poniedziałek, 30 listopada 2009

Czołówki, czyli chylę czoła

Bardzo lubię, kiedy czołówki filmów stanowią coś więcej, niż tylko plansze informacyjne. Kiedy są starannie skomponowane, zaprojektowane tak, że każdy ich kadr stanowi oddzielny, atrakcyjny obraz – albo kiedy układają się w animacje nawiązujące do fabuły filmu. Zdarza się, że zamiast rozległego wprowadzenia z pełnym tytułem, listą dialogową i muzyką, na chwilę rozbłyskuje tylko tytuł – nawet słabo widoczny, ledwie czytelny – i to też stanowi lepsze rozwiązanie, niż banalna seria nazwisk. Mój sentyment budzą – z oczywistych względów;) – napisy początkowe i końcowe z filmów Woody'ego Allena, w których teksty są zawsze białe, pisane od lat tą samą czcionką, wyświetlane na czarnym tle w akompaniamencie jazzowej muzyki. Nie ma tam fajerwerków kolorów czy zaskakujących animacji – a jednak całość zapada w pamięć i funkcjonuje jako znak rozpoznawczy Allena.

Najkrócej rzecz ujmując – lubię, kiedy czołówka nie jest przypadkowa, lecz stanowi pełnoprawny element filmu. Przecież, w tej czy innej postaci, pojawić się musi – dlaczego więc nie wykorzystać jej w twórczy sposób?
Parę lat temu urzekł mnie początek filmu Dziękujemy za palenie – idealnie odpowiadający tematyce działalności koncernów tytoniowych:




A znacznie wcześniej – lista dialogowa Hydrozagadki;) Jednak szczególną rolę w nowatorskim podejściu do napisów początkowych i końcowych odegrał Saul Bass – amerykański grafik i autor animacji.

Jego kariera rozpoczęła się dzięki czołówce do filmu The Man with the Golden Arm Otto Premingera (Złotoręki, 1955, do zobaczenia tutaj), a tempa nabrała dzięki współpracy z Alfredem Hitchcockiem i Martinem Scorsese. Sekwencje filmowe Bassa – jak i jego plakaty filmowe – niezmiennie budzą mój zachwyt. I mimo, że mają po kilkadziesiąt lat, nie przestają inspirować – np. twórców plakatu do Tajne przez poufne braci Coen.

Tutaj pamiętna czołówka z Zawrotu głowy, obok świetne intro do The Human Factor Otto Presingera, a poniżej – początek hitchockowskiego Północ – północny zachód:





Następnie – czołówka Ocean's eleven (tj. pierwowzoru Lewisa Milestone'a z 1960 r.) przygotowana przez Bassa:





Jako ciekawostka – gwiezdna wariacja na temat stylu Bassa;)

A na zakończenie – ilustracje artysty do książeczki Henri's walk to Paris wydanej w latach 60. Czyż nie urocze?:)


P.S. Tak, wiem – to był długi i pstrokaty post;)


piątek, 27 listopada 2009

Inny z Inishmaan

Od paru miesięcy planowaliśmy wybrać się do teatru – ale albo byliśmy zajęci, albo zabrakło biletów, albo trwała przerwa wakacyjna. W końcu udało się – padło na Kalekę z Inishmaan Martina McDonagha w reżyserii Iwony Kempy – w toruńskim Teatrze Horzycy.

W opisie przedstawienia można przeczytać, że McDonagh ma coś z Tarantino – co pozwala sądzić, że rodzimy teatr idzie śladami kina, gdzie wszystko ma coś z czegoś;) Kiedyś roiło się od „polskich Bridget Jones”, niedawno Galerianki promowano jako rodzime Gotowe na wszystko, a skądinąd sympatyczny film 2 dni w Paryżu opisywano jako komedię pełną testosteronu nie tylko dla lejdis;) itp. Cóż, najwyraźniej faktycznie podobają się nam piosenki, które już raz słyszeliśmy, więc każda rekomendacja musi zawierać odniesienie do innego tytułu;)

Wróćmy jednak do spektaklu. Dramat McDonagha rozgrywa się w latach 30. w Irlandii – obserwujemy żyjących w ubóstwie mieszkańców wsi Inishmaan, których codzienność wypełniają miałkie rozmowy, zakrapiane alkoholem kłótnie i niedorzeczne plotki dostarczane przez miejscowego gadułę, Jonnypateena. Wśród wielu postaci na plan pierwszy wysuwają się dwie starsze kobiety, opiekujące się tytułowym kaleką. Okazuje się nim nastoletni Billy – osierocony przed laty, wrażliwy chłopiec, który spędza czas głównie „gapiąc się na krowy”.

W pewnym momencie Jonnypateen przybywa z wiadomością, że na pobliskiej wyspie, Inishmore, amerykański reżyser zamierza kręcić film (co nawiązuje do rzeczywistej sytuacji, gdy Robert Flaherty realizował Człowieka z Aran). Zelektryzowani informacją mieszkańcy zaczynają snuć przypuszczenia na temat filmu, a kilkorgu z nich – w tym Billy'emu – udaje się dopłynąć na wyspę i spróbować swoich sił na planie...

Przedstawienie ogląda się z zainteresowaniem, niektórzy aktorzy (zwłaszcza Sławomir Maciejewski w roli Jonny'ego) przykuwają uwagę, a – gorzką w gruncie rzeczy – historię ubarwia sporo scen humorystycznych. Wszystko to jednak jako całość wypada średnio. W pamięć zapada kilka wyrazistych postaci i garść groteskowych epizodów, ale sama historia jawi się jako niezbyt odkrywcza opowieść z morałem. A szkoda. Chętnie sięgnęłabym po dramat McDonagha, by przekonać się, ile wynikało w nim z pierwowzoru literackiego.

Nie bardzo podobały mi się również wstawki filmowe, które – jak sądzę – miały wprowadzić do inscenizacji element interdyscyplinarny;) (poza tym, tłem dla akcji jest produkcja filmu, więc takie dekoracje wydawały się uzasadnione) – ale w istocie niewiele wnosiły do spektaklu. Wyświetlenie głowy głównego bohatera w czołówce Metro Goldwyn Mayer – w scenie, gdy ciotki otrzymują list od Billy'ego, a z głośników płynie jego głos – niczemu nie służyło. Rozumiem, że list był odczytywany przez samego aktora, a nie przez kobiety – ale w jakim celu towarzyszyła temu nieruchoma klatka z filmu? Czy zamknięte usta Grzegorza Wosia (mimo że – jak wspomniałam – słyszeliśmy głos;) miały kontrastować z tradycyjnym rykiem lwa, który słyszymy w czołówce?;) Nie mam ochoty doszukiwać się takich uzasadnień – pomysł wydał mi się nieprzemyślany. To jednak drobiazgi – i czepiam się ich (przyznaję;) głównie dlatego, że jestem wyczulona na nawiązania do kina i lubię, kiedy są dopracowane i nieprzypadkowe.

Słowem, Kalekę z Inishmaan polecam ją tym, którzy – jak ja – bardzo stęsknili się za teatrem i sam kontakt z aktorami wyda im się satysfakcjonujący;) – albo osobom, które mają ochotę na niezobowiązujące przedstawienie, doskonałe, by po nim iść na kawę z przyjaciółmi.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Zaczarowany ołówek

Pamiętacie świecowy raster? Dziś praca wykonana z innego rodzaju kredek – ułożonych nie w obrazy, lecz w pierścionki i broszki.
Autorka to Maria Cristina Bellucci – przytaczam za designboom.

niedziela, 22 listopada 2009

Nieład z kluczem

Mam kłopot ze zbiorami opowiadań. Szkoda mi czasu na serwowanie sobie jednego, krótkiego utworu dziennie i poświęcanie mu oddzielnej refleksji (choć tak pewnie byłoby najlepiej), więc zwykle czytam hurtem, po kilka tekstów naraz. W rezultacie gdy tylko zaangażuję się w jedną historię, raptem wytrąca mnie z niej zakończenie i pospiesznie wpadam w świat kolejnej – opartej na nowym pomyśle fabularnym, nowych bohaterach, nowych wątkach... Kończy się zwykle tak, że odkładam książkę, mając w głowie zestaw kolażowych wspomnień, migawkowych wycinków fabuły – i uczuć, które zaświtały mi w trakcie lektury, ale nie bardzo już pamiętam, czym były spowodowane.

Z opowiadaniami Atwood było inaczej, bo – mimo iż wyraźnie wyodrębnione, zróżnicowane (prowadzone np. raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie) wydają się dotyczyć jednej bohaterki. Uchwyconej w rozmaitych sytuacjach, sportretowanej na kolejnych etapach życia, zderzonej z wieloma osobistymi dramatami i borykającej się z codziennością. Całość nie jest ułożona chronologicznie – wspomnienia dorastającej dziewczynki sąsiadują z całkiem dojrzałymi rozważaniami nauczycielki akademickiej, która – zagubiona i niepewna co do swojej przyszłości – zastanawia się, czy nie było jej pisane inne życie, inne miejsce.

W rezultacie otrzymujemy zbiór różnorodnych, acz spójnych historii
. Mamy Sztukę gotowania i podawania, która ukazuje trudności jedenastolatki z akceptacją drugiej ciąży matki, mamy skomplikowane relacje sióstr, przywołane w Jeźdźcu bez głowy, mamy historię trzydziestoparolatki trwającej w Moralnym nieładzie – próbującej ułożyć sobie życie z żonatym mężczyzną [na marginesie: czytając opisy niektórych zachowań bohaterki, miałam wrażenie, że trafiłam znów do świata Zbójeckiej narzeczonej, gdzie każda kobieta traktowała partnera z nabożną czcią i skrajną ostrożnością, byle tylko w żaden sposób nie zachwiać delikatnym męskim ego...]. Są wreszcie Fiasko wyprawy na Labrador oraz Chłopcy z Laboratorium – teksty poświęcone postaciom matki i ojca, przywołujące obrazy ich młodości zderzone z gorzkim wspomnieniem odchodzenia ku śmierci.

Warto poświęcić kilka wieczorów na Moralny nieład i przyjrzeć się tym jedenastu kadrom z życia kobiety. Mnie najbardziej podoba się, jak
różnorodność opowiadań obrazuje niekonsekwencje i zgrzyty w wizerunku jednego człowieka; jak dowodzi, że na wieloletnie życie składa się tak wiele drobnych emocji, okoliczności czy ról społecznych, że nie sposób ich usystematyzować i scalić w zwartą i uporządkowaną biografię, nie tylko literacką.

Jest w tym tomie i to, co u Atwood doceniam zawsze – trafne uchwycenie kobiecych emocji, odmalowanych ze szczerością i autentyzmem, bez idealizowania czy usprawiedliwiania. We wspomnieniach bohaterki nie ma poczucia winy za wrogość wobec ciężarnej matki, nie ma kwestionowania młodzieńczej lekkomyślności w relacjach z chłopcami (Moja ostatnia księżna) ani wypierania się manipulacji wobec młodszej siostry w Jeźdźcu. Kilku- czy kilkunastoletnie dziewczynki bywają mściwe, nikczemne i próżne – owszem, wiele z tych uczuć, jak się okazuje, jest chwilowych i nietrwałych, ale przecież zaistniały, rozbłysły na moment i na jakimś etapie życia bohaterek mocno rozpalały ich myśli.

W nocie wydawcy na okładce możemy przeczytać, że
Moralny nieład jest „nietypową, przewrotną autobiografią Margaret Atwood". Coraz częściej mam wrażenie, że każdy utwór pisarki jest taką jej „nietypową autobiografią" – poszczególne portrety bohaterek mocno się zazębiają, pewne rysy kobiet powracają w niemal wszystkich wcieleniach... Mnie to bardzo odpowiada.

czwartek, 12 listopada 2009

Scenografi(k)a

Przeglądając jakiegoś bloga poświęconego modzie, natknęłam się na nazwisko Shany Faust, stylistki. Zajrzałam na jej stronę internetową i wśród rozmaitych projektów urzekły mnie stylizacje oparte na wnętrzach wykreślonych białą linią. Trochę kojarzą się z Dogville, trochę z kraszankami, a w całości – są bardzo efektowne:)

Nie wiem, czy bardziej podobają mi się zgrabnie odwzorowane krzesła-Ludwiki, czy barokowe tapety w wersji konturowej. Tak czy owak, zdolna ta kraShanka;)

wtorek, 10 listopada 2009

Mucha nie siada

Etsy to skarbnica przedmiotów wykonywanych ręcznie – ubrań, biżuterii, elementów wyposażenia wnętrz itp. Wśród dziesiątek inspirujących sklepów znajduje się też kącik MeandMatilda – oferujący krawaty i muchy w bajecznych wzorach.


Oferta kierowana jest głównie do zaręczonych (zestawy dla pana młodego, drużb itp.), ale kto powiedział, że krawat w różową pepitkę można założyć tylko na ślub?;)
Moim zdaniem niektóre wzory są kapitalne. Na przykład mucha z pierwszego zdjęcia – nic, tylko założyć i wskoczyć do Yellow Submarine!
;)

Więcej informacji na stronie sklepu.

niedziela, 8 listopada 2009

Notka na czasie

Obrazek stąd;)

Mniejsze zło, czyli Lesław Żurek

Na nowy film Morgensterna czekałam z niecierpliwością. Staram się śledzić to, co dzieje się w polskim kinie poza nurtem komedii romantycznych, a i fakt zrealizowania filmu po latach odpoczynku Morgensterna od reżyserii, działał na mnie intrygująco. Słyszałam tu i ówdzie, że Mniejsze zło to kino rozrachunkowe, że bohater staje wobec trudnych wyborów moralnych, a i tytuł (a także czas akcji – lata 80.) pozwalał mniej więcej domyślać się, czego będzie dotyczyła historia.

I zasadniczo wszystko poszło zgodnie z planem. Gdyby nie fakt, że postać głównego bohatera
i jego przedziwne perypetie wydawały się chwilami tak niewiarygodne, że traciłam zaufanie do całej historii.

Główny bohater – Kamil – to człowiek średniej urody, przeciętnej błyskotliwości, zerowej charyzmy (a za to – nadmiernej pewności siebie) ale z zupełnie niewiadomych przyczyn, atrakcyjne kobiety lgną do niego jak muchy do miodu;) Najpierw studentka, urzeczona rzekomą znajomością bohatera z Konwickim, następnie asystentka na uczelni, dalej jej siostra, ordynatorka szpitala psychiatrycznego (w tym przypadku, powiedzmy, motywacja bohaterki była jakoś nakreślona widzowi – chodziło o przypisywaną Kamilowi opinię opozycyjnego poety). W dalszej kolejności nawinęła się aktorka (Magdalena Cielecka) – do której młody polonista wycedził wprawdzie zaledwie parę słów, ale najwyraźniej tak sugestywnych, że zamknął w nich cały swój uwodzicielski kunszt;), później początkująca poetka, gotowa z marszu na "dwa ruchanka"..;) Daję słowo, kiedy na ekranie w epizodycznej roli wystąpiła Bożena Dykiel, też byłam pewna, że zaraz zaprosi bohatera do siebie i zaproponuje koniaczek;) Można by pomyśleć, że lata 80. były erotycznym rajem dla polonistów (po seansie miałam zresztą ochotę zadzwonić do kolegów ze studiów i zapytać, czy przegapiłam jakoś tę ogólnospołeczną tendencję, która być może do dziś przetrwała na filologiach;)

I choć wobec tematu moralnych rozterek wątki erotyczne wydają się nieistotne – to i poza nimi historia głównego bohatera mnie nie porwała. Jeśli chodzi o tzw, kino rozrachunkowe, znacznie bardziej poruszyła mnie choćby Rysa.

Za ogromny atut filmu uważam jednak postaci drugoplanowe. Janusz Gajos w roli ojca Kamila był rewelacyjny, Anna Romantowska jako żona dotrzymywała mu kroku. Lekarz, Krzysztof Kowalewski (i jego "tryperek kapitalistyczny";), Wojciech Pszoniak jako pacjent szpitala psychiatrycznego, ba - nawet Olaf Lubaszenko w grze "dobry i zły policjant" (a raczej – "dobry i zły milicjant") wydawał mi się wiarygodny;) Powiem więcej, Borys Szyc, którego ostatnio miałam po dziurki w nosie, stworzył całkiem udaną kreację. Cały ten zestaw barwnych postaci, budujących tło dla dość jałowego wątku głównego, zdecydowanie uatrakcyjnił seans Mniejszego zła.

Doceniam też sam pomysł – wykreowania postaci, która nie wpisuje się ani w typ nieugiętego opozycjonisty-ideowca, ani cynicznego ubeka. Kamil to "zwykły człowiek", konformista, który nie angażuje się specjalnie w walkę z systemem, ale i nie czerpie z niego większych korzyści. Wydaje się mieć jakieś aspiracje zawodowe, lecz w istocie zależy mu głównie na tym, by prześlizgiwać się z dnia na dzień – unikając wojska, kłopotów na uczelni itp. Można było jednak z tej postaci wycisnąć więcej. Albo przynajmniej – nie dopisywać do niej płaskich romansów;)

- - - - -
P.S. Zapadła mi w pamięć jeszcze jedna scena – reprezentatywna dla kreacji Kamila, więc pozwolę sobie ją przytoczyć;) Otóż dochodzi do spontanicznej schadzki Kamila z aktorką (Cielecka). Bohaterowie
padają sobie w ramiona – gdy nagle kobieta odsuwa się i zostawia rozentuzjazmowanego kochanka samemu sobie... Dalej rzecz rozgrywa się następująco:

Ona (zawstydzona): Wybacz... Zachowałam się jak amatorka.
On: ... (nie zaprzecza)
Ona: (nadal zawstydzona, smętnie opuszcza głowę)
On:
Ktoś cię skrzywdził?
Ona (ujęta jego przenikliwością): Skąd wiesz?!

On:
Jestem pisarzem. Płacą mi za to, żeby wiedzieć.

No doprawdy, błyskotliwy dialog;) To tyle na dziś – do usłyszenia!


sobota, 7 listopada 2009

Gdańskie wersety

W pracy u mnie ostatnio okropnie. Sporo nerwów i niepokojów, a w chwilach, kiedy wydaje się, że powraca stabilizacja – zawsze znajdzie się ktoś gotów podnieść ci ciśnienie. Dla odwrócenia myśli od codzienności, odkurzę więc parę wspomnień z minionych tygodni.

Na początek – Gdańsk (aby nie zadręczać Was szyldami, tablicami i muralami pokazywanymi w całości, jak to było w przypadku Kazimierza, sięgam po rozwiązanie bardziej kolażowe)!Otóż tak się złożyło, że pod koniec października mieliśmy okazję spędzić kilka dni w Gdańsku – dzięki X., której mieszkaniem, a przede wszystkim – której psem Smółką – się opiekowaliśmy. Miasto, jak zwykle, okazało się urocze i gościnne... choć natknęliśmy się również na lokalne zakazy.
Na szczęście przy umiejętnym wyborze trasy można było swobodnie przemierzać gdańskie ulice ;-) Przemaszerowaliśmy więc starówkę wzdłuż i wszerz, odwiedziliśmy Teatr Wybrzeże (Pieszo Mrożka w reżyserii Anny Augustynowicz – takie sobie), wpadliśmy do kina Kameralnego (tudzież Helikon, nigdy ich nie rozróżniam) obejrzeć – raz – Do Czech razy sztuka (sympatyczne, tytuł od rzeczy), a nawet udało nam się spędzić słoneczne (!) popołudnie na plaży. Stogi w październiku rządzą!

Dotarliśmy też na wystawę Drogi ku wolności, upamiętniającą zawirowania polskiej historii od 1956 do 1989 roku. Moim zdaniem – świetne, profesjonalnie zorganizowane przedsięwzięcie. Znajdziecie tu zarówno wstrząsające pamiątki strajków (np. kurtkę robotnika przestrzeloną w kilku miejscach, dokumentację filmową z krwawo tłumionych rozruchów), jak i mniej zobowiązujące ciekawostki – typu długopis, którym Lech Wałęsa podpisywał Porozumienia Sierpniowe, aranżację PRL-owskiego sklepu czy historię powstawania znaku graficznego Solidarności (dla mnie osobiście – bardzo ciekawa). Gorąco polecam Drogi ku wolności – zwłaszcza osobom, które, jak ja, żyją w permanentnym przeświadczeniu, że wiedzą o historii za mało. Przystępna, przemyślana i zapadająca w pamięć wystawa.
Wracając z niej, natknęliśmy się za to na kolejną interesującą wystawę – tym razem... w witrynie sklepu z kopiarkami. Ekspozycję dekorowały... wypchane zwierzęta:
Jaki związek mają kopiarki i serwis telefonów z Bogu ducha winną wiewiórką o doklejonych plastikowych oczach i nieprawdziwym-prawdziwkiem? Zabijcie mnie (i wypchajcie), ale nie wiem.
Żałuję natomiast, że nie udało nam się załapać na wystawę ilustracji Józefa Wilkonia, którą otwierano w Gdańsku kilka dni po naszym wyjeździe (jeśli nie kojarzycie tego nazwiska, z całą pewnością rozpoznalibyście rysunki, obecne przed przed laty w wielu książkach dla dzieci). Przykłady ilustracji Wilkonia znajdziecie tutaj (polecam zresztą cały blog), a kto będzie w Gdańsku przed 15 listopada, niech koniecznie zajrzy na wystawę. Sentymenty z dzieciństwa warto pielęgnować.

P
obyt u X. ma tę dodatkową zaletę, że jej półki pełne są książek poświęconych projektowaniu, sztuce współczesnej i szeroko pojętemu designowi. Tym razem zahipnotyzowało mnie tomiszcze poświęcone polskiemu plakatowi 21. wieku, opracowane przez Agnieszkę i Krzysztofa Dydo. Na razie wrzucam migawkę, ale z pewnością będę wracać do artystów, których prace widziałam w tej książce. Rewelacja!
Spośród sympatycznych miejsc, które udało nam się odwiedzić, zapadło mi w pamięć jeszcze ExLibris Cafe – kawiarnio-księgarnia, położona dwa kroki od naszego miejsca zamieszkania. Przyjemne wnętrze, pyszna kawa i regały uginające się od fantastycznych książek... Nie powstrzymałam się przed zakupem jednej z nich – padło na Moją siostrę, moją miłość Joyce Carol Oates (nie padło natomiast na zbiór Najlepsze opowiadania McSweeney's, który od tego czasu trzymam przechowalni w Merlinie).
Jeśli kiedyś postanowimy z R. rozkręcić własny biznes, będzie to toruńska kawiarnio-księgarnia. Oczywiście obok miliona innych – dochodowych i niezwykle satysfakcjonujących pod względem twórczym! – przedsięwzięć!

To tyle – do zobaczenia następnym razem.

P.S. Wkrótce do miejskich jesiennych wspomnień dołączy Łódź (pozdrowienia dla Ani i Maćka!)

piątek, 6 listopada 2009

Nieprzerwanie kolorowo

Kilka tygodni temu wybraliśmy się ze znajomymi na Przerwane objęcia Almodovara. Spotkanie bardzo przyjemne, a i film całkiem mi się podobał – choć z pewnością nie zapadnie mi w pamięć tak mocno, jak Volver, Złe wychowanie czy (tu już absolutnie nie) Wszystko o mojej matce.

Filmy Almodovara lubię jednak z jeszcze jednego powodu (poza standardem w postaci oryginalnych historii i charyzmatycznych postaci) – urzekają mnie w nich kolory i desenie. Na sukienkach, perukach, lśniących obcasach, w jaskrawych makijażach czy krzykliwych wnętrzach. Do dziś pamiętam płytki kuchenne z
Volvera – prawie tak samo wyraziście, jak dekolt Penelope Cruz myjącej naczynia ;-)

Uśmiechnęłam się więc, kiedy – obserwując na ekranie kolejne almodovarowe wnętrze – zobaczyłam kuchnię urządzoną w podobnych kolorach, jak mój osobisty tramwaj jednookienny, aranżowany całkiem niedawno.
Pedro ma gust, trzeba przyznać!
Kadr z filmu Przerwane objęcia.
Almodovar w Toruniu ;-)

Niech się jesień już wyniesie

Wiem, że w zasadzie niedawno się zaczęła, wiem, że kiedy zaświeci słońce, bywa ładnie, że liście się złocą i takie tam. Ale rano, gdy dzwoni budzik, niebo jest stalowe, a od strony okna wieje chłodem, naprawdę nie w głowie mi kasztany i ogniste bukiety z liści.

A zatem ku pokrzepieniu serca – słoneczne wspomnienie. Jakiś czas temu po raz pierwszy w życiu dostałam goździki. Wcale nie w zestawie z rajstopami i wcale nie biało-czerwone;) Ładne. Na zdjęciu wdzięczą się na kuchennym parapecie.
Tym, którzy nie dają się wichurom i chłodom, polecam poradę z poniższego obrazka. Ja tymczasem zaczynam odliczanie do wiosny...
Obrazek stąd.
P.S. Tak, wiem, że książka Nastolatki gotują w tle nie świadczy za dobrze o moich umiejętnościach kulinarnych.

niedziela, 1 listopada 2009

Lite(rowane) drewno

Regał na książki, który nie ukrywa swojego przeznaczenia;) Autor: Pieter de Leeuw.