, które uważam za wybitne – jak Dziecko Rosemary, mam sentyment do Noża w wodzie, Pianistę wspominam jako historię wzruszającą – ale istnieją też obrazy, których zupełnie nie rozumiem (choćby Dziewiąte wrota – wzorcowy przykład pretensjonalnego gniota).

Lubię jednak śledzić twórczość reżysera, a poza tym – od czasu Infiltracji – mam pewną słabość do thrillerów politycznych.

Kiedy więc usłyszałam o Autorze Widmo (dygresja: wolałabym, żeby dystrybutor zachował wersję oryginalną
tytułu – słowo ghostwriter powoli utrwala się w naszym języku, podobnie jak swojski copywriter ;-), postanowiliśmy z R. się na niego wybrać. Miniona niedziela była świetną okazją, bo i Nasze Kino było czynne, i towarzystwo na podorędziu. Film odbierałam pozytywnie przez znaczną część seansu. Ujęła mnie chłodna, surowa sceneria wyspy, na której mieszkał w odosobnieniu Adam Lang, odpowiadała mi narracja – prowadzona niespiesznie, bez fajerwerków, gwałtownych pościgów czy efekciarskich eksplozji. Z przyjemnością dałam się wciągnąć w tę ponurą opowieść, w której trudno było określić, co stanowi rzeczywiste zagrożenie, a co wynika jedynie z lęków bohatera czy rozpowszechnianych w mediach spiskowych teorii. Podobali mi się też aktorzy – zarówno Ewan McGregor w roli niepozornego pisarza, który próbuje dystansować się od intryg politycznych i rzetelnie rejestrować wspomnienia byłego premiera (obecnie oskarżanego o związki z terroryzmem), jak i Pierce Brosnan jako irytujący, próżny i lekko nieobliczalny były szef brytyjskiego rządu. Na pierwszy rzut oka Ghostwriter wydaje się więc całkiem zgrabnie skonstruowaną opowieścią.

Rozczarowuje jednak garść szczegółów, które wytrącają widza z przyjemności śledzenia intrygi – i bezlitośnie ujawniają realizatorskie szwy. Topo
rnie poprowadzony wątek relacji pisarza z żoną Langa, motyw powoływania się na wyniki Google'a jako wiarygodne źródło informacji o CIA ;-), wreszcie – dość pretensjonalne zakończenie – skutecznie gasiły mój entuzjazm. A szkoda, bo mam wrażenie, że cała historia miała duży potencjał i dałoby się stworzyć z niej naprawdę świetną realizację gatunku. Myślę jednak, że wielbicielom Frantica przypadnie do gustu – jako nowe wcielenie sensacyjnej pasji Polańskiego.

Mnie Autor Widmo pozostanie w pamięci jako intrygujący film, który niestety w warstwie fabularnej rozbił się o banał.


Szczegółami, które jednak z pewnością dodają filmowi atrakcyjności, były świetne, niepokojące zdjęcia Pawła Edelmana oraz muzyka Alexandre'a Desplata. Dzięki nim seans był bardzo smaczny – a jeszcze smaczniejszy dzięki słodkim bułeczkom od mamy Piotrka ;-)


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
P.S. Układ akapitów dedykuję Piotrkowi – autorowi komentarza pod tą notką.

Aaaaa..!

Ile jeszcze razy zdarzy mi się, że notując coś w pośpiechu, przypadkiem opublikuję notkę?! To już nie pierwszy przypadek, gdy staram się zapisać na później jakieś wrażenia albo wykorzystać wolną minutę na utrwalenie pomysłu – i raptem nieświadomie wstukuję skrót klawiszowy odpowiedzialny za publikację ;-) Tym razem rzecz dotyczyła nowego filmu Polańskiego.
Proszę Was więc (to uwaga do tych, którym te strzępy notek zostają w Google Readerze :-), nie zwracajcie uwagi na brudnopisy, przeoczcie je i po prostu wróćcie na bloga za jakiś czas ;-) W przeciwnym wypadku narazicie się na żmudne próby odczytania sensu z irytująco luźnych i niedorzecznych wyrażeń.

Eech, gdyby tak człowiek był bardziej cierpliwy, nie notował wszystkiego na gorąco, albo przygotowywał notkę metodycznie, w Notatniku, i dopiero taką gotową i wypolerowaną wklejał tutaj... Marzenia ściętej głowy ;-)

poniedziałek, 3 maja 2010

Isprinsessan

...czyli Księżniczka z lodu Camilli Läckberg. Zamieszczam tytuł oryginalny, bo mam słabość do języka szwedzkiego, odkąd zorientowałam się, że w słowie Smultronstallet mieści się cała fraza „tam, gdzie rosną poziomki".Po książkę Läckberg sięgnęłam zachęcona przez R., który kilka wieczorów z rzędu spędził na śledzeniu kryminalnej zagadki szwedzkiej prowincji. Widząc jego niecierpliwość w odkrywaniu tajemnic mieszkańców Fjällbacki, postanowiłam sama przyjrzeć się ich sekretom...

Rzecz dzieje się w spokojnym miasteczku na zachodnim wybrzeżu Szwecji, gdzie niespodziewanie odkryte zostaje ciało młodej kobiety – Alexandry Wijkner. Odnaleziona w pustym domu, w wannie pełnej krwi, z podciętymi żyłami, ofiara najpierw posądzona zostaje o samobójstwo. Policja szybko jednak trafia na ślady, które dowodzą, że Alex została zamordowana – rozpoczyna więc śledztwo służące odnalezieniu zabójcy. Jednocześnie w sprawę zaczyna angażować się Erika Falck – 35-letnia pisarka, mieszkająca na co dzień w G
öteborgu, którą do rodzinnego miasteczka sprowadziła tragiczna śmierć rodziców. Erika przypomina sobie szkolne czasy, kiedy z zamordowaną Alex łączyła ją przyjaźń i, początkowo ostrożnie, targana wątpliwościami, zaczyna angażować się w kryminalną intrygę.


Przyznam, że zagadka morderstwa – w której teraźniejszość miesza się z tajemnicami z przeszłości, w której krok po kroku poznajemy niejednoznaczne motywacje bohaterów, a tłem dla intrygi są ważne problemy społeczne – była dla mnie naprawdę wciągająca. Läckberg udało się świetnie odmalować atmosferę prowincji, gdzie niemal wszyscy mieszkańcy coś o sobie wiedzą, losy bohaterów krzyżują się w zaskakujących momentach, a wiele postaci pochodzących z jednego regionu łączy (mniej lub bardziej intrygująca) wspólna przeszłość.

Gorzej było z wątkami spoza intrygi kryminalnej. Przyznam, że znajomość Eriki i Patrika, miejscowego policjanta, nie wzbudziła mojego zainteresowania. Dialogi między dwojgiem bohaterów zahaczały o banał, raziły pretensjonalnością (chwilami zastanawiałam się, czy to nie problem tłumaczenia), więc trudno było traktować je jako wiarygodne i emocjonować się losem postaci. Irytowałam się nawet, że tak powierzchownie nakreślona relacja zabiera mi czas, który mogłabym spędzić na poznawaniu tajemnic miasteczka ;-)

Równie beznamiętnie przyjęłam wątek stosunków Eriki z siostrą – przedstawiony dość szkicowo i mocno przewidywalny. Generalnie uważam, że postaci drugoplanowe w Księżniczce wypadły blado – nakreślone grubą kreską, uosabiające wyraźne typy (jak groteskowo próżny komisarz policji Mellberg czy despotyczny mąż Anny, Lucas), nie podnosiły atrakcyjności powieści. Można by nadać im trochę wiarygodnych cech, odrobinę niejednoznaczności...
 

Na zakończenie
dygresja: mam wrażenie, że sporo szkody wyrządził autorce wydawca – w myśl niechlubnej marketingowej praktyki odwoływania się do innych pisarzy. Tu na okładce nie mogło zabraknąć porównania do Stiega Larssona – skoro Lackberg pochodzi ze Szwecji, a w dodatku pisze kryminały! Ech, tani i nietrafiony zabieg, który dla wielbicieli Larssona będzie irytującą prowokacją (już znalazłam parę recenzji w tonie: Żaden z tej
Läckberg Stieg Larsson...), a pozostałym nie przyniosą żadnych korzyści.

A tymczasem minął pierwszy majowy weekend – w naszym przypadku spędzony grillowo, spacerowo i kinowo. No, z wyjątkiem dzisiejszego dnia, kiedy – zainspirowana szarzyzną za oknem – dobrych parę godzin spędziłam w pochmurnym
Fjällbacka. Dla przeciwwagi więc impresja piknikowa - do usłyszenia!