środa, 14 października 2009

Lata zielone

Na wzmiankę o Eve Green Susan Fletcher trafiłam u Marcelego (była to naprawdę krótka wzmianka;), a wkrótce potem zauważyłam Eve w księgarni. Uznając to za zrządzenie losu, postanowiłam sięgnąć po to „źródło wzruszeń" i poznać historię tytułowej bohaterki (zwłaszcza że łączą mnie z nią inicjały;)

Powieść opowiada o Evangeline Green – wychowanej w Birmingham rudowłosej dziewczynce, która w wieku 8 lat traci matkę i przeprowadza się do dziadków na walijską wieś. Tam powoli oswaja się z nową sytuacją, poznaje uroki życia z dala od miasta i buduje więź z nowo poznanymi dziadkami. Jednocześnie krok po kroku odkrywa sekrety swojego pochodzenia, poznaje mroczne tajemnice miasteczka, a także – rekonstruuje młodość matki, zamkniętą w starym pudełku po butach...

Opowieść toczy się niespiesznie – a słyszymy ją z ust samej Evangeline, która po latach powraca myślami do swych lat zielonych i odtwarza wydarzenia, rzucające cień na całe jej życie. Historia – chwilami wzruszająca, chwilami autentycznie trzymająca w napięciu – wciąga i w ujmujący sposób przybliża nam losy bohaterów.

W jednej z recenzji natknęłam się na opinię, że
Eve Green przypomina Zabić drozda Harper Lee. Rzeczywiście, punkt widzenia dziewczynki, która straciła matkę, opisy młodzieńczych zabaw i dziewczyńskich złudzeń, wiernie odwzorowane realia małego miasteczka (i portrety jego mieszkańców), wreszcie – snująca się w tle tajemnica z przeszłości (w obu przypadkach podszyta zresztą uprzedzeniami i stereotypami) – to elementy łączące obie powieści. O ile jednak w przypadku Zabić drozda narracja była mocno przefiltrowana przez dziecięcą naiwność małej Jean Louise, o tyle w Eve Green otrzymujemy regularne dawki całkiem dojrzałych rozważań 29-letniej Evangeline. Bohaterka wspomina o swoich życiowych rozterkach, planuje przyszłość, dzieli się niepokojem o dziecko... A całość układa się w nostalgiczny, nasycony lękiem i poczuciem winy – ale i nadzieją na szczęście u boku ukochanego mężczyzny – obraz życia młodej kobiety.

I choć niektóre fragmenty brzmią może nieco rzewnie, to – nie obciążając tej książki nadmiernymi oczekiwaniami – można czerpać z lektury naprawdę dużo przyjemności:) Zwłaszcza że w tle osobistych rozważań bohaterki snuje się nić zagadkowych wydarzeń z przeszłości...

Polecam serdecznie – w sam raz na dwa jesienne wieczory:)

wtorek, 6 października 2009

Bękadry

Poniżej parę migawkowych wspomnień z Bękartów wojny Quentina Tarantino. Film bardzo polecam – oszczędzę sobie jednak szczegółowej recenzji, bo nie lubię snuć rozważań nad postmodernizmem Tarantino, intertekstualnością jego filmów, swobodą traktowania tematu wojny czy żonglowaniem konwencjami. Bękarty to Bękarty;)

I choć filmy Tarantino są moim zdaniem bardzo przyjazne dla analiz filmoznawczych (któż nie lubi wychwytywać aluzji do innych gatunków filmowych czy dyskretnych ukłonów w stronę historii kina? któż nie chciałby porównać np. różnych ujęć motywu zemsty w ostatnich filmach Tarantino?;), to w ich przypadku lubię serwować sobie całkowitą beztroskę. Bo jasne, że dialogi są błyskotliwe, jasne, że twarze aktorów niebanalne, że muzyka zapada w pamięć, scenariusz jest pokręcony i porwany epizodami, a wszystko okraszone czarnym humorem i zgrabnie wystylizowaną przemocą. Jest to, co zwykle;) I jest dobrze. Zobaczcie sami.

P.S. Akcent Brada Pitta, owszem, zabawny, ale sto razy większe wrażenie robi
ogólnie Christoph Waltz;)
P.S.
Stwierdzenie, że Til Schweiger nie mógł poszaleć i nudził się na planie, to bzdura;)

Jesienią złocą się łańcuchy

Wiem, że o Celapiu już wspominałam, ale cóż ja poradzę, że oprócz szałowych szali podobają mi się świeżo ukute produkty?Tymczasem wietrzne dni rozbudzają we mnie marzenie o rudzielcu... Szkoda tylko, że chytre lisy nie bardzo nadają się dla chytrych;)

czwartek, 1 października 2009

Odgrzewane poglądy

Temat Polańskiego poważnie mnie już męczy. Staram się tymczasowo nie fundować sobie nadmiernych kontaktów z prasą czy telewizją;), a jednak co krok natykam się na nowe doniesienia i komentarze.

I owszem, denerwuje mnie powoływanie się na dokonania filmowe Polańskiego jako usprawiedliwienie współżycia z nieletnią. I tak, szlag mnie trafia, kiedy słyszę Karolinę Korwin-Piotrowską, powołującą się na – rzekomo powszechnie znany – fakt „rozkładania nóg
przez Samanthę Gailey. Ale jednocześnie drażni mnie wysyp rozważań na temat tego, czy Polański jest pedofilem i przywoływanie przy tej okazji różnych afer związanych z molestowaniem dzieci.

Aresztowanie Polańskiego w Szwajcarii nie przyniosło żadnej nowej wiedzy w sprawie wydarzeń sprzed 32 lat, nie ujawniło faktów, które wcześniej były nieznane. Dlaczego więc dopiero teraz niektórzy zaczynają głośno piętnować czyn Polańskiego? Dlaczego kiedy Pianista był obsypywany nagrodami, nikt nie mówił: Powinni już zamknąć tego pedofila!, dlaczego nie zaklejano plakatów Zemsty, na których w roli pociesznego Papkina wystąpił znany reżyser? Dlaczego przez lata nie domagano się aresztowania? Przecież skoro fakt sprzed 32 lat mnie bulwersuje, to bulwersował chyba i w 2002 roku?

Osobiście mam już dość tej publicznej debaty. A najbardziej w całej sprawie dziwi mnie fakt, że Polański przez te wszystkie lata nie rozwiązał sprawy Samanthy. Że – jak zauważa m.in. Węglarczyk – nie stawił się na tegorocznej rozprawie, o którą starali się jego prawnicy; że nie wziął na siebie odpowiedzialności, nie pozamiatał całego bałaganu sprzed lat. Pewnie zapłaciłby wysokie odszkodowanie i byłoby po sprawie.

Nieobecna

Po kilku tygodniach poszukiwań, udało mi się zobaczyć Kocham cię od tak dawna Philippe'a Claudela. Przejmujący film o kobiecie, która po 15 latach spędzonych w więzieniu, wychodzi na wolność.

Milcząca, zamknięta w sobie Juliette, od dawna całkowicie pozbawiona kontaktu z siostrą, w jej domu wydaje się kimś zupełnie obcym. Szybko orientujemy się, że kobiety niegdyś łączyła bliska więź, ale wyrok na Juliette spowodował rozpad rodziny. Stopniowo, krok po kroku, poznajemy kolejne fakty z życia głównej bohaterki, zaczynamy rozumieć motywy jej postępowania i dostrzegamy naturę więzienia, z którego nie wychodzi się nigdy...

Gorzka, tocząca się niespiesznie opowieść, dyskretnie i bez patosu odsłania problem trudny do opisania. Cenię takie filmy – w których powściągliwość przeważa nad dosłownością, a jednoznaczność ustępuje miejsca subtelności. Zresztą, od jakiegoś czasu podobnie odbieram literaturę – kiedyś intrygowały mnie fabuły, w których finał przynosił pełne rozstrzygnięcie, relacje między bohaterami zostawały dość precyzyjnie określone, a ich motywacje czy uczucia – wyartykułowane (OK, bez przesady, ale rozumiecie, o co chodzi;) Dziś znacznie bardziej poruszają mnie niedopowiedzenia, fragmenty historii, które sygnalizują pewne przeżycia, emocje zarysowane migawkowymi ujęciami – i znaki zapytania na końcu.

Wspaniałe Kristin Scott Thomas w roli głównej bohaterki i Elsa Zylberstein jako jej młodsza siostra to kolejne powody, dla których warto zobaczyć Kocham cię od tak dawna (tytuł jest fragmentem piosenki, śpiewanej w dzieciństwie przez Juliette i Leę). Rozejrzyjcie się za seansami w kinach studyjnych – dystrybutorem jest Vivarto, więc chyba tylko w takich repertuarach możecie ten film znaleźć. A ja już teraz zaczynam wypatrywać kolejnych dzieł Claudela – i waham się, czy nie sięgnąć po jego powieści, które od kilku lat obecne są na polskim rynku... Wprawdzie o Wnuczce pana Linha słyszałam niezbyt dobre opinie (m.in. zarzuty o tani sentymentalizm), ale chłodny sposób prowadzenia historii w Kocham cię nastraja mnie optymistycznie;)

Na zakończenie – wspomnienie Żalu Emila Friante – obrazu, który poruszył główną bohaterkę. Bardzo żałuję, że nie udało mi się go znaleźć w większej rozdzielczości – diabeł tkwi w szczegółach.