poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dwie powieści o kobietach (a każda z ptaszkiem)

W ramach porządków w głowie, zależało mi, żeby zdążyć z tymi recenzjami jeszcze przed końcem roku. Wczoraj blogspot płatał figle i nie udało się ich opublikować... dziś ostatni dzwonek!

Niedawno wspominałam dwa wydarzenia związane z mężczyznamiMój rower Trzaskalskiego oraz Lubiewo w wydaniu teatralnym. Dziś przyszła pora na kobiety. Nie tylko w roli pisarek, ale i wyrazistych bohaterek, bo jeśli chodzi o rodzaj literacki, te utwory reprezentują zdecydowanie rodzaj żeński.
Październik –  niedzielne popołudnie, które sprzyjało spacerom i wylegiwaniu się z książką na bulwarze. Ostatnie takie w roku 2012!
Dziewczyna z zapałkami Anny Janko to jedna z tych powieści, które miesiącami, ba – latami, tkwiły na mojej liście lektur, wciąż nie mogąc doczekać się pierwszeństwa. Kupiłam ją w końcu spontanicznie, trafiając na nowe wydanie w toruńskiej księgarni.

I cóż... Jest niezła. Teoretycznie powinna
mi się podobać ogromnie – Janko wiele uwagi poświęca autorefleksji bohaterki, jej spojrzeniu na siebie sprzed lat, przypominaniu dziewczęcych motywacji (wczesny ślub) itd. A takie zderzenie dawnej siebie ze stanem aktualnym i weryfikacja młodzieńczych złudzeń to tematy bardzo mi bliskie. Często przejmują mnie np. w pisarstwie Margaret Atwood.

U Janko jednak nie zawsze do mnie przemawiały. Przy wielu eseistycznych dygresjach miałam wrażenie, że rozumiem intencje pisarki, doceniam jej metafory (np. opis czasu, który zmierza w kierunku przeciwnym do nas – im szybciej i mniej uważnie idziemy przez życie, tym bardziej odczuwalna jest różnica prędkości), ale nie jestem nimi poruszona. Niektóre frazy, choć piękne, odczytywałam jako zbyt wypracowane, wydumane i, co tu kryć, trochę pretensjonalne.

Co nie zmienia faktu, że nie można odmówić Janko przenikliwości: pisarka tworzy wiarygodny portret żony i matki, która usiłuje ocalić własne ambicje twórcze, będąc pełnoetatową gospodynią domową. Dodajmy gospodynią niedocenianą. bo mąż w tej historii to postać jak z podręcznika Jak skutecznie oddalić się od żony i zburzyć jej poczucie własnej wartości? Myślę, że właśnie przekonujący obraz kobiety, jej codziennych frustracji, lęków i gasnących aspiracji, zaskarbił Janko tak wiele zaangażowanych czytelniczek. Polskim (czy tylko?) kobietom bez wątpienia łatwo zidentyfikować się z bohaterką – mnie również, dlatego też gorąco powieściowej Hannie kibicowałam.

Dziewczynę
zasadniczo polecam – Janko ma zmysł obserwacyjny, liczne rozważania o życiu w małżeństwie ujmuje w błyskotliwe sformułowania, jest wrażliwa, utalentowana i inteligentna. W powieści kreśli sytuacje, które wiele z nas zna z życia, np. trudne relacje na linii młoda kobieta – chł
odni teściowie, tęsknota za czułością ze strony męża, poczucie coraz dalej idących kompromisów emocjonalnych. Życzyłabym sobie jednak więcej tonu bez pretensji, mniej napięcia. Kto wie, może znajdę je w kolejnych powieściach Janko – czy czytaliście może Pasję według św. Hanki?
Kto czyta Kieszenie, ten wie, że lubię zapamiętywać książki razem z okolicznościami lektury – tu Dziedzictwo tuż przed świętami, obok naszej tegorocznej mikrochoinki!
Po lekturze Dziewczyny miałam ochotę na dobre czytadło, opasłą i wciągającą powieść z pogmatwaną fabułą. Dlatego kupując prezenty gwiazdkowe, jeden wybrałam też dla siebie Dziedzictwo Katherine Webb i przeczytałam jeszcze przed nadejściem świąt.

Rzecz dzieje się w Anglii. Po śmierci babki, dwie trzydziestoparoletnie siostry, Erica i Beth, przybywają do posiadłości, która została im zapisana w testamencie. Z rezydencją w Storton Manor łączą je barwne wspomnienia bohaterki dawniej spędzały tu każde wakacje... aż do momentu tajemniczego zaginięcia ich kuzyna, Henry'ego. Zagadka zniknięcia chłopca nie została rozwiązana do dziś, ale poskutkowała częściowym rozłamem rodziny i, prawdopodobnie, depresją Beth. Erica postanawia wykorzystać obecność w Storton Manor, by rozwiązać rodzinne tajemnice i przekonać się, czy niepokojąca przeszłość ma jeszcze wpływ na teraźniejszość...

W odróżnieniu od Janko, Webb nie urzeka stylem ani błyskotliwością obserwacji z pewnością za miesiąc nie będę już pamiętała tej książki. Czyta się ją jednak bardzo przyjemnie, wertuje strony niecierpliwie i z zainteresowaniem odkrywa rodzinne sekrety. Oczywiście scenariusz: kobieta przybywa do posiadłości i rekonstruuje losy swojej matki, babki i prababki, nasuwa skojarzenia z Kate Morton (swoją drogą zauważyłam, że moją ulubioną powieść tej autorki, Milczący zamek, opisałam najbardziej lakonicznie), ale Webb nie jest wtórna, umiejętnie snuje własną fabułę. Dziedzictwo dostarczyło mi dużo rozrywki, więc jeśli również macie ochotę zapomnieć się i zatonąć w rodowych tajemnicach
, polecam.

P.S. Dla tych, którzy mają ochotę przeczytać Dziedzictwo, a pochodzą z Torunia, informacja: powieść wkrótce trafi do biblioteki przy Żwirki i Wigury, jako rekompensata za przetrzymywanie książek. (Jeśli zobaczycie kiedyś w kujawsko-pomorskiem plakat: Poszukiwana! Zadłużona we wszystkich bibliotekach regionu i nie uczy się na błędach!, TAK to będę ja ;-)

sobota, 29 grudnia 2012

Nad mądrym Danajem

Nie wiem, jak mogłam dotąd nie wiedzieć o jej istnieniu. Może zapomniałam, bo słowo porysunki jednak mgliście pobrzmiewa mi w pamięci (z bloxa?)... Jedno jest pewne – odkąd w zeszłym tygodniu natknęłam się na prace Magdy Danaj, gorączkowo rzuciłam się w wir ich przeglądania. Wertowałam bloga Magdy, przetrząsałam google-grafikę... i na przemian uśmiechałam się i zamyślałam.
Co mi się podoba? Kreska, kontrastowe plamy koloru (najbardziej lubię porysunki ze skromną paletą barw), odręczne napisy, dalekie od przeestetyzowanej typografii... Cała ta urocza nonszalancja graficzna. A że do tego dochodzi błyskotliwa treść, spostrzegawczość autorki, dowcip z nutą melancholii, to co tu dużo gadać – Kieszenie są bezradne!

Poniżej porysunki, które najbardziej przypadły mi do gustu (albo z którymi szczególnie się zidentyfikowałam – patrz: pierwszy i drugi ;-). Wszystkie grafiki pochodzą z profilu Magdy Danaj na FB, polecam też jej bloga.









P.S. Drugi obrazek od końca dedykuję R., a trzeci Pawłowi!

A Wam które porysunki przypadły do gustu? :-)

czwartek, 27 grudnia 2012

Profil na wallu?

W świecie, gdy słowo profil kojarzy się najczęściej z serwisami społecznościowymi, japońska artystka, Kumi Yamashita, tworzy profile analogowo. Gdzie? Na ścianie, przy pomocy różnokolorowych kartek i pojedynczego źródła światła. 

Oto fragmenty znakomitej pracy Origami. Niewielkie arkusze papieru zostały delikatnie wygięte, by w efekcie ich cienie układały się w ludzkie profile.



Kolejny dowód na to, że w twórczej pracy najważniejszy jest pomysł! A więcej instalacji Kumi możecie obejrzeć na jej stronie internetowej (z której pochodzą też zdjęcia powyżej). 

Pomysł z Origami został przełożony również na inny nośnik – arkusze z żywicy – w pracy Fragments. Przy pomocy kwadratowych wycinków, światła i cienia artystka wykreowała profile osób spotkanych podczas podróży po Nowym Meksyku. Rozpoznalibyście siebie na takim portrecie? :-)

środa, 26 grudnia 2012

Święta jak w piosence

1.
Znowu zima, znowu grudzień,
znów się rozgościły święta,
a ty stwierdzasz, już bez złudzeń:
Jest inaczej niż w piosenkach...

Śnieg przez chwilę ledwie prószył,
gwiazd nie widać za chmurami,
mało kto się szczerze wzruszył
świątecznymi życzeniami.

Dziadek znowu ma humory,
pod choinką para trampek...
I nie zgasły wszelkie spory
co najwyżej kilka lampek!

Ref.

Grzanym winem wznosząc zdrowie,
doceń, że święta też człowiek –
że nie muszą, gdy mróz trzaska,
być prześliczne jak z obrazka.
Ciesz się, świecko lub sakralnie,
tym, co nie jest idealne!
2.
Żadne sanie, janosicy,
żaden kulig, konie kłusem –
w mieście, po głównej ulicy
duch świąt jeździ autobusem!

Prezentów nie doręczają
roześmiane renifery,
tylko sam to robisz, łkając
i targając wózki cztery.

Wszyscy mają być życzliwi
i siać słodycz jak z puddingu…
gdy tu jakiś gad parszywy
kradnie miejsce na parkingu!

Ref.
Grzanym winem wznosząc zdrowie,
doceń, że święta też człowiek...

Ciąg dalszy refrenu dla tych, którzy chcą jeszcze ponucić
albo w ogóle wymyślili jakąś melodię do tego tekstu:


Nie miej wyrzutów sumienia,
że nie wszystkim ślesz życzenia.
Można ptakom, drzewom, kwiatom,
ale – zmiłuj się! – wariatom?

Kto był wredny, ten już raczej
będzie wredny – nie inaczej!
Więc bez żalu nad Dickensem
podziel się pieroga kęsem
z tymi, którzy nawet w złości
akceptują Cię w całości!

I na koniec od Kieszeni:
Zdrowia, szczęścia, pomyślności
z dala od doskonałości!

Tekst napisany pod wpływem zasłyszanego dziś dialogu:
– A jak święta?
– No fajnie, ale wiesz… Zawsze się człowiek nasłucha tych piosenek o gwiazdkach, dzwonkach, romantycznych kuligach, a w domu… tak zwyczajnie.
 


Zdjęcie pierwsze pochodzi z dzisiejszego spaceru, drugie – z lenistwa w południe (w kadrze: słońce, koty i imieninowe kwiaty – dziękuję!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Drugie życie (starego) piernika

Jak wykorzystać pierniczki, które niezbyt się udały albo za bardzo przypiekły? Zrobić z nich etykietki na prezenty!
Myślę, że literki lepiej wyglądałyby wypisane białym lukrem (wypróbuję za rok – tym razem, wyobraźcie sobie, nie miałam pod ręką ;), ale i tak efekt jest niezły: prezenty pachną świętami! No i identyfikacja pod choinką ułatwiona.
Tymczasem życzę Wam, drodzy kieszeniarze, żeby święta przyniosły Wam oddech od wszystkiego, co na co dzień Was trapi, niepokoi, irytuje, męczy, czyli – oddala od Waszych marzeń. Dużo wolnych myśli, radosnych planów i szczęścia po horyzont!
 

piątek, 21 grudnia 2012

Jak?

Dzisiejszy odcinek z dedykacją dla R. I trochę jako odpowiedź na pierwszą kartkę z notesu.
 

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Ja pierniczę!

Zbliżają się święta, więc Kieszenie postanowiły przyłączyć się do kulinarnej euforii i upiec pierniczki. Tym bardziej, że na czwartek przypada firmowa wigilia, na którą każdy przynosi jakąś potrawę, optymalnie – własnego autorstwa.
Do wykonania PIERNICZKÓW ŚWIĄTECZNYCH potrzebne są:
  • mąka, jajka, kakao i inne składniki z przepisu z Moich wypieków
  • 1 dodatkowa porcja mąki (ok. 30 dag)
  • 1 uczynny R. 
  • 1 nóż 
  • 1 odkurzacz
  • 2 koty
  • 2-3 ścierki kuchenne
  • 1 drewniana łopatka
Ciasto na pierniczki wykonać według przepisu – z wyjątkiem dodania kakao. Wlać za to więcej miodu, bo ułatwia mieszanie składników. Masę starannie ugnieść, nucąc I'm George Michael, I get out of the car... (polyester). Gdy ciasto okaże się zbyt kleiste, by je zdjąć z dłoni, a co dopiero oderwać od blatu, zawołać R., który nożem (uwaga: rekomendujemy tępą stronę ostrza) jak szpatułką zbierze ciasto z palców kucharki i strzepnie na blat. Część przytwierdzoną do blatu zedrzeć drewnianą łopatką.

Zgromadzoną w centrum stolnicy b
rejowatą masę oprószyć
mąką, uzyskując właściwą konsystencję ciasta i znakomitą opinię o swoim talencie cukierniczym
. Wypuścić koty (gdziekolwiek wcześniej były). Napić się wina (przepraszamy, że nie wspomnieliśmy o nim w liście składników, ale to się chyba rozumie samo przez się). Z rozrzewnieniem spoglądać na koty, które z gracją kręcą esy floresy wokół naszych kostek, i ugniatać ciasto trochę zbyt długo, celebrując to doświadczenie. Przypomnieć sobie o kakao. Wzgardzić sztućcami (do przepisu potrzebna jest 1 łyżeczka) i z nonszalancją sypnąć proszkiem z kartonu.

Skonstatować, że należało użyć łyżki. Warstwy kakao zgromadzone
na kuchence, lodówce, kafelkach ściennych, podłodze oraz własnej lewej nogawce wciągnąć odkurzaczem. Na kilogramy rozniesione przez koty zareagować jedynie dobrotliwym uśmiechem. Pozostałą część zachować w celu odkrycia następnego dnia, np. w szufladzie lub zmywarce. Wrócić do ciasta, rozwałkować, wykrawać dowolne kształty, wstawić do piekarnika i upiec bez większych przygód. Smacznego!


WAŻNIEJSZE SKŁADNIKI:
DODATKOWE PODPOWIEDZI:

1. Ściereczki stosować interwencyjnie, według uznania, w razie potrzeby skrapiając je wodą.

2. Niektóre gospodynie domowe polecają zamiast kotów użyć psa lub dzieci.
3. Pierniczki podawać z gorącą herbatą, co nada im dodatkową, obok dekoracyjnej, funkcję: będzie można je spożyć.
4. Jako że pierniczki wyjdą zbyt słodkie (patrz: miód), można udekorować je polewą z gorzkiej czekolady połączonej z mlekiem, która zwarzy się w garnku. Ale o tym, być może, w następnym odcinku.

czwartek, 13 grudnia 2012

Kulisy projektowania okładek

Zbliżają się święta, więc tradycyjnie przetrząsam swoje schowki w księgarniach internetowych. I dziś natknęłam się w Merlinie na interesującą okładkę...
Getty Images, czyli wielki napis, który przebiega przez środek okładki, to znak wodny popularnego banku zdjęć – bazy, z której agencje reklamowe i wydawcy czasopism kupują fotografie. Taki znak występuje zwykle na projektach w fazie roboczej – zanim plakat czy okładka zostaną zaakceptowane, graficy posługują się poglądową wersją zdjęcia.
Najbardziej jednak zaintrygował mnie autor książki... :-)

Poniżej właściwa, jak sądzę, wersja okładki (a tę powyższą możecie zobaczyć tutaj). Miłego wieczoru, Kieszeniarze!
P.S. Gdybyście zastanawiali się, jaki prezent sprawić bliskim w tym roku, słyszałam, że Autor Nazwisko wydał nową powieść!

środa, 12 grudnia 2012

Mordę może mam nie w tamburyn, ale mam zasady

Filmik, który podbił wczoraj najpopularniejsze serwisy, więc pewnie wielu z Was go widziało – ale mnie urzekł na tyle, że postanowiłam zachować go w Kieszeniach. Proszę Państwa, oto Piotr Cyrwus w nowej roli (wypowiadane kwestie bardzo odległe od „Dzieci, myjcie rączki")!
P.S. Obejrzałeś filmik? Nie poprzestawaj na tym, wesprzyj fundację :-)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Vanitas na poniedziałek

P.S. Waham się, czy takich krótkich materiałów nie wrzucać tylko na kieszeniowego Facebooka, bez publikowania ich na blogu. Co byście na to powiedzieli, drodzy Kieszeniarze? Czy zaglądacie tutaj zawsze przez blogspota, czy też śledzicie profil KJO na Facebooku?

sobota, 8 grudnia 2012

Mężczyzna w centrum uwagi

Dwie recenzje z dwóch krakowskich wieczorów. Co je łączy? W obu przypadkach bohaterami są tylko mężczyźni. Co dzieli? Niemal wszystko pozostałe ;-)
Mój rower, reż. Piotr Trzaskalski, Kino pod Baranami
Przyznam, że trochę się snobowałam przed tym filmem. Że to niby ładne, ale pewnie będzie do bólu przewidywalne, że to Trzaskalski od "Wigilia zawsze jest wtedy, kiedy my tego chcemy" (Edi), więc i w Rowerze  nie zabraknie ckliwej łopatologii, że te jeziora w tle zwiastują Dom nad rozlewiskiem w męskim wydaniu i takie tam.

Tymczasem
Mój rower okazał się naprawdę zgrabnym filmem. Chętnie zaliczę go do prywatnej kolekcji filmów uroczych – czyli owszem, jest sentymentalnie, ale wdzięk i bezpretensjonalność rekompensują resztę.


Akcja rozpięta jest między trzema pokoleniami mężczyzn – reprezen
towanymi przez Włodka (Michał Urbaniak), Pawła (Artur Żmijewski) i Maćka (Krzysztof Chodorowski). Gdy Włodek zostaje porzucony przez żonę, wszyscy trzej wyruszają nad jeziora, by znaleźć sprawczynię zamieszania (Anna Nehrebecka). To pierwsza wspólna wyprawa dziadka, ojca i syna od lat, więc można się domyślać, że sprowokuje jakieś zmiany – ale (na szczęście!) Trzaskalski nie serwuje nam darcia szat, patosu i podniosłych deklaracji uczuć. Relacja między bohaterami się zmienia, ale nie wszystko zostaje wyartykułowane wprost, dosadnie i w akompaniamencie dzwonów.


Jedyne, co mi zgrzytało, to grubo ciosana postać Żmijewskiego – wolę jednak więcej półtonów w portretach bohaterów – ale reszta dostarczyła mi wiele przyjemności. Urbaniak na ekranie co rusz wywołuje uśmiech, Żmijewski potwierdza, że jest dobrym aktorem (w wywiadach z Trzaskalskim i Urbaniakiem czytałam zresztą, że bardzo wspierał na planie swoich partnerów, przez co patrzyłam na niego jeszcze życzliwiej), młody Chodorowski nie pozostaje w tyle. Na deser znakomity Witold Dębicki w rubasznej roli Franka, który przekazuje nastoletniemu Maćkowi swoje życiowe prawdy (Każdy alkohol jest bardzo dobry. Z wyjątkiem denaturatu. Który jest dobry).


Historia może nieszczególnie odkrywcza, ale opowiedziana z wdziękiem, z umiarem, przejmująco. A do tego dużo pięknych podlaskich pejzaży. Polecam.


Lubiewo, reż. Piotr Sieklucki, Teatr Nowy, Kraków

Powieści Witkowskiego, na której oparty jest scenariusz, nie czytałam (kiedyś zaczęłam, ale odłożyłam po 40 stronach i zajęłam się inną książką), jednak bezustannie zamierzam do niej wrócić. Dlatego kiedy zobaczyłam Lubiewo na afiszu (i ponaglana dodatkowo apetytem na krakowski teatr), namówiłam R., żebyśmy kupili bilety.

Spektakl wywołał we mnie mieszane uczucia. I to nie z przyczyn, które mogłyby się nasuwać jako pierwsze – kontrowersyjnej tematyki „podstarzałych ciot” (która to, jak czytamy  w tym artykule, zniechęciła wielu krakowskich aktorów do udziału w przedstawieniu). Otóż przez dużą część przedstawienia miałam wrażenie, że główni bohaterowie (w ujęciu Pawła Sanakiewicza i Janusza Marchwińskiego) są jednak zbyt przerysowani, że aktorzy grają na jedną nutę – groteskowo-przegiętą, ostentacyjnie komiczną, operując kilkoma efekciarskimi zagraniami, które niezawodnie powołują do życia stereotypową ciotę. W rezultacie ich postaci, po kilku zabawnych scenach, zaczynały wydawać mi się nużące i jednowymiarowe.

Ratowały je epizody, przywoływane we wspomnieniach scenicznej Lukrecji i Patrycji – dzięki tym scenom Sanakiewicz i Marchwiński mieli okazję zaprezentować szerzej swoje możliwości aktorskie. Urzekła mnie też znakomita, purenonsensowa scena z młodym chłopcem (przedmiotem pożądania), kaczką i... serią brzuszków. Uwagę zwracały pomysłowe dodatki, jak narracja Krystyny Czubówny albo intonacja Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zestawiona z litanią imion przyjaciółek” Patrycji i Lukrecji.

Przede wszystkim jednak zachwyciło mnie zakończenie. Już od sceny, w której bohaterowie zapalają symboliczne znicze (na kieliszkach z wódką) ku pamięci swoich towarzyszek sprzed lat, zmarłych na AIDS, aż po KAPITALNY występ Mikołaja Mikołajczyka. Ta ostatnia sekwencja, pełna namiętności i pasji, a przy tym – jednak – rozpaczliwa, w moim odbiorze uratowała spektakl. Dodała tę nutę melancholii i goryczy, dzięki której opowieść stała się wiarygodna, przekreśliła konwencję żartobliwych anegdot i radosnej serii kwiecistych bluzgów.

Na Lubiewo wybrać się warto. Przede wszystkim dla Mikołajczyka. Przepiękny występ.

środa, 5 grudnia 2012

Litera prawa (albo litera lewa)

Jak kiedyś pisałam w Kieszeniach, od października prowadzę na uniwersytecie zajęcia z copywritingu. Wśród różnych obszarów reklamy, które przetrząsamy, znalazły się też media społecznościowe - sposoby ich wykorzystania na rzecz marek, mniej lub bardziej udane praktyki promocji firm na FB, wiecie, te sprawy.
W ramach wprowadzenia w temat, tydzień temu powiedziałam studentom: Znajdźcie na Facebooku dwa fanpejdże, które uważacie za szczególnie ciekawe, oryginalne, wciągające. Jeden dowolny i jeden firmowy. 
Przygotowali. Jeden dowolny i jeden filmowy. Wiedziałam, że alternatywna wymowa r mnie kiedyś zgubi.
 
P.S. Tymczasem pozdrawiam Was z Krakowa, gdzie chwilowo bawimy z R. - w ramach rekonwalescencji po tygodniach grzęźnięcia w pracy. Wcielanie w życie pomysłów z przewodnika Zrób to w Krakowie zaczęliśmy od propozycji własnej: Rozchoruj się na Kazimierzu. Jeśli więc zobaczycie gdzieś w okolicach Józefa czy placu Nowego dwie osoby ubrane w szesnaście warstw niedorzecznej odzieży, to my!

sobota, 17 listopada 2012

Ja mam tak, że co roku jestem starsza

...powiedziała przed chwilą Maria Czubaszek w jakimś telewizyjnym wywiadzie. Bardzo mi się to spodobało.
Od jakiegoś czasu (ze szczególnym nasileniem w ostatnich miesiącach) moje życie wygląda tak, że tydzień pracy pożera mnie bez reszty, obowiązki absorbują na tyle, że wyżymają do szczętu moją głowę - i z rzadka między poniedziałkiem a piątkiem słyszę jakiekolwiek własne myśli. Dopiero weekend przynosi spokój, przywraca równowagę, pozwala nadać właściwą hierarchię sprawom. I przypomnieć sobie, co lubię, co mnie fascynuje, co sprawia mi przyjemność, a na co w żadnym wypadku nie chciałabym już tracić czasu. 
Wczoraj wieczorem, wchodząc powoli w ten stan, czyli próbując uspokoić narowiste myśli po nerwowym tygodniu, pomyślałam: "Zaraz... Praca zajmuje mnie na tyle, że na pewno mam już jakieś siwe włosy!" (włosy farbuję, więc mogłabym tego nie zauważyć). Podekscytowana tą myślą (tak, wiem... byłam zmęczona ;-), zerwałam się z kanapy i pobiegłam do łazienki. Oglądałam włosy pasmo po paśmie, obracałam w różnym świetle, wytężałam wzrok... aż znalazłam. Trzy. Siwe, koślawe jakieś. Ale były.
Patrzyłam na te włosy z zaciekawieniem, wykręcałam je na wszystkie strony i... cieszyłam się tą chwilą. Tak, cieszyłam. Bo nie da się ukryć - mam tak, że co roku jestem starsza. Ale celebrowałam fakt, że to zauważam, że w tym dzikim tempie zauważyłam ślady upływu czasu, że nie obudziłam się "dużo bardziej siwa, zmęczona i pomarszczona, niż pamiętałam". Że znalazłam taką po prostu chwilę gapienia się na trzy włosy. I zapamiętam ją. 
Życzę Wam, Kieszeniarze, żeby w Waszych głowach rozkwitało jak najwięcej uskrzydlających myśli - nawet jeśli na włosach widać już białą kreskę. Jak na zdjęciu poniżej ;-)
Grafika Marji Inez - ilustratorki, której prace znalazłam kiedyś na zagranicznym blogu, a potem z radością odkryłam, że Marja jest Polką. Jej profil tutaj.

sobota, 3 listopada 2012

Krótko na sobotę

Szybki pomysł na dziś. Tak, wiem, Kieszenie są ostatnio lakoniczne. Miłego weekendu!

środa, 31 października 2012

Mnie się wszystko kojarzy z...

Z kim, no z kim Kieszenie mogą świętować Halloween? Zdjęcie znalezione tutaj.


wtorek, 30 października 2012

Co w Toruniu? A dzieje się...

Zdjęcie z niedzieli Plac Teatralny.

sobota, 27 października 2012

Napisz "Grecja" na ścianie

Jedyne teatry, które odwiedzam dość regularnie to toruńskie, czasem – bydgoskie. Dlatego zawsze, kiedy wyjeżdżamy gdzieś z R., przeglądam repertuary teatrów, a gdy jakaś impreza kulturalna ściąga do Torunia spektakl z innego miasta, rzucam się na niego łakomie. Tak było np. w zeszłym roku przypadku Kozy Och-teatru, tak było w ostatni czwartek z Shirley Valentine, która odwiedziła Tofifest.

Cudowne przedstawienie. Nie chcę pisać wiele, bo cały czar Shirley płynie z bezpretensjonalności i autoironii głównej bohaterki, ale ta tragikomiczna historia ujęła mnie bez reszty. Przekonuje i porusza wizją kobiecych rozczarowań, bawi dystansem bohaterki do siebie, zachwyca temperamentem scenicznym Jandy. C
hoć, jak zwykle bywa w sali pełnej ludzi, irytowały mnie chóralne salwy śmiechu płynące od pewnego momentu już machinalnie, z rozpędu, niezależnie od tego, czy jakaś scena naprawdę była komiczna – to chłonęłam wyznania Shirley z zachwytem.
 Fotosy ze spektakli Shirley z różnych lat możecie zobaczyć tutaj.
Janda dowiodła, że jest w stanie powołać do życia każdą postać, która jej się zamarzy na scenie w ciągu 145 minut monodramu obserwujemy nie tylko Shirley w jej różnych emocjonalnych wcieleniach, ale i całą galerię jej rozmówców – szkolną koleżankę-prymuskę, która wyrosła na luksusową prostytutkę, egoistyczną córkę, znajomą bigotkę, która podsuwa Shirley ekstrawagancką koszulę nocną, męża przywiązanego do rutyny, niesprawiedliwą nauczycielkę, czarującego znajomego z plaży (którego brat posiada łódkę o nazwie Noe)... Wszystko to składa się na żywą, pełnokrwistą opowieść trudno uwierzyć, że wykreowaną od początku do końca przez jednego człowieka.
I choć druga część spektaklu podobała mi się mniej, bo przywodziła na myśl recepty na szczęście w stylu Jedz, módl się i kochaj, to całość zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Dlatego jeśli jeszcze nie widzieliście Shirley Valentine, wybierzcie się na nią koniecznie – do Teatru Polonia w Warszawie lub na wyjazdowe przedstawienie.
P.S. Dla szerszego spektrum opinii dodam komentarz współtowarzyszy: nuda, Janda świetna, ale cały scenariusz to seria gagów jak z kabaretu, chwilami zabawnych jak Marian i Hela. Całkowicie dementuję, ale przytaczam dla sprawiedliwości ;-)

P.S.2 W Toruniu nie ma ani grama śniegu. Wciąż widać żółte liście; śnieg pokrywa tylko sine niebo.