sobota, 30 stycznia 2010

Rewers, lofty i Koralgol

O pobycie w Łodzi wspominałam już m.in. w notce o animacji – a ponieważ w przyszły weekend Łódź przybywa do Torunia z rewizytą – najwyższy czas wynotować październikowe wrażenia! Zdjęć szyldów tym razem przywiozłam niewiele – na szczęście sama nazwa miasta okazała się przyjaźnie krótka ;-)

Nigdy wcześniej nie byłam w Łodzi, ale Ania i Maciek postarali się, abym wywiozła z niej same pozytywne wspomnienia. Pomijając początkowe zamieszanie ze znalezieniem właściwej stacji (i moją próbę opuszczenia pociągu parę minut przed Łodzią Widzew, gdy wagon utknął w chaszczach, a ja dziwiłam się, że „ta stacja taka dzika”...;-)), całe spotkanie przebiegło bez zakłóceń. Oprócz przyjemności typowo towarzyskich – jak rozmowa z Anią przy kawie (po raz pierwszy od bardzo dawna) czy wieczór w klubie Studio 102 – zgromadziłam też parę bardziej uniwersalnych wspomnień, które zamieszczam poniżej.

Jednym z nich był przedpremierowy pokaz filmu Rewers w kinie Charlie. Polecam tym, którzy jeszcze nie widzieli – szczególnie ze względu na świetne aktorstwo (urocza Krystyna Janda jako matrona z nalewką ;-), charyzmatyczna i sprytna Anna Polony, czy zabawny Dorociński, cedzący przez zęby: Nie jem słodkiego. Nie zdążyłem przyzwyczaić się do słodyczy;). Błyskotliwe dialogi czy zaskakujący przebieg samej historii (tu brawa dla scenarzysty, Andrzeja Barta) autentycznie wciągały i bawiły.

Po seansie zastanawiałam się jednak, co tak naprawdę sprawiło, że Rewers zebrał tak wiele ultrapozytywnych opinii. Osobiście gdybym miała wybrać polski film z ostatniego roku czy dwóch lat, który wywarł na mnie największe wrażenie, to wskazałabym raczej na 33 sceny z życia Szumowskiej czy Rysę Rosy... Nie wiem, chyba drzemie we mnie jakieś sztywniackie przekonanie, że naprawdę godne uwagi są filmy (i książki – bo w równej mierze dotyczy to literatury), które mnie poruszają, wywołują silne emocje, pozwalają identyfikować się z bohaterami czy odczytywać w ich zachowaniach własne wątpliwości. A wszelkie lżejsze formy, które zwyczajnie uprzyjemniają czas, cenię mniej – podchodząc do nich z nastawieniem: Można obejrzeć, ale równie dobrze można zobaczyć pięć innych filmów z tej kategorii ;-) [Wyjątek stanowią tu oczywiście rzeczy spektakularnie udane, jak Annie Hall – bo te też na długo pozostają żywe w mojej głowie – ale jest ich jednak niewiele, a tych po prostu niezłych, sympatycznych, wywołujących uśmiech – całkiem sporo.]

A może właśnie nastawienie odwrotne do mojego, czyli obawa, że polskie kino potrafi tylko uderzać w tony patriotyczno-martyrologiczne i nie jest w stanie zaprezentować się z pogodnej strony, powoduje, że Rewers jest przyjmowany tak pozytywnie? Tym bardziej, że film Lankosza dotyczy czasów, które rzadko traktowane są w kinie z przymrużeniem oka. Może przekonanie, że we współczesnym polskim filmie istnieją tylko dwa bieguny – gorycz zaprawiona poczuciem klęski oraz niewyszukany dowcip spod znaku Ciacha, sprawia, że Rewers określa się mianem wyjątkowego? Tak czy owak, dla mnie pozostaje on sprawnie opowiedzianą historią – zabawną, niezobowiązującą, traktującą z dystansem gorzki czas PRL-u, urzekającą autoironią; historią, która dzięki soczystym postaciom (również tym epizodycznym) tworzy wdzięczny materiał na wolne popołudnie. Aha, Poezja, słucham? z pewnością zapisze się z mojej pamięci w kategorii filmowych powitań telefonicznych znacznie silniej niż Miau Pasikowskiego;))

Po seansie w Charliem czekały mnie kolejne atrakcje – uroczy wieczór w Studiu 102 czy przejażdżka po mieście (a przy okazji – marzenia lokalowe z łódzkimi loftami w roli głównej ;-) Następnego dnia za to postanowiliśmy zobaczyć kilka interesujących miejsc w świetle dziennym...


Na pierwszy ogień poszła łódzka filmówka. Po oszałamiającym odkryciu, że legendarna uczelnia to tak naprawdę technikum gazownicze, udało nam się dotrzeć we właściwe miejsce! ;-) Tam powitała nas plenerowo-tekstylna wystawa portretów legend kina zatytułowana Byli, są i będą (z niej pochodzi zdjęcie powyżej). Następnie przeszliśmy się korytarzami budynków... i wyobraźnia ruszyła pełną parą!

Obie z Anią wybrałyśmy na studiach specjalizację filmoznawczą, więc przeglądanie planów zajęć studentów filmówki budziło w nas lekką melancholię ;-) U mnie dodatkowo działał fakt, że nieraz zdarzało mi się montować filmy w pracy (były to oczywiście produkcje typowo korporacyjne), pisać scenariusze, dogrywać lektora czy dobierać muzykę do zmontowanego materiału – i sprawiało mi to ogromną przyjemność. Dlatego kiedy wyobrażę sobie, że mogłabym spędzać w montażowni całe dnie – i w ten sposób jeszcze zdobywać wykształcenie (!;-) – ogarnia mnie lekkie rozrzewnienie – i wpadam w stan pt. Dlaczego nie można prowadzić kilku żywotów równolegle ;-)

Dość jednak tych marzeń – po melancholijnym spacerze, wybraliśmy się wspólnie do Muzeum Kinematografii. Szczerze polecam wszystkim taką wycieczkę – oprócz wystawy plakatów do filmów Polańskiego (swoją drogą, świetne wyczucie czasu ;-), mieliśmy okazję obejrzeć mnóstwo pacynek z dawnych bajek, szkice do animacji Bolka i Lolka, postaci z Misia Koralgola, projekty kostiumów i scenografii (głównie autorstwa Tadeusza Wilkosza, którego nazwisko pewnie jeszcze zagości na łamach Kieszeni). Zabawnie, sentymentalnie i inspirująco.



Żałuję, że wraz z biletem nie wykupiłam możliwości robienia zdjęć – następnym razem to nadrobię; za to później, podczas spaceru ulicą Piotrkowską (gdzie omal nie złapaliśmy rikszy ;-), rzuciła mi się w oczy niezwykła multikulturowa wystawa... Wyobraźcie sobie, że kot dodatkowo machał łapką! ;-)


Po tym symbolicznym pożegnaniu;-), pognałam z Anią i Maćkiem na dworzec, gdzie – w myśl idei dialogu kultur – czekało na nas osobliwe zaproszenie do dyskusji:

I tak minęła moja pierwsza łódzka niedziela... Próba ukradnięcia jednej z liter sprzed Manufaktury (właśnie, byliśmy też w Muzeum Sztuki i w pijalni czekolady nieopodal;-) zakończyła się – niestety – fiaskiem;-) Gdyby jednak ktoś z Was był w okolicy i zechciał zgarnąć dla mnie część napisu, będę wdzięczna! Może być A. Lubię A. :-)

piątek, 29 stycznia 2010

Piątek, czyli emocje rosną

Dzisiejszy dzień – choć zupełnie się tego nie spodziewałam – okazał się dla mnie wyjątkowo emocjonujący. Najpierw jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że jedna z osób, z którą dość ściśle współpracuję, odchodzi do innej firmy. Nie zdążyłam ochłonąć i zastanowić się, czy informacja ta jest właściwie dobra czy zła ;-) – gdy otrzymałam przesyłkę, na którą czekałam od dłuższego czasu...

I powiem Wam tylko tyle, że mam fantastyczny powód do świętowania! Więcej zdradzę prawdopodobnie za kilka tygodni, a póki co, szepnę jedynie, że rzecz dotyczy pewnej mojej pasji, której przejawami są linkowany obok blog Stanikomania oraz bliskie mojemu sercu (również dosłownie ;-) forum.

Tymczasem pozdrawiam wszystkich, którzy zaglądają na tego bloga – i życzę Wam, aby i dla Was ten dzień zakończył się pozytywnie:) A dla przypieczętowania radosnego nastroju –
Pete Goldust i jego niezwykłe rzeźby świecowe. Do usłyszenia!


wtorek, 26 stycznia 2010

Kolażówka

Lisa De John – projektantka, malarka i mixed media artist, jak sama się określa – jest autorką prac o zachwycającym zestawieniu faktur, wzorów i barw:

Urocza, choć surowa, strona internetowa idealnie ilustruje to, o czym artystka wspomina w zakładce About me: inspiracje naturą, wariacje na temat świata zwierząt, wykorzystanie arkuszy papieru o różnej powierzchni. Oprócz ilustracji, na stronie De John znajdziecie barwne projekty wzorów tkanin i dużych płaszczyzn (w zakładce Surface Design). Mnie, jak zwykle, szczególnie urzekły notesy i notatniki – bo jeśli coś ma oryginalną, barwną okładkę, a jeszcze można w tym pisać, to dla mnie ideał przedmiotu użytkowego;)


Notes dostępny jest w Chronicle Books, o którym wspominałam przy okazji antyblogowej okładki. Wybrane ilustracje Lisy można natomiast kupić na Etsy (to miejsce z kolei przywoływane było na marginesie bajecznych krawatów:). We mnie – z racji przywiązania do Torunia – uśmiech wywołał zwłaszcza obrazek Gingerbread City (poniżej). Choć przyznam, że gotowe prace Lisy mniej skłaniają mnie do zakupów, a bardziej – do samodzielnych zmagań twórczych, np. kolaży z życzeniami dla przyjaciół:) O, choćby taki wdzięczny nosorożec!

P.S. Niech obrazek z piernikami będzie poniekąd pożegnaniem ze świątecznym nastrojem – bo nieuchronnie nadchodzi czas, by rozmontować choinkę...;) A że była to pierwsza choinka, jaką przygarnęliśmy i udekorowaliśmy wspólnie z R., żegnam ją z żalem – i nie omieszkam wrzucić tu jej pożegnalnych zdjęć;)

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Na dokładkę – zakładki!

Co jeszcze – oprócz okładki i ilustracji – może decydować o oprawie graficznej książek? Na odpowiedź wpadł Igor Udushlivy, który stworzył takie pomysłowe zakładki:


Każda zakładka występuje w zestawie z dopasowaną tematycznie obwolutą. Mnie najbardziej podobają się Moby Dick i Shot... choć Alicji czy Holmesowi też nie brakuje wdzięku:)

Znalezione na blogu projektanta – Icoeye, gdzie możecie obejrzeć więcej wzorów zakładek, ale i zapoznać się z innymi przedsięwzięciami Udushlivy'ego.

piątek, 22 stycznia 2010

To było tak, to było tak...

Mąż wcześniej wrócił z Sochaczewa... czyli piosenka Starszych Panów, która chodzi za mną od rana, a do niej ilustracja Roba Ryana (rym niezamierzony:) Ot, tak z myślą o wiośnie – i wszystkich, które poślubią w tym roku panów z wąsikiem, co mają hurtowy handel rur i blach..;)

Tymczasem zwracam uwagę, że cała ryanowa wycinanka jest przygotowana w jednym kawałku – wszystko się trzyma, nic nie odpada, obcasy mocno stąpają po kwiatach, a futryna zapewnia stabilność postaci. Inżynieryjna robota – a do tego jeszcze przedstawiająca tak sugestywną scenę;)

. . .





wtorek, 19 stycznia 2010

Machinalny scenariusz

Nie pamiętam, skąd wziął się u nas ten film – na kartoniku widnieje logo Machiny, więc pewnie kiedyś, z zapomnianych już przyczyn, kupiliśmy go z tym czasopismem. Faktem jest, że kilka dni temu natknęłam się na Mechanika Brada Andersona w trakcie przetrząsania szuflad, i postanowiłam go obejrzeć. Zaczęliśmy z R. w niedzielny wieczór, skończyliśmy – z pewną taką niechęcią – w nocy z poniedziałku na wtorek.


Czy było warto... Cóż, powiedziałabym, że Mechanik (swoją drogą, znów specyficzne tłumaczenie tytułu – machinist to, zdaje się, operator maszyny, a nie prozaiczny mechanik) może spodobać się tym, którzy... przez ostatnie parę lat odpoczywali od kina;) Pytania, które z wydarzeń, rozgrywających się na ekranie dzieją się naprawdę, a które są jedynie przywidzeniem lub projekcją stanów lękowych bohatera; rozważania, czy dana postać jest świadoma wszystkiego, co robi; czy każdy z bohaterów jest realny itp., pojawiały się już tak często w kinie czy literaturze (i to – ujęte w dużo bardziej interesujący sposób), że doprawdy trudno dostrzec w tej historii coś świeżego. Bo OK, jest tu jakaś tajemnica, którą krok po kroku odkrywamy, jest nastrój obsesyjnego lęku, są piętrzące się wątpliwości – ale całość wypada po prostu nużąco. I nie wnosi nic do kinowego tematu "omamy vs. fakty" – jawi się raczej jako jakiś wczesny pomysł fabularny Lyncha;)

Jasne, wiele by tu można uzasadnić konwencją filmu, twierdząc, że senność i fantasmagoryczność akcji były celem twórców – ale obok banalnych zagadek psychologicznych pojawiają się tu jeszcze niedorzeczne momenty sensacyjne (vide: bohater rzucający się pod koła samochodu), które – choćby nie wiem, jak symbolicznie
je interpretować w kontekście zakończenia filmu – są po prostu... niskich lotów. (W przenośni, bo dosłownie to bohater unosi się dość wysoko;)


Chyba najbardziej udana jest w Mechaniku ilustracja stanu chronicznej bezsenności (bohater nie sypia od ponad roku – jest skrajnie wyczerpany, jego ruchy są senne i apatyczne, a wszystkie sceny, w których występuje, wydają się rozgrywać na pograniczu jawy i snu), co w połączeniu z chłodną tonacją kolorystyczną kadrów daje ciekawy efekt. Ale poza zdjęciami – niewiele. Odmieniony Christian Bale (w komentarzach na Filmwebie przeczytałam: Bale w tym filmie był tak chudy, że po prostu wyglądał rewelacyjnie!;)), którego lubię od czasu Prestiżu Christophera Nolana (o właśnie, choćby u Nolana, w Memento, było już mnóstwo motywów pokręconej świadomości bohatera), wypada dobrze we wcieleniu udręczonego bezsennością paranoika – tyle, że cała jego postać jest dość... nieciekawa.

The Machinist nie jest z pewnością najgorszym filmem, jaki widziałam. Myślę raczej, że podpada pod nastrój: Obejrzałabym coś przed snem, ale nie mam ochoty na zbyt pogodne historie. Albo: Włączyłabym jakiś film na czas prasowania – taki, żeby wystarczył na dwa kilo koszul;) Czy wreszcie (last but not least, choć to nie mój przypadek) – Uwielbiam Christiana Bale'a.

To tyle w temacie
:) Do usłyszenia!

P.S. Tak się zastanawiam – może Machinist trafił do Machiny tylko przez zbieżność tytułów?;)

sobota, 16 stycznia 2010

Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz...

Wracając do szydełkowych zachwytów, prezentuję osłonkę na rowerowe koło. Zarówno barwny wzór, jak i sam pojazd, budzą we mnie ciepłe uczucia – w sam raz na odegnanie szarości za oknem :-)


Zdjęcie znalezione na blogu Ninyinvorm, która prezentuje wiele uroczych przykładów holenderskiego folkloru. Autorka zdradza również, że instrukcję wykonania osłonki na koło roweru można znaleźć na stronie Staphorst Museum (o, dokładnie tutaj) – niestety, jest dostępna tylko w języku holenderskim;) Większości z nas pozostaje zatem głównie cieszyć oczy...



Nagolego

Poniekąd w nawiązaniu do tej notki;) – żartobliwa wariacja reklamowa na temat marki Lego. Nie dokopałam się, niestety, do nazwiska jej autorów (znalazłam jedynie same obrazki na paru blogach poświęconym reklamie) – ale wiem, że nie jest to oficjalny materiał wizerunkowy Lego;)


Bardzo mi się podoba to zestawienie: dziecięca zabawka użyta niby dla stworzenia erotycznego obrazka – a jednocześnie efekt, który wywołuje wrażenie ocenzurowanej nagości. Czyli – pomysł niepokorny i z pieprzykiem, ale twarz i ciało kobiety są zniekształcone, zredukowane do pikseli – jak wizerunki podejrzanych w serwisach informacyjnych. Pomysłowe i dobrze zrealizowane.


Lars amandi

Jakiś czas temu natknęłam się w Wysokich Obcasach na recenzję Miłości Larsa (Lars and the Real Girl) w reżyserii Craiga Gillespie. Opis filmu na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłam poszukać go przy okazji świątecznych zakupów – i udało się, dorwałam niedrogie DVD, dzięki czemu Lars stał się prezentem gwiazdkowym dla R. i dla mnie.
Fabuła filmu jest tragikomiczna. Poznajemy samotnego mężczyznę, Larsa – dwudziestoparolatka, który mieszka w domku gospodarczym nieopodal brata i jego żony. Karin, szwagierka, na próżno usiłuje nawiązać z bohaterem bliższy kontakt i zachęcić go do wspólnego spędzania czasu – Lars stroni od ludzi i zdecydowanie unika zażyłości z rodziną czy znajomymi z pracy.

Pewnego dnia jednak oznajmia Karin i bratu, że odwiedzi ich ze znajomą...
Bliscy Larsa są zachwyceni – nie mogą doczekać się poznania koleżanki, która rzekomo przybyła z zagranicy (jest pół Brazylijką, pół Dunką) i czuje się nieco zagubiona w nowym otoczeniu. Sytuację pogarsza fakt, że – jak twierdzi Lars – Bianka jest niepełnosprawna i bardzo nieśmiała...

I wkrótce na progu domu Karin i Gusa pojawia się Lars z wyjątkową narzeczoną.
Bliscy Larsa są zszokowani – szybko orientują się, że mężczyzna faktycznie wierzy (lub z konsekwencją i przekonaniem udaje, że wierzy), że Bianka jest rzeczywistą osobą i nie ma najmniejszego zamiaru przerywać tej maskarady. Zabiera dziewczynę na spotkania towarzyskie (w których raptem zaczyna uczestniczyć), na spacery czy do kościoła, a jego rodzina i znajomi uczą się funkcjonować w tej sytuacji. I na tym właściwie bazuje główny wątek filmu.

Jak się domyślacie,
nie brak w Miłości Larsa scen komicznych – np. moment mierzenia ciśnienia u lekarza gumowej lalce ;-), ale i wiele w nim prozaicznego smutku. Na pierwszym planie pozostaje samotność Larsa i motyw jego lęków czy zahamowań (tu oklaski dla Ryana Goslinga za rolę głównego bohatera), a w tle pobrzmiewają – oczywiście – pytania o istotę tolerancji i zrozumienia.

I choć chwilami film jest nieco odrealniony (chciałoby się wierzyć, iż w każdej społeczności życzliwość i akceptacja są odruchami tak naturalnym, jak w środowisku Larsa), to jednak ujmuje bezpretensjonalnością i wdziękiem. W dużej mierze dzięki autorce scenariusza,
Nancy Olivier, która za tę historię otrzymała nominację do Oscara (Olivier jest również scenarzystką serialu Sześć stóp pod ziemią – jednego z tych, których nigdy nie oglądałam, ale niezmiennie zamierzam). Przyznam jednak, że chwilami Miłość Larsa bardziej przypominała mi przypowieść niż realistyczny scenariusz; układała się w poetycką metaforę odosobnienia – mimo pozornie konkretnych realiów.

Polecam ten film – nawet jeśli nie wstrząśnie Wami bez reszty i nie pozostanie w pamięci na całe życie. Bardzo łatwo go znaleźć – nie tylko w sieci, ale i np. w merlinie za 19,99 zł, a w kulturalnym sklepie Agory – za 8 zł (był kiedyś dodatkiem do Wyborczej). Moim zdaniem warto.

PS. Nie znałam aktorów, występujących w tym filmie – ale przeglądając później obsadę, doczytałam, że Paul Schneider, filmowy brat Larsa, wystąpił również w Away we go Mendesa. To z kolei przywołało we mnie radosne wspomnienie tego filmu i kazało powtórzyć Wam, by koniecznie go obejrzeć – zwłaszcza zimą ;-) Tak, jak opowieść o Larsie miejscami przeistacza się w parabolę, tak Para na życie to po prostu zabawna, wciągająca historia z soczystymi postaciami.

środa, 13 stycznia 2010

Dane sfilcowane

Filc już dawno opuścił strychy i schowki – i z dumą rządzi na salonach! Grupa projektowa Pink Pug Design wykorzystała go do stworzenia oryginalnych podkładek pod filiżanki. Kształty, jak zauważycie (być może z sentymentem:), wzorowane są na dawnych nośnikach danych. Dyskietki, szpule taśmy, kasety magnetofonowe... Wszystko to w soczyście wełnianym wydaniu wygląda niezwykle nowocześnie.Filcowe podkładki pod kubki można kupić w Pink Pug albo sklepach internetowych z wyposażeniem wnętrz, np. w Studio Indygo (co ciekawe, są tu nieco tańsze niż u źródła;) A na zakończenie – kwitnąca filcowa lampa! I byle do wiosny...

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Kobieta z walizką

...czyli Życie miłosne izraelskiej pisarki, Zeruyi Shalev.

Niesamowicie mi ta książka zaprzątała głowę przez ostatnie dni. Czytałam ją w każdej wolnej chwili – cisnąć się w zatłoczonym autobusie, przygotowując kolację, czekając na przesyłkę na poczcie – w sytuacjach, w których zwykle nawet nie pomyślałabym o wyjęciu książki z torby. Bo w przypadku
Życia miłosnego, cokolwiek robiłam, wystarczyła sekunda, bym znów znalazła się w świecie głównej bohaterki – ponownie pogrążyła się w kręgu jej obsesyjnych fascynacji, lęków z dzieciństwa czy mglistych nadziei na przyszłość.

Akcja powieści koncentruje się wokół tytułowego "życia miłosnego" dwudziestoparoletniej Ja'ary. Bohaterka jest mężatką, mieszka w Jerozolimie i stara się o etat na tamtejszym uniwersytecie. Szczegóły jej życia poznajemy na dalszym planie opowieści – wiodącym wątkiem pozostaje historia znajomości z pewnym starszym mężczyzną...

Wyznania bohaterki (
narrację prowadzi Ja'ara) nasycone są zmysłowością; o swoich marzeniach czy doświadczeniach seksualnych bohaterka pisze dosadnie i bezpośrednio, niekiedy wręcz z naturalistycznym zacięciem. Nie ma tu miejsca na niedopowiedzenia czy subtelności (te znajdziemy w innych warstwach powieści) – Ja'ara szczerze relacjonuje wydarzenia, w których brała udział lub które prowokowała. Po klasycznej powieści Waters, narracja Shalev wydała mi się niezwykle swobodna i oderwana od dbałości formalnej; kolejne zdania płynęły swobodnym nurtem przez strony powieści, składając się na obraz pogmatwanej i pełnej niepokojów świadomości Ja'ary. Przykładowo:

Z tego szczęścia usiadłam w walizce, wtuliłam się w śmiałe stroje i wyprężając ramiona, jakbym się właśnie zbudziła, powiedziałam, chodź do mnie, pragnę cię, niezupełnie pragnęłam, ale też niezupełnie skłamałam, bo bardzo pragnęłam pragnąć, i pomyślałam, że jeśli on w to uwierzy, ja też uwierzę, a kiedy zobaczyłam, że nie rozumie, wyciągnęłam do niego ręce z walizki, on pochylił się ku mnie zaskoczony i powiedział, może najpierw coś zjemy, umieram z głodu. Od dołu jego brzuch, chociaż pusty, wydawał się duży i miękki, poczułam lekki wstręt, mimo to postanowiłam spróbować raz jeszcze, więc przesłoniłam twarz pończochą czy majtkami, trudno było rozróżnić, i szepnęłam uwodzicielsko, jedzenie nie ucieknie, a ja tak, on się roześmiał, jakby to był żart, nie dostrzegając groźby, i powiedział, ale zaraz zamkną sklep, a nie ma nawet chleba, wyskoczę na chwilę, możesz na mnie zaczekać w walizce. [...]

I tak dalej, i tak bez zmian – aż do ostatniej strony. Kolejne obrazy przebiegają nam przed oczami, dyskusje toczą się jak w tych dwóch zacytowanych zdaniach (owszem, były to tylko _dwa_ zdania;), a w tle dodatkowo przebłyskuje tajemnica rodzinna sprzed lat. Nawet podział powieści na rozdziały wydaje się niedopatrzeniem wydawcy, bo równie dobrze opowieść bohaterki mogłaby zostać utkana z jednej nici, poprowadzona bez przerwy, na jednym tchu...

A jednak w tej pozornie niezobowiązującej narracji, w tym luźnym ciągu zwierzeń, wspomnień i złudzeń, co rusz rozbłyskuje jakaś błyskotliwa myśl, regularnie wzrok zatrzymuje się na trafnym sformułowaniu, które – choć lakoniczne – wydaje się celne i nowatorskie. I przyznam, że choć bohaterka chwilami niemiłosiernie mnie irytowała, choć niekiedy trudno było mi się z nią identyfikować – nie mogłabym odmówić jej (tej kobiecie, która
najchętniej prowadziłaby kilka żyć równolegle, żeby nic nie działo się kosztem czegoś innego) wrażliwości ani przenikliwości. Trudno również byłoby mi zachować chłodny dystans wobec tej powieści – Życie miłosne na przemian drażniło mnie, ekscytowało (czasem w chwilach, w których bym się o to nie podejrzewała;) i odstręczało – jednak w każdym z tych przypadków jawiło mi się jako wiarygodne.

Dlatego gorąco polecam powieść Shalev, bo – choć daleka jestem od przypisywania jej etykietki "obrazu prawdziwej natury kobiety" (z taką opinią spotkałam się w paru internetowych recenzjach), to jednak myślę, że wizja rozterek Ja'ary, jej niespełnionych aspiracji czy tłumionych (nieprzebudzonych) pragnień naprawdę przemawia do wyobraźni.

P.S.1 Czytając książkę, zastanawiałam się nad jej możliwą adaptacją filmową – i moje wyobrażenia rozciągały się między myślą "gotowy materiał na scenariusz" a "za żadne skarby nie da się tego przenieść na ekran";) Z zainteresowaniem przeczytałam więc wiadomość o istnieniu tego filmu – jeśli uda mi się go dorwać, z pewnością o nim napiszę.

P.S.2 Jeśli macie ochotę na dłuższą próbkę
Życia miłosnego, fragment powieści znajdziecie w onetowej czytelni.

P.S.3 Z trwogą zauważyłam, że nie zrecenzowałam w Kieszeniach jeszcze żadnej książki napisanej przez mężczyznę;)


Dla wielbicieli tradycyjnych dzienników

Jeśli zamiast wstukiwać swoje myśli w szpalty banalnego bloga, wolisz prowadzić pamiętnik – spodoba Ci się notes o takiej okładce:)


To i inne wydawnictwa o oryginalnych oprawach (kalendarze, książki, bruliony...) znajdziecie w Chronicle Books. Mnie urzekł hafciarski podręcznik z pieprzykiem;)

To tyle tytułem poniedziałkowego odśnieżania wyobraźni:) Do usłyszenia!


czwartek, 7 stycznia 2010

Talenty Taler

Xenia Taler to kanadyjska projektantka, która specjalizuje się w zdobieniu materiałów ceramicznych. Temat jest mi bliski, bo od jakiegoś czasu sama próbuję swoich sił w pracy z gliną – więc z przyjemnością oglądam dzieła wytrawnych ceramików:)

Dzięki wyobraźni Xenii gładkie płytki ścienne przybierają fantazyjne odcienie i wzory (wszystkie są malowane ręcznie):

Niektóre projekty Xenii ukazują się na innych, niż ceramika, materiałach – np. okolicznościowych kartkach czy notatnikach (wspominam o nich głównie dlatego, że ceny samych płytek są zabójcze;)



Oprócz wielobarwnych, wśród płytek Taler znajdziemy też kolekcję czarno-białą (mnie przypadł do gustu zwłaszcza motyw góralski;)
Więcej prac Xenii Taler znajdziecie na jej stronie. A na zakończenie – urocza ceramiczna rybka:)

P.S. Ten obrazek dedykuję Kasi, której śniło się, że pod pretekstem „ratowania grubej ryby" (z dziurą w brzuchu), podstępnie wyprowadziłam ją nad staw i oddałam w ręce zbirom, którzy z kolei próbowali przewiercić Kasi kręgosłup (celem odebrania jej życia w fantazyjny sposób) – Kasia natomiast broniła się dzielnie, wijąc jak węgorz. Tyle tytułem sennego skrótu (o symbolice wiertła nie będę pisać, bo wiadomo, że to to samo, co parasol;)