niedziela, 29 maja 2011

Pod ołowianym niebem

Złodziejka książek – pełna wdzięku powieść o Holokauście. To stwierdzenie wydaje się absurdalne, a jednak Markusowi Zusakowi udało się wykreować świat podszyty wojennym koszmarem i jednocześnie przepełniony ciepłymi uczuciami.

Tytułowa bohaterka to Liesel – dziewczynka żyjąca w hitlerowskich Niemczech. Na początku powieści dowiadujemy się, że dziesięciolatka – po dramatycznej podróży – trafiła do przybranej rodziny w Molching koło Monachium. Powieść opowiada o jej dzieciństwie pod dachem Rosy i Hansa Hubermannów – o koszmarach sennych, po których spokój potrafi przywrócić tylko Papa, o przyjaźni z chłopcem z sąsiedztwa, Rudym, o domowych (czy ściślej – piwnicznych) lekcjach czytania i pisania, o popołudniach spędzanych na grze w piłkę, wreszcie – o kształtującej się czytelniczej pasji. A jednocześnie – o konieczności wstąpienia przez Liesel do Bund Deutscher Mädel, o ulicy Schillerstrasse drodze żółtych gwiazd, znaczonej powybijanymi oknami i gwiazdami Dawida, czy o nauce, że piwnica może służyć nie tylko lekcjom literatury... Sama fabuła jest dość prosta, jednak sposób jej ujęcia sprawia, że oddajemy się tej historii bez reszty.

Oto bowiem narratorem Złodziejki Zusak czyni... śmierć. Życie Liesel zostaje przedstawione z perspektywy uczestnika naszych ostatnich dni (cytat z początku powieści: Drobna uwaga. Na pewno umrzecie), z punktu widzenia tego, dla którego ludobójstwo oznacza strasznie dużo roboty. Czyta się to znakomicie, bo język Markusa jest przystępny i prosty, ale przy tym – pełen subtelności.
Drugi oryginalny pomysł autora polega na tym, by śmierć – relacjonując rozmaite przypadki ze swojej pracy – zwracała zawsze uwagę na kolor nieba. Ludzie zauważają kolory dnia jedynie na jego początku i końcu, choć dla mnie jest oczywiste, że zmieniają się one z każdą chwilą (...). Mam taką pracę, że muszę to zauważać. [s. 10]. Każdemu przypadkowi śmierci w powieści towarzyszy więc precyzyjne określenie nieba – dzięki temu najkrwawsze sceny zyskują poetycką, nieco baśniową oprawę; dosadna scena morderstwa zostaje odrobinę odrealniona.

A może nie, może impresyjna łagodność opisów nieba nie szlifuje ostrych rysów wojennych zbrodni, ale obrazuje motyw, który przewija się przez całą opowieść – i zostaje zwerbalizowany słowami: [...] widzę, co w ludziach jest najlepszego i najgorszego. Widzę ich brzydotę i piękno i zastanawiam się, jak to możliwe, że te dwie rzeczy tak mocno ze sobą współistnieją. [s. 444]. Albo: [...] jakim sposobem te same rzeczy mogą się wydawać równie obrzydliwe i równie wspaniałe, dlaczego te same opowieści bywają równie wstrętne i równie cudowne [s. 495].


Postać śmierci jest ciekawa również o tyle, że pozwala sobie na wiele... humoru, autoironii i dystansu. Zusak świetnie igra tu z konwencją narratora – śmierć komentuje swoją rolę jako gawędziarza, drwi z wyobrażeń ludzi na jej temat  (Podoba mi się kosa. To naprawdę zabawne; s. 73), zdradza fakty, które mają mieć miejsce w przyszłości. Czasem dowcipnie, a czasem zdecydowanie gorzko, ocenia swój udział w krwawych historycznych wydarzeniach, np. Szczerze mówiąc (wiem, że strasznie się wyżalam), wciąż nie mogłem sobie emocjonalnie poradzić ze Stalinem, który pod hasłem drugiej rewolucji mordował swój własny naród. A po nim przyszedł Hitler. Powiadają, że wojna jest najlepszą przyjaciółką śmierci. Ja mam inne zdanie na ten temat. Dla mnie wojna jest jak nowy szef, który oczekuje niemożliwego. [s. 284]
Sam pisarz obsadzenie śmierci w roli narratora uzasadnia następująco: [...] pomyślałem: „Któż lepiej nadawałby się na narratora książki osadzonej w nazistowskich Niemczech?” Bądź co bądź, Śmierć w tym czasie była obecna wszędzie. Jednak prawdziwy przełom nastąpił, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że Śmierć powinna być wrażliwa, a nie makabryczna i wszechmocna. Pomyślałem: „A  gdyby tak Śmierć bała się ludzi?” [...] W końcu jest uprawniona do tego, by widzieć nasze wszystkie klęski i przerażające czyny, do jakich zdolni są ludzie. (cytat pochodzi z wywiadu na tej stronie – aby go przeczytać, musicie przewinąć stronę mocno w dół).

Złodziejkę czyta się błyskawicznie również dzięki dygresjom – wyjaśnienia niektórych niemieckich słów, „odautorskie" komentarze śmierci, lapidarne portrety postaci, odręczne szkice i notatki bohaterów – wszystko to urozmaica lekturę i nadaje Złodziejce nieco kolażowy charakter. Dodam, że te wtręty bardzo często są żartobliwe – śmierć lubuje się w, nie tylko czarnym, humorze ;-)

Powieść, mimo że osadzona w konkretnym środowisku, przy ubogiej Himmelstrasse (himmel oznacza niebo – znów powraca ten motyw), w domu obcesowej Rosy i życzliwego Papy – z żelazną dyscypliną Hitlerjugend i przerażającymi Marszami Żydów w tle, osnuta jest na uniwersalnych motywach. Dlatego, jak sądzę, tak porusza – bo doświadczenia przyjaźni, tęsknoty za bliskością czy niezgody na zastany porządek świata, są w jakiejś mierze znane nam wszystkim.

Trochę mglista mi wyszła ta recenzja, ale chciałam podzielić się z Wami tym, co urzekło mnie w Złodziejce, a jednocześnie nie zdradzać szczegółów akcji. W skrócie: serdecznie polecam tę powieść. Wiarygodna i przejmująca. Od pierwszej strony urzeka i porywa swoją słodko-gorzką tonacją. Dla zainteresowanych – strona internetowa Markusa.


P.S. Swoją drogą ciekawe, czy Złodziejka – powieść o potędze słów i o tym, jak stały się one narzędziem budowania totalitaryzmu – doczeka się kiedyś ekranizacji. Trudne zadanie, ale z pewnością intrygujące.

P.S.2 Widzę, że Blogger znów szaleje – pojawił się problem z dodawaniem komentarzy. Mam nadzieję, że wkrótce minie – póki co, nie znalazłam nigdzie podpowiedzi, jak go rozwiązać :-( Już jest OK, można komentować :-)

piątek, 27 maja 2011

Oliwy do ognia

Dziś czuję się mniej więcej tak:
Obrazek Carolyn Alexander z jej strony.

A przed chwilą usłyszałam w tvn24 o śmierci Małgorzaty Dydek, polskiej koszykarki. Dziennikarz, którego skądinąd lubię, rozmawiał z koleżanką Dydek i – a'propos śmierci, a jakże! – zadawał jej pytania: 213 cm to może być kłopot dla kobiety. Czy Małgorzata narzekała na swój wzrost?

I próbuję sobie wyobrazić sytuację, gdy umiera ktoś mi bliski, a ja odpowiadam na pytania: Dowiedzieliśmy się, że nie lubił spodni w kratę – czy to prawda? ...

Tymczasem przede mną długi i pracowity dzień... życzę sobie i Wam, żeby szybko nadeszło popołudnie. Oczywiście, przepełnione satysfakcją z wykonanej pracy ;-)

czwartek, 26 maja 2011

Garść przyjemności

Staram się kolekcjonować przyjemności – zapamiętywać radosne momenty, pozytywne obrazy, miłe zapachy... albo, jak mawia kolega z pracy, Robert – robić sejwa z każdej przyjemnej chwili ;-)

Oto więc seria wspomnień z ostatnich dni. Do zapamiętania i przywoływania, gdy zaleje mnie fala szarości.

1. Noc Muzeów, w której najprzyjemniejsze były nie wystawy, lecz wieczorne szwendanie się po mieście ze znajomymi.

2. Niedziela z R., netbusiem, tłumem spisywanych na gorąco pomysłów oraz rozkosznym zawodzeniem Rojka w tle.

Na zdjęciu płyta z serii Najmniejszy koncert świata – polecam, jeśli, podobnie, jak R., lubicie muzyczne DVD; niedroga a sympatyczna. Obok – pokrowiec w grochy z zaprzyjaźnionego sklepu :-)

3. Pierwsze truskawki. Pieruńsko drogie i niepolskie, ale pachniały (i smakowały!) jak trzeba. Poza tym spodobała mi się skrzynka, więc nie było wyjścia ;-)
4. Miękkie futerko Iwana i Mili (to dwa z trzech nowych kotów).

5. Drugie niedzielne przedpołudnie spędzone ze Złodziejką książek. Uderzający kontrast między sielskim otoczeniem a rzeczywistością opisaną w powieści.

Patrzę na to zdjęcie i dochodzę do wniosku, że jednak nie w pełni oddaje rzeczywistość... W praktyce drugi plan widziałam jako znacznie bardziej rozmyty. Głębia ostrości stanowczo nie nadąża za moją krótkowzrocznością! ;-)

6. Popołudnie z Magdą i Pawłem. I oczywiście ceramiczne gwiazdy ;-)

7. Porywająca lektura Złodziejki w niedzielę wieczorem... a konkretnie – do 2.30 rano. Nie mogłam się oderwać!

8. Smak kawy w poniedziałek... Bo przecież nie samo przebudzenie po tym bezsensownym ślęczeniu do rana ;-)

9. Wizyta u fryzjera. Tak relaksująca, że prawie zasnęłam w fotelu – wpatrzona w te wszystkie designerskie żyrandole i lustrzane drzwi ;-)

10. Scrabble z R., któremu wydawało się, że wygra ;-)

11. Wierszyk Nosorożec Ogdena Nasha (w przekładzie Barańczaka) – znany dawno, ale odświeżony:

Nosorożec – zwierz brzydki.
Małe z niego pożytki.
Sytuację uproszczę:
Żegnam cię, nosorożcze.
:-)

A Wy, jakie przyjemności zaliczyliście ostatnio? Wypiszcie je – na kartce lub w komentarzach. Wyartykułowanie ich pozwala dłużej się nimi cieszyć!

wtorek, 24 maja 2011

Zbliżenie na aparat

Mam swój sposób na zapamiętywanie książek, które chciałabym przeczytać w przyszłości. Zawsze kiedy natknę się na ciekawy tytuł, wyszukuję go na Merlinie i wrzucam do przechowalni. Zdarza się, że potem kupuję tę książkę w Merlinie, zdarza się, że zupełnie gdzie indziej, a czasem pożyczam z biblioteki albo podsuwam św. Mikołajowi. Rzecz w tym, że gdy mam ochotę na nową powieść, przechowalnia od ręki służy dziesiątkami podpowiedzi (dziś np. dodałam tam książkę Fragoso z rekomendacji Wojtka Orlińskiego). Krótko mówiąc – wygodna rzecz :-)

W przechowalni właśnie od paru lat chomikowałam powieść Susanny Kaysen pt. Aparat, który dała mi matka. Słyszałam o niej wiele pozytywnych opinii – i w zeszłym tygodniu z radością odkryłam Aparat w bibliotece.

I cóż... Cieszę się, że nie kupiłam tej książki ;-) Bo choć nie żałuję lektury, to wiem, że nie będę do niej wracać.
Główna bohaterka – która jest jednocześnie narratorką – błyskawicznie wprowadza nas w tematykę powieści: Jeśli masz pochwę, to wiesz, że przez większość czasu nic w niej nie odczuwasz. [...] Ja mam. I coś się jej stało. Tu zaczyna się akcja, która bazuje w istocie na historii choroby – kobieta odtwarza  żmudne poszukiwania przyczyny swoich dolegliwości. Obserwujemy więc rozmaite formy terapii – od „nasiadówek" w herbacie, po Prozac; spotykamy specjalistów promujących mniej lub bardziej tradycyjne formy leczenia, śledzimy samodzielne badania bohaterki (organoleptyczne – z lusterkiem, i teoretyczne – polegające na wertowaniu artykułów medycznych). Poznajemy także jej przyjaciół i irytującego (a czasem – odrażającego) chłopaka. A wszyscy skupieni są wokół niedyspozycji waginy bohaterki ;-)

Z pewnością Kaysen jest odważna – pisze o pochwie dosadnie, bez pseudopoetyckiej tajemniczości (ale i, warto zaznaczyć, bez wulgarności) – ot, jakby relacjonowała problemy zdrowotne dowolnej części ciała. Czasem towarzyszy temu humor (choć, wbrew niektórym recenzjom, nie odbieram pisarstwa Kaysen jako szczególnie dowcipnego). Z drugiej strony pojawiają się w Aparacie uwagi ogólniejszej natury, rozważania na temat znaczenia kobiecości czy oddziaływania intymnych schorzeń na inne dziedziny życia bohaterki (Seks jest naprawdę podstawą wszystkiego, rzekłam. [...] kiedy eros odchodzi, życie staje się nudne. Jakbym przestała odróżniać kolory.). W chwilach, gdy autorka sięga do bardziej metaforycznych kontekstów, Aparat kojarzył mi się odrobinę z Kobietą do zjedzenia Margaret Atwood.

Spodobał mi się pomysł na tytuł, który – jak można wyczytać na okładce –
[...] nawiązuje do sceny z Viridiany Bunuela, w której grupa zgromadzonych przy stole wieśniaków prosi dziewczynę, by zrobiła im zdjęcie, na co ona, podnosząc spódnicę, mówi, że użyje „aparatu, który dostała od matki”.

Zasadniczo jednak czuję się zawiedziona. Nie sposób odmówić Kaysen błyskotliwości – jej opisy bywają sugestywne i oryginalne – ale po zakończeniu lektury nie mogłam pozbyć się myśli: No dobra, tylko... po co? Rejestracja kolejnych konsultacji lekarskich czy zabiegów paramedycznych trochę mnie nużyła, a rozważania narratorki nie były na tyle porywające czy dowcipne, żeby powieść zapadała w pamięć. Po prostu: szczegółowy zapis kobiecych dolegliwości, bezpośrednie, szczere mówienie o waginie i wpływie, jaki jej stan wywiera na życie bohaterki. Tylko tyle i aż tyle. Odłożyłam więc książkę z lekkim uśmiechem i pochwą odmienioną przez wszystkie przypadki. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało ;-)

Charakter książki dobrze obrazuje recenzja w Zwierciadle, którą dziś znalazłam – pochlebna, ale ujmująca syntetycznie wszystko, co jest w Aparacie... dosłownie wszystko, bo więcej tam nie znajdziecie ;-) Czyli – śmiałość artykulacji słowa pochwa, swobodę wypowiedzi, brak pruderii, dystans. I kropka.

P.S.1 Dla zainteresowanych: strona, na której możecie przeczytać całkiem spory fragment powieści. I jako suplement – opinia biegunowo odmienna od mojej, ale ujęta w interesującą recenzję, więc polecam :-) – blog Lekturki.

P.S.2 Ciekawostka o pisarce: Susanna Kaysen jest autorką książki Przerwana lekcja muzyki, na podstawie której powstał film z Angeliną Jolie i Winoną Ryder.

niedziela, 22 maja 2011

Pochmurna Podmurna

Podmurna w Toruniu to jedna z uliczek starówki – przyjemna i kameralna. W mojej świadomości wytyczają ją trzy punkty: baszta, w której miałam garść zajęć na studiach, Nasze Kino – już niestety nieistniejące, oraz Dom Muz – ze studiem filmowym, gdzie przed paru laty kręciłam amatorskie filmy. Serię kadrów przedstawiających ulicę w szerszym kontekście znajdziecie tutaj (niestety, kiepsko się przegląda, bo trzeba otwierać każdy obrazek z osobna).

Od paru lat przy Podmurnej wyrastają sympatyczne przykłady małej architektury. Drobne, czasem niewidoczne na pierwszy rzut oka, a oryginalne i wywołujące uśmiech. Są tu ceramiczne popiersia mieszczan, anioł, czytelnicy Ferdydurke, krzyżak czy... kury (w tym jedna bez głowy!). Ostatnio pojawiły się też koty na okiennych parapetach (a może to tylko ja je niedawno zauważyłam?). Poniżej więc parę ceramicznych postaci przyłapanych podczas niedzielnego spaceru z Magdą, Pawłem i R
 Mój faworyt – kamienica z kotami
O tym, jak figurki w staromiejskich murach wpisują się w strategię promocyjną miasta, można przeczytać tutaj; chwilę temu zorientowałam się też, że Podmurna ma swoją stronę w Wikipedii. Najlepiej jednak po prostu się tędy przespacerować.
Na zakończenie inny przykład urozmaicania miejskiej przestrzeni – z sąsiedniej ulicy.
Warto przyjrzeć się figurom i grafikom... tym bardziej, że inne czynności są zabronione!
P.S. W sobotę, w późnych godzinach popołudniowych, nie nastąpił koniec świata.

piątek, 20 maja 2011

Kwiaty we włosach

...czyli co zrobić, żeby wystawa sklepowa rozkwitła pomysłowością? Kreacje paryskiego sklepu Printemps.
Zamieściłam całą serię, bo podoba mi się gama, którą tworzą poszczególne zdjęcia. Szczególnie ujęły mnie kwieciste fryzury i rabatka-królik ;-) Choć ogromne, nie konkurują z ekspozycją ubrań. A który pomysł Wam się podoba?

Tymczasem życzę miłego weekendu, a sama przygotowuję się do szkolenia, które zaczęło się dziś, a jutro ma nabrać tempa... Zobaczymy.

wtorek, 17 maja 2011

Siedemnastego 3

Witam pod adresem Siedemnastego 3. I dziękuję małemu modelowi, który przypadkiem użyczył mi ręki ;-)

niedziela, 15 maja 2011

Czarne kino Wrony

Nie przepadam za filmami o mafijnych porachunkach. Mimo całej pasji ulegania ekranowym emocjom, przy historiach o ludziach, którzy desperacko próbują wyplątać się z gangsterskich układów, żyją w strachu na skraju obłędu itp., nie mogę pozbyć się myśli: A było trzeba, zamiast gonić za kasą i teraz obcinać palce czy robić inne bzdury, siedzieć na tyłku, pić herbatę i głaskać ciepłe futro swojego kota ;-) I nawet jeśli film uznam za świetny, po seansie z ulgą wracam do swojej bezpiecznej rzeczywistości.

Tak właśnie było w przypadku Chrztu Marcina Wrony. Akcja filmu rozpoczyna się, gdy Janek, pewny siebie chłopak, po wyjściu z wojska przyjeżdża do przyjaciela sprzed lat – Michała. Ich losy wydają się diametralnie różne – Michał prowadzi ustabilizowane życie w pięknym mieszkaniu, nieźle zarabia, ma atrakcyjną żonę i dziecko; Janek jest arogancki i nie dba o plany na przyszłość. Szybko jednak orientujemy się, że mężczyzn łączy wspólna przeszłość – wieloletnia znajomość, obejmująca wzajemne ratowanie się z opresji, ale i udział w przestępczych akcjach.

Tytułowy chrzest ma w filmie znaczenie podwójne (co najmniej). Po pierwsze – sakramentu, do którego przystąpić ma synek Michała (ojcem chrzestnym zostanie właśnie Janek), po drugie – przestępczej inicjacji jednego z bohaterów...

Cierpki, przejmujący film. Na pewno uznanie należy się Wronie za umiejętne budowanie napięcia – poczucie zagrożenia pulsuje tu przez cały czas, mroczne i niepokojące – w kontraście do dziecięcej niewinności, rodzinnych przygotowań do chrztu czy świetlistych, białych wnętrz mieszkania bohaterów. Plus też za ciekawą tonację zdjęć. Oraz, bez dwóch zdań, za mocną klamrę kompozycyjną z motywem jeziora.
Zamieszczam tym razem zdjęcia samych mężczyzn, bo postaci kobiece w Chrzcie – nawet, jeśli pierwszoplanowe – są raczej bezbarwne.

Generalnie – film nie rewelacyjny, ale wart obejrzenia. To powiedziawszy, zamykam temat i wracam do kosmatego brzucha Figi ;-)

sobota, 14 maja 2011

Toskański

Herbata stygnie, zapada mrok,
A pod pióro cisną się słowa
I obrazy, blednące co krok,
Które chciałoby się zachować.

We Florencji mury pochmurne,
Piękna Siena palona słońcem,
Wina bianco kieliszki powtórne,
Okiennice kolorem kwitnące.

Po horyzont – winnice w prążki,
Na ulicach skuterów pastele,
Krętych dróg niespokojne wstążki
(Czy raczej – tagliatelle ;-)


Włosy włoskim targane wiatrem,
Porcja lodów o smaku pistacji,
Wdzięk Voltery z rzymskim teatrem
I przytulny zapach akacji.


Odgłos kroków na stopniach kamiennych,
Ulicami długie wędrówki,
I piegów gromada wiosennych
Od stóp aż po same... dachówki ;-)
 Pierwsze zdjęcie autorstwa kolegi Mirka, drugie – kolegi Roberta (wybitnego akwarysty! ;-)
Chodzę teraz po domu i nucę sobie ten tekst (za każdym razem do innej melodii – tylko nie do Teksańskiego ;-) I dopisuję w głowie kolejne zwrotki, bo tak wiele jest obrazów, zapachów i faktur, które chciałabym zapamiętać...

Tymczasem w Toruniu szaleje burza.

Ten wpis ukazał się wieczorem, 12 maja 2011. Z powodu awarii Bloggera, która miała miejsce w ostatni piątek (oczywiście trzynastego;-) niektóre komentarze i notki z ostatnich dni zniknęły :-( Większość starałam się przywrócić – wybaczcie błędne daty i ewentualne inne nieścisłości.

środa, 11 maja 2011

Walka Dejwida z Goliatem

Dziś, w czasie długiego dnia spędzonego głównie w samochodzie (z przerwami na spotkania służbowe), przeczytałam raport z nowej Polityki. Tekst, a właściwie zbiór tekstów, dotyczy stanu współczesnej polszczyzny. Znajdziemy w nim wątek języka młodzieżowego, neologizmów, które przenikają do mowy potocznej z wirtualnego świata, analizę frazeologii polityków, rozważania na temat zapożyczeń z angielskiego (patrz: cytat w tytule) i inne barwne kwestie. Całość polecam i jeśli tylko pojawi się na stronie Polityki, podlinkuję.
Tymczasem garść ciekawostek – czy wiecie np. że na telefon z ekranem dotykowym mówi się smyrofon? :-) Albo że skrót LOL (laughing out loud) zyskał już tak wiele wariacji, że ukuto nawet termin... lolocaust? Jak twierdzi autor artykułu, Bartek Chaciński – na określenie czegoś tak zabawnego, że miliony ludzi mogą umrzeć ze śmiechu...

Rozbawił mnie fragment dotyczący internetowych słowników slangu, gdzie pojawiła się wzmianka o krytycznym wyrażeniu żal pe-el:

Bezwzględnym liderem statystyki w polskich słownikach sieciowych jest natomiast żal.pl – przedziwna z punktu widzenia języka konstrukcja przypominająca adres internetowy, ale opisująca po prostu coś żałosnego. Coraz częściej zastępowana przez żal.ru. Internauci doszli najwyraźniej do wniosku, że jeśli coś przebija polską żałość, to musi leżeć jeszcze dalej na wschodzie.

Na zakończenie historia, która przypomniała mi się na marginesie językowych rozważań. (A przy okazji będzie stanowić nawiązanie do wątków biblijnych z tytułu notki). Otóż gdy na ekranach kin gościła Pasja Mela Gibsona, mój przyjaciel był świadkiem następującego dialogu dwóch dziewcząt:

– A widziałaś Pasję?
– Noo, widziałam!
– I co?
– No straszne... Najgorsze było pejczowanie!

Do usłyszenia!

Z powodu awarii Bloggera, która miała miejsce w ostatni piątek (oczywiście trzynastego;-) niektóre komentarze i notki z ostatnich dni zniknęły :-( Większość starałam się przywrócić –  wybaczcie błędne daty i ewentualne inne nieścisłości. Dopisane 14.05.2011.
Suplement z 23.05.2011: część raportu dostępna jest już na stronie Polityki – zob. artykuły Chacińskiego i Pęczaka.


wtorek, 10 maja 2011

Jak trwoga to do... bloga?

Jakiś czas temu napisałam na blogu, że mam za sobą bardzo ciężki tydzień. Krótko potem dostałam parę smsów od – milczących dotąd – kolegów. Miły gest, od razu cieplej zrobiło mi się na sercu.

Zastanowiło mnie jednak, gdy któraś z osób* – bliskich mi z reala, nie poznanych na łamach Kieszeni – napisała: Widzisz, czytam bloga, więc na bieżąco wiem co się dzieje i mogę reagować! :) Zaczęłam myśleć nad tym głębiej... i przypomniała mi się podobna wypowiedź, sprzed paru miesięcy – otóż mailując z koleżanką, przeczytałam: Wiem, rzadziej ostatnio piszę, ale czytam Twojego bloga i rozumiesz, mam mniejszą motywację. Bo wszystko wiem;-)

I cóż...:-) Dla mnie jasne jest, że Kieszenie nie są i nigdy nie były blogiem nadmiernie osobistym. Owszem, chętnie dzielę się z Wami wrażeniami z podróży czy filmów, pokazuję swoje źródła zachwytu itp. – ale formuła bloga o życiu prywatnym, drobiazgowo relacjonującego domowe sytuacje czy intymne emocje, nigdy mnie nie nęciła. Nie mam również – przyznaję – odruchu, że gdy coś mną szczególnie wstrząsa czy budzi mój lęk, natychmiast biegnę z tym do Kieszeni. Biegnę raczej... płakać w poduszkę ;-)

Zastanawiam się więc, na ile łatwo ulec złudzeniu, że się wszystko wie. Czy sama znam osoby, do których rzadziej się odzywam, bo – podświadomie – wydaje mi się, że śledzę ich życie na podstawie bloga? Zresztą, czy zerkanie co parę dni do wpisów dotyczących muzyki czy kina, nawet mocno przefiltrowanych przez czyjś subiektywny ogląd świata, daje nam obraz tego, czym nasz przyjaciel aktualnie żyje, co go trapi, co cieszy? Odpowiedź wydaje się oczywista... A jednak ;-)

Dzisiejszy wpis dedykuję więc realnym przyjaźniom :-) I zachęcam (również siebie) do nieulegania złudzeniu, że znajomość da się utrzymać, czytając bloga... Zwłaszcza – czytając go milcząco, bez zostawiania po sobie żadnego śladu.

A jednocześnie przesyłam pozdrowienia tym, których udało mi się poznać wirtualnie dzięki Kieszeniom. Miło jest wyłuskiwać z komentarzy znajome nicki, wymieniać się opiniami, uczyć się Waszych gustów... Życzę więc wszystkim obu doświadczeń – uskrzydlających internetowych znajomości i jak najbardziej realnego przytulania.
Monster Hug, czyli przytulaśny potwór wyszperany na flickrze

A jakie są Wasze doświadczenia z blogującymi znajomymi? Czy zdarzyło się Wam odpuścić nieco spotkania czy telefony, bo odnieśliście wrażenie, że... w zasadzie wszystko, co Was interesuje, można wyczytać z bloga? ;-) A z punktu widzenia blogerów – czy po rozpoczęciu internetowych zapisków zauważyliście, że real mniej domaga się uwagi? Podzielcie się wrażeniami.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* wie, że o tym piszę i się nie gniewa ;-)

Szyć nie umierać

Wróciłam. Trochę opalona, trochę przeziębiona i szalenie zauroczona miejscami, o których wkrótce napiszę w Kieszeniach. Tymczasem w ramach powitalnego akcentu – ręczna robótka Inge Jacobsen. Pamiętacie, jak niedawno zachwycałam się haftowanym Tajemniczym Ogrodem? Dziś zamiast klasyki literatury ukłon w stronę popkultury – wyszywana okładka magazynu Vogue.
Polecam obejrzenie w powiększeniu i rzut oka również na lewą stronę – obrazuje zakres pracy i precyzję wykonania.
Autorka okładki, studentka londyńskiego Kingston University, deklaruje, że kolaże z fotografii i haftu stanowią znaczący obszar jej artystycznych zainteresowań. Jacobsen bada zarówno zdjęcia z magazynów mody, jak... i kadry z filmów pornograficznych – łącząc je w zaskakujące zestawienia.
Więcej prac Inge Jacobsen znajdziecie na stronie artystki (stamtąd też pochodzą powyższe zdjęcia) – polecam choćby drugą okładkę Vogue'a. Swoją drogą, Vogue gościł już w Kieszeniach – w odsłonie archiwalnej z początków istnienia bloga (niezmiennie uwielbiam projekt z modelką bez głowy!) oraz w postaci wariacji współczesnego polskiego artysty...;-) Zachęcam do przejrzenia i... zaszywam się w pracy!