niedziela, 22 grudnia 2013

Anioły w Ameryce (i w Warszawie)

Gdy tylko usłyszałam przed laty o Aniołach w Ameryce, miniserialu Mike'a Nicholsa, wiedziałam, że muszę je zobaczyć. Z twórczości Nicholsa przepadam za Absolwentem, mało który film wzruszył mnie tak, jak The Wit z Emmą Thompson (od tego czasu zresztą darzę Thompson miłością żarliwą a bezkrytyczną), a po seansie Kto się boi Virginii Woolf długo wracały do mnie dotkliwe riposty Elizabeth Taylor i Richarda Burtona. Dlatego na Anioły rzuciłam się żarłocznie i obejrzałam je hurtowo w bodaj dwa wieczory (a potem raz jeszcze, z bratem, któremu niewątpliwie uprzyjemniałam seans okrzykami: Patrz, teraz będzie scena..!).
I nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo Anioły Nicholsa wryły mi się w pamięć, dopóki nie zobaczyłam adaptacji teatralnej tekstu Kushnera. (Z tym spektaklem historia była zresztą podobna - odkąd usłyszałam o premierze, przebierałam myślami do Warlikowskiego, regularnie sprawdzałam repertuar, wahałam się, czy dla Aniołów nie pojechać na zeszłorocznego Open'era i natrętnie myślałam, że muszę, MUSZĘ je zobaczyć - aż w końcu w listopadzie tego roku R. dorwał dwa bilety i spełnił moje marzenie).

Od pierwszej sceny, od pierwszych słów wypowiedzianych przez Jacka Poniedziałka, wróciła siła rażenia Nicholsa - przypomniałam sobie relację głównych bohaterów, neurotyczny słowotok Louisa (Ben Shenkman) i gorzką błyskotliwość Priora (Justin Kirk), odtworzyłam wszystkie urojone podróże Harper (Mary-Louise Parker), a także postaci jej ekscentrycznego przewodnika i zachowawczego męża-mormona. Odżyła w mojej pamięci przerażająca kreacja Ala Pacino - cynicznego prawnika, który nie może być chory na AIDS, AIDS dotyka tylko nędzarzy.

środa, 11 grudnia 2013

Always look on the bride's side of life

Ten wiszący na wierzchu post z Hiszpanii (ogarniający zresztą wrażenia sprzed pół roku) zionie mi profilem Zagranico, więc najwyższa pora wrzucić kilka aktualnych słów.

Szaleństwo trwa. Szaleństwo w pracy - bo zima zobowiązuje, by było zleceń jak lodu, a do tego trzeba prowadzić rekrutację; szaleństwo w domu - bo mamy remont i na myśl o kolejnych jego etapach mam ochotę krzyknąć jak gang uliczny z West Side Story: Ale będzie rozpierducha!

Dlatego ku ukojeniu nerwów - Waszych i moich własnych - czarujący kadr z Audrey Hepburn jako panną młodą z filmu Funny Face
Popatrzcie i przypomnijcie sobie, że jeszcze kiedyś wyjdzie słońce, jeszcze kiedyś wyrośnie trawa, jeszcze kiedyś będziemy wywijać nogami na świeżym powietrzu! A póki co, wracam pod kołdrę pachnącą tynkiem, przeklinam fakt, że zakleiłam folią szafkę z winem i wracam do ostatniego Popielskiego. A wkrótce postaram się wysmażyć recenzję z Aniołów w Ameryce.

P.S. Jeśli w Waszym mieście szykuje się koncert Marka Dyjaka, idźcie koniecznie. Czarująco-szorstki głos. Tylko nie warto się spóźniać, bo koncert trwa 1:15.


P.S.2 Pójście na badania krwi z wielką koncertową pieczątką na nadgarstku nie wywołuje serdeczności pielęgniarek.

niedziela, 24 listopada 2013

3 przystanki w Hiszpanii

W listopadzie króluje u mnie makijaż smoky eye, ale awangardowy, bo wypadający pod, a nie nad powieką. Stylizację a'la uncle Fester zawdzięczam tempu pracy (nie nadążam się kłaść, a już wstaję!), więc... z tym większą przyjemnością wracam do wspomnień z tegorocznych podróży.

Wiosną mieliśmy szczęście być z R. w Barcelonie (R., częsty bywalec miasta, zwiedzał je z kosmopolityczną nonszalancją, ja, będąca po raz pierwszy, z postawą Marceli Szpak dziwi się światu i nieustannym ojacię! w głowie). O podróży wspominałam Wam najpierw na gorąco, potem dzieląc się masą wrażeń. Nadal jednak nie wspomniałam o trzech miejscowościach, o które zahaczyliśmy przy okazji majowych wakacji. Wszystkie urzekły nas umiarkowanym natężeniem turystów. Przyjemną odmianą po marszach wzdłuż Rambli było spacerować powoli, nie trzymając kurczowo torebki i nie tłocząc się w kolejce do urokliwej kamienicy. Oto nasze przystanki!


1. Sitges
Kurort nad morzem, do którego zabrał nas nieoceniony Daniel, współpracownik R. Kameralne uliczki, bajeczna plaża (słoneczny akcent naszej pochmurnej wyprawy) i my jako... jedyna para mieszana, jaką spotkaliśmy w tej miejscowości. A do tego kino - po raz pierwszy udało mi się dać upust zamiłowaniu do kin studyjnych za granicą! O Sitges wspominałam Wam słówkiem w pierwszej relacji, przywołując swój bosy marsz po nadmorskich zabudowaniach, w towarzystwie Hiszpanek... w kozakach.



środa, 13 listopada 2013

Kieszenie milowe

Dziś o kamieniach milowych na drodze zawodowej. O punktach przełomowych w karierze, stopniach wtajemniczenia, które się pojawiły, gdy wgryzałam się w branżę reklamową. Czyli o tym, co ukształtowało mnie zawodowo i zadecydowało, kim dzisiaj jestem i jak działam.

Kamienie milowe, jak to kamienie, sugerują, że droga była wyboista. I owszem, nieraz zaskakiwała mnie trudnościami, wtłaczała w niechciane zakręty albo - to szczególnie dokuczliwe - obezwładniała zakazami ruchu. Ale, dziś wiem to na pewno, wolę wyboje niż jednostajność.

Przyznam Wam się, że nigdy nie planowałam swojej ścieżki kariery. Jestem raczej z frakcji marzeń, niż celów i to bardziej reklama wybrała mnie, niż ja ją. Ale zawsze lubiłam podsumowywać, zestawiać swoją świadomość sprzed ze współczesnym stanem wiedzy i emocji
(ktoś słyszał o lekturze Krzyżaków?), wyciągać wnioski. To ważne, by dostrzegać zmiany, bo - jak pisałam wiosną - łatwo przeoczyć sukces. Nie bez znaczenia dla mojej sytuacji zawodowej jest TEŻ fakt, że pracuję w agencji niesieciowej, czyli niewielkiej, prywatnej firmie, w której nie ma klarownych, korporacyjnych szczebli  awansu, a wszystko, co chcesz osiągnąć, musisz samemu wykarczować sobie maczetą ;)

Wspominałam coś o wyboistej drodze? To dowód! Zdjęcie znane długodystansowym czytelnikom Kieszeni.
  1. Pierwszy pomysł kupiony przez klienta. Nawet, jeśli był to mały kamyczek w pracy zespołowej, nawet jeśli przed ostatecznym ujrzeniem światła rynku przeszedł przez sito uwag, a wiele osób zostawiło na nim swoje odciski palców. Do końca zdołał zachować wymyślony przeze mnie kształt i było to szalenie uskrzydlające.

wtorek, 12 listopada 2013

Mam ręce w kieszeniach, a kieszenie na Facebooku

Ostatnio dużo pracuję. (Ostatnio napisałam chyba tylko dla rytmu zdania; równie dobrze mogłabym stwierdzić ostatnio lubię koty albo ostatnio mieszkam z R. Jeszcze raz, bardziej realistycznie.) Dużo pracuję. Taki już mam styl życia, że praca odgrywa w nim znaczącą rolę i pożera wiele energii. Dlatego tym bardziej dbam o to, by znajdować czas również na pasje - na kino, podróże z R., spotkania ze znajomymi, jogę, czytanie książek, spacery po bulwarze, prowadzenie zajęć na uczelni. Bywa to trudne, czasem - potwornie, ale nawet gdy padam na twarz, wiem, że warto się przemóc i wyjść np. na kawę z przyjacielem zamiast bezwładnie zalec na kanapie. Tego pierwszego nigdy nie żałuję, drugiego - owszem, wspominałam Wam o tym w przygodowym ogłoszeniu. Tak już mam, że wolę dodatkową kawę i nowe wrażenia (niekoniecznie ekstremalne, wystarczy dobry serial), niż powolną regenerację.

No i tak, pasje pasjami, wrażenia wrażeniami, a do tego dochodzi blog, na którym chciałoby się utrwalić choć część z zachwytów i zaskoczeń światem. Spontaniczności sprzyja fanpage Kieszeni na Facebooku - łatwiej mi zamieścić tam zdjęcie z telefonu, mogę opublikować jedno zdanie i jest OK, wielu znajomych woli klikać tam niż tu itd. Choć do obecności Kieszeni na FB podchodziłam z rezerwą, m.in. dlatego, że Facebookiem zajmujemy się w firmie, a blog jest od pracy odskocznią, to jednak z czasem doceniłam wygodę tego narzędzia.

Doceniłam do tego stopnia, że publikuję na profilu Kieszeni nie tylko lakoniczne teksty i pojedyncze zdjęcia, ale i materiały, które wcześniej znajdowały swoje miejsce na blogu, takie jak większe galerie zdjęć. Znacznie łatwiej dodać mi później kolejne fotografie, odświeżając w ten sposób całą serię - aktualizowanie archiwalnego postu w ten sposób nie miałoby sensu. Z tego powodu na FB znalazła się ostatnio sesja typograficzna albo dedykacje dla Torunia.
Autorka ilustracji: Blanca Gomez


piątek, 8 listopada 2013

Plany na piątek

- Muszę odwiedzić rodziców, potem jadę do teściów i brata.
- O, to dużo jeżdżenia przed Tobą.
- Tak, a na koniec do męża. Ale to już w Toruniu. Na komunalnym.

Dziś nausznie zadumane - rozmowa dwóch kobiet, zasłyszana dokładnie tydzień temu.
 Ceramiczne świeczniki z etsy

poniedziałek, 4 listopada 2013

Z zaskoczeniem czy bez

Zdarzają Wam się sytuacje, gdy książka wybrana losowo z regału w księgarni okazuje się fantastyczną powieścią, a długo oczekiwany film ulubionego reżysera rozczarowuje doszczętnie? Dziś moje ostatnie przypadki zderzenia oczekiwań z rzeczywistością.
 
1. Bez zaskoczenia - książka

Pamiętam dokładnie tę niedzielę. Zjadłam śniadanie w Kefirku na toruńskiej starówce (ok. 13, co czyniło ten dzień jeszcze przyjemniejszym), pospacerowałam po bulwarze i wpadłam do Empiku kupić bilety na koncert Czesława-Śpiewającego. Miałam jeszcze ponad godzinę do spotkania z Asią i Arkiem, których miałam odwiedzić na kawie, więc postanowiłam rozejrzeć się po księgarni. "Może wpadnie mi w oko jakieś wdzięczne czytadło, które dziś wieczorem otworzę i od razu wskoczę w inną rzeczywistość..." - zdążyłam pomyśleć, gdy rzuciła mi się w oczy okładka Strażnika tajemnic. 

Aż podskoczyłam z radości! Kate Morton to autorka, która w moim prywatnym rankingu plasuje się w czołówce twórców świetnych czytadeł - opowiadałam Wam o wrażeniach z lektury jej pierwszej powieści, potem buszowałam zawzięcie po Domu w Riverton, by z największymi emocjami przeczytać Milczący zamek (paradoksalnie, na blogu tylko wspomniany). Bez wahania chwyciłam więc drugi z brzegu egzemplarz (wiadomo, zasady obowiązują nawet przy spontanicznych gestach) i popędziłam do kasy!

czwartek, 31 października 2013

Odlot

Fotografia sekwencyjna bazuje na prostym pomyśle - kilkanaście lub kilkadziesiąt zdjęć, przedstawiających obiekt w ruchu, zostaje zmontowanych w jeden obraz. Niby żadna filozofia... ale popatrzcie na efekty!

Zdjęcia pochodzą z konkursu fotograficznego Red Bull Illume. Jak myślicie, podobne emocje uchwyciłabym w czasie zajęć z jogi?


niedziela, 27 października 2013

Sobota pali się w rękach

Nareszcie! Po gorączkowym tygodniu się sobotę poświęcić w całości na festiwal filmowy Tofifest. Wśród jego płomiennych reflektorów i czerwonych plakatów nasyciłam się spotkaniami, nasłuchałam kuluarowych rozmów i nacieszyłam kinem. Toruński Tofifest dziś tworzony jest z coraz większym rozmachem, wypływa na pola międzynarodowe, a w mojej pamięci pozostaje wciąż jako kameralne, offowe toffi, którego początki zbiegły się z pierwszymi latami mojego życia w tym mieście.

Na pierwszy ogień trafił w sobotę temat montażu. W czasie dynamicznej, swobodnej rozmowy w Czytelni toruńskiego CSW, dwoje świetnych polskich montażystów - Milenia Fiedler i Maciej Pawliński - dzieliło się ze słuchaczami nie tylko techniką cięcia, ale przede wszystkim - swoim spojrzeniem na kino i sztukę opowiadania historii. A motyw opowiadania historii zawsze interesuje mnie najbardziej!
Reflektory przed OdNową, w której świeżo wyremontowanym kinie odbywało się wiele seansów (sympatyczne kino studyjne, polecam!)

Milenia Fiedler nawiązywała m.in. do pracy nad filmami Wałęsa. Człowiek z nadziei, Tatarak (urocza anegdota na temat sceny, w której bohaterka odgrywana przez Jandę ulega zauroczeniu młodym chłopcem) czy Dziewczyna z szafy (jedyny minus, że przy okazji zdradziła zakończenie tej ostatniej...). Z kolei Maciej Pawliński zafrapował mnie opowieściami o Miłości Fabickiego (ponieważ od czasu kwietniowego seansu, regularnie wracam do tego filmu myślami, możliwość poznania pytań, jakie zadawali sobie twórcy ekranowej historii, była nie do przecenienia).

czwartek, 24 października 2013

Płakałam po Smoleńsku

W czasie, kiedy dyskusja na ten temat stała się parodią samej siebie, w czasie, kiedy widok Antoniego Macierewicza w telewizji wydaje się raczej groteskowym zwiastunem Halloween, niż symbolem debaty, w czasie, kiedy analizy ekspertów oparte są na działaniach naukowych zbliżonych do rysunku Raczkowskiego...

...próbuję przypomnieć sobie, czym były dla mnie informacje o wypadku lotniczym z 10 kwietnia 2010. Z całą świadomością, jak obciachowo brzmi dzisiaj tytuł takiego wpisu.

Pamiętam, że wiadomość o katastrofie bardzo mnie poruszyła. To jedno z wydarzeń, które potrafię odtworzyć ze szczegółami, jak odejście Ciechowskiego. W sobotni poranek, kiedy brat wysłał mi SMS-a, a potem słuchaliśmy z R., że samolot z parą prezydencką na pokładzie prawdopodobnie się rozbił, pomyślałam beztrosko: Wypadek samolotu... Pewnie jakieś awaryjne lądowanie, na pewno ranni, może nawet ktoś zginął... Gdy stopniowo docierały do nas kolejne doniesienia i okazało się, że spośród 96 osób nie ocalał nikt, łzy same mi popłynęły. I przez dobrych kilka dni pozostawałam ze ściśniętym gardłem - słuchałam wypowiedzi mądrych ludzi, podzielałam szok dziennikarzy i płakałam - częściowo z powodu skali wydarzenia, częściowo z żalu po ofiarach, które darzyłam sympatią, a najbardziej - na myśl o tych wszystkich opuszczonych mieszkaniach i tych opustoszałych sercach.

środa, 23 października 2013

Pytanie na kolację

Rozmowa dwóch pań, około 70-tki, w autobusie:
– No i mówią, że przyjdą na ósmą. I ja teraz nie wiem, czy mam kolację podawać... Bitki bym zrobiła na przykład - ale oni twierdzą, że tylko na krótko. A jak na krótko, to na kawę. Ale kto kawę pije o dwudziestej? No i mam wątpliwości... No czai pani bazę, pani Gieniu. Na kawę czy na kolację?

Takie dialogi rozpieszczają moje uszy, gdy wracam z pracy. Internetowy slang jest niczym w porównaniu z żywiołem rozmów autobusowych!
A ostatnie tygodnie w pracy tak rozżarzone, że nie wiem, gdzie się kończę, a gdzie zaczynam. Na szczęście są wieczory - wieczory jogi, czytania Kate Morton, spacerów z Olą, wieczory, gdy w głowie figa z makiem, a na brzuchu - Figa z mruczandem. Jutro lub w piątek wpadam na Tofifest (nareszcie!). A już dziś w nocy wraca R., po tygodniu zawodowych wojaży. Brakowało mi już tej jednej litery alfabetu, choć nie umiem jej nawet porządnie wymówić.
 Ilustracje Blanki Gomez (czy Wy, podobnie jak ja, rozpoznajecie się na co drugiej z nich?)

czwartek, 17 października 2013

Muza dziesiąta i pół

Złota era seriali trwa. Dzisiejsze produkcje telewizyjne biją na głowę fabularne mamałygi, rozpisane bez pomysłu na 100 odcinków, przeżuwane wraz z obiadem, a gubiące spójność w połowie serii. Współczesne seriale dostarczają nie mniejszych wrażeń, niż kino (przypomnę choćby ukochanego Sherlocka) - szturmem wdarły się w przestrzeń X muzy i czują się tam świetnie.

Co o tym decyduje? Są realizowane według oryginalnych, przemyślanych scenariuszy, obsadzane znakomitymi aktorami. Frapują szeregiem postaci drugoplanowych (nie w roli ornamentów, lecz pełnokrwistych bohaterów). Nie mają nic wspólnego z polskimi telenowelami z kartonu. Trzymają w napięciu, intrygują i zaskakują.Mam teorię, że każdy z nas otworzył tę nową epokę z innym tytułem. Każdy zorientował się, że serial wykroczył poza ramy telewizyjnej przewidywalności i dorównał jakości dobrego kina, śledząc akcję innej - lub innych - z kilku pionierskich opowieści. Dla mnie przełomem były Desperate Housewives i Lost. Desperatki zachwyciły umiejętnym splotem gatunków filmowych - kryminał, romans, dramat, komedia - wszystko skomponowane było smakowicie, ekscytowało i dostarczało rozrywki! Im dalej w las, tym bardziej stygły moje emocje (najcieplej wspominam trzy pierwsze sezony DH), ale do dziś polecam ten serial jako źródło fabularnej przyjemności.
Plakat, jakżeby inaczej, nieoficjalny - stąd

Z Lost sytuacja wyglądała inaczej - tu moje serce podbiła precyzja scenariusza. Po raz pierwszy zetknęłam się z serialem, w którym w trzecim sezonie powracał drobny motyw z sezonu pierwszego, nadając zupełnie nowy sens akcji (kiedyś, na fali entuzjazmu, pokazywałam Wam świetne plakaty do Lost). Z dzisiejszej perspektywy nie sądzę, by serial mnie tak zachwycił, uważam też, że ostatecznie nie ustrzegł się dziur w logice wydarzeń - ale na zawsze
zapamiętam go jako produkcję, którą śledziłam z, o rrrrany, rubinowymi wypiekami na twarzy. A Hello, there! Ethana z bodaj 5. odcinka pierwszego sezonu do dziś wywołuje u mnie przyspieszone bicie serca.
Dla moich znajomych taką przełomową rolę odegrały inne tytuły - Rodzina Soprano, Sześć stóp pod ziemią, Mad Men, Breaking Bad, Dr House, Dexter, Gra o Tron (no dobra, to ostatnie dla spóźnialskich). O każdym z nich słyszałam, że "koniecznie trzeba zobaczyć", ale - choć ufam gustom przyjaciół - to obstaję przy zdaniu, że niekoniecznie trzeba obejrzeć wszystkie. Nasze pierwsze emocje nie muszą pokrywać się z dzisiejszym spojrzeniem; jak to zgrabnie ujęła Lirael, której bloga odkryłam, szukając recenzji Obywatela i Małgorzaty - "prawo pierwszych połączeń jest silne" i rzutuje na późniejszy odbiór. Dlatego pamiętne Lost nie będzie moją dzisiejszą rekomendacją dla Was, ale owszem, zostały w mojej sentymentalnej świadomości.

A które tytuły Wy zapamiętaliście jako przełomowe? Czy wracacie do nich, polecilibyście je dzisiaj? Chodzi mi też po głowie notka o serialach, które porwały mnie w tym roku - mielibyście ochotę przeczytać?

wtorek, 15 października 2013

Czy Makro podkłada świnię klientom?

Głośna zrobiła się sprawa eksponowania na półkach sieci Makro prosiaczków zapakowanych w folię. Oburzyli się zarówno obrońcy praw zwierząt, jak i część konsumentów, która - choć mięso spożywa - poczuła się dotknięta dosadnym sposobem jego prezentacji. Pod wpływem nacisków, Makro wycofało prosięta ze stoiska mięsnego.

Przyznam, że mam ambiwalentne uczucia. Jestem wegetarianką od 13 lat i stoją za tym motywy etyczne. Nie nawracam znajomych na dietę bezmięsną, bo wiem,
że taka decyzja musi wynikać z własnej refleksji, a nie - perswazji innych. Ale owszem, zawsze cieszy mnie, kiedy ktoś przejawia wrażliwość na cierpienie zwierząt, kiedy podejmuje decyzję o przejściu na wegetarianizm albo chociaż stara się kupować mięso pochodzące z hodowli, które gwarantują humanitarny ubój. Cieszy mnie dojrzałe i przemyślane podejście do tematu; szanuję też konsekwentny wybór, by jeść mięso. Nie szanuję - absolutnego braku refleksji.

Czy widok prosiaczków jest dla mnie przygnębiający? Oczywiście, porusza mnie i utwierdza w przekonaniu, że w moim przypadku wegetarianizm był dobrym wyborem. Ale przygnębiają  mnie też krowie ozory, świńskie głowy w gablotach chłodniczych, króliki, które zdarzało mi się widzieć, bezgłowe indyki, kurze łapki - wszystko, co wskazuje, że żywe stworzenie zostało zabite i rozparcelowane na części. Trudno mi więc oprzeć się wrażeniu, że wstrząs w przypadku prosiąt wynika tylko z tego, że się... nie opatrzyły. Jak skomentował ktoś na forum pod tekstem w GW: To musiał być szok. Okazało się, że mięso jest ze zwierząt. Skąd ataki na firmę - czy konsumenci oczekiwali, że Makro zrywa naręcza świńskich nóżek z drzew jak czereśnie? Czytam zarzuty o okrucieństwie, braku empatii przedstawicieli sieci i waham się, czy na pewno tak samo rozumiemy te słowa.


Chciałabym, żeby pakowane próżniowo prosięta nie trafiły w próżnię myśli. Chciałabym, żeby skłoniły do zastanowienia się, w jaki sposób nasze nawyki żywieniowe powiązane są z cierpieniem i zniechęciły do bezrefleksyjnych zakupów. Podzielam zdanie Jana Hartmana, który przymykanie oczu nazywa hipokryzją i argumentuje: (...)
wydaje mi się, że ten produkt nie powinien być wycofywany ze sprzedaży, bo to sprzyja myśleniu "co z oczu, to z serca". (...) A taki widok prosięcia sprzedawanego w całości powinien po prostu dawać do myślenia. Decyzja należy do każdego z nas. Ale moim zdaniem powinna być świadoma.
Designerska świnka-skarbonka z Empiku
Co ciekawe, w sukurs moim wegetariańskim przekonaniom przyszedł dziś - wbrew własnym intencjom - Andrzej Morozowski w programie Tak jest w tvn24 (nie mam dziś szczęścia do wypowiedzi dziennikarzy tej stacji, rano Kuźniar, teraz on). W rozmowie z Hartmanem, który rozwijał myśl z wywiadu dla GW (podkreślając, że wybór, czy jeść mięso, czy nie, jest autonomiczną decyzją każdego człowieka), prowadzący sypał perłami typu: Niedługo zabronią nam ścinania choinek! Choinka też cierpi, kiedy jest ścinana albo Jesteśmy ludźmi dzięki temu, że jemy mięso, nawet ostatnio czytałem artykuły na ten temat... Ponieważ przy takim temacie można rzucić mięsem, podsumuję ostro: o, choinka!

poniedziałek, 7 października 2013

O żeż ty (o rzęż ty), jak ja nie lubię chorować

Drodzy Czytelnicy, dziś podzielę się z Wami odkrywczą myślą: chorowanie jest bez sensu. Naprawdę. Nie ma nic bardziej absurdalnego, niż spędzać całe dnie w stanie "rozdygotany zombie", przytomność umysłu osiągać najwyżej na chwilę, rzęzić jak stary diesel (serdecznie pozdrawiam sąsiadów), być miotanym dzikim kaszlem jak bohaterka Egzorcysty i z tego powodu, oczywiście, nie przesypiać nocy, męczyć się po antybiotyku (oszczędzę opisu) - a ogólnie oddychać spokojnie przez jakieś 5% doby.

Jak temu zapobiec? Nie ma sposobu! Bo konsultacje z lekarzem nie pomogą. U mnie zaczęło się brakiem ogrzewania w firmie (szybko nadrobionym, ale ja złapałam okazję!) i kaszlem, z którym (no dobra, po tygodniu) zgłosiłam się do lekarza. Zawdzięczam to i tak podpowiedzi serdecznej koleżanki, która ostrzegła: Uważaj, brzmi to jak oskrzela. Lekarka zdementowała diagnozę, oceniła, że oskrzela milczą i przepisała syrop. Syrop nie zadziałał. Po kolejnym tygodniu, z coraz gorszym kaszlem i epizodami zrywania się z pracy pod koc oraz każdą nocą w decybelach, odwiedziłam przychodnię jeszcze raz. Tym razem lekarz stwierdził zapalenie oskrzeli z początkami zapalenia płuc.
 
Do dziś zażyłam około połowę rocznej produkcji przemysłu farmaceutycznego. Po tygodniowej malignie (i malinie w herbatkach) tego wieczoru po raz pierwszy czuję się w miarę przytomna (odpukać! - dodałaby teraz moja mama). Lada dzień zamierzam wrócić do pracy i kurczę, nie mogę się doczekać. Za oknem widziałam kawałki słońca, plamy czerwonych liści, słyszałam głosy ludzi innych niż R., i nawet zaczęłam sobie układać listę rzeczy, które zrobię, gdy stanę na nogi (kino, koncert - bo na ten się nie udało, spacer, zdjęcia...). Na szczęście, żebym nie udławiła się radykalną zmianą, lekarz uspokoił mnie: Nawet po odstawieniu antybiotyku, kiedy już będzie pani zdrowa, kaszel pozostanie na jakieś 2 tygodnie. Oskrzela będą się oczyszczać, haha. Szykuje się więc rekord życiowy - 6 tygodni kaszlu bez przerwy! Jeśli więc usłyszycie o jakichś ruchach tektonicznych w okolicach Torunia, to ja!

(Najlepszym dowodem na to, że czas wyjść z domu, jest fakt, że piszę notkę o chorobach).

P.S. Pobyt w domu pozwolił mi zaobserwować, jak spędzają czas nasze koty, gdy R. i ja jesteśmy w pracy. Emocje jak nigdy... Z trudem uchwyciłam to w kadrze, bo potem koty robiły to jeszcze tylko przez sześć godzin!
P.S.2 Przyjmuję zgłoszenia na konsultacje lekarskie u koleżanki; stawka do ustalenia.
P.S.3 Na zakończenie polecam Wam serial, który towarzyszył mi przez ostatnie dwie noce, gdy kaszel nie pozwalał spać: Downton Abbey. Spokojna, wysmakowana wizualnie opowieść o angielskiej posiadłości z początków XX wieku (a konkretnie z lat 1912-22). Arystokratyczna rodzina, charakterna służba, rodowe zawirowania, proszone herbatki, wstrząs wojny, walka o przetrwanie rezydencji... i przewspaniała Maggie Smith jako hrabina Violet Crawley (wzmianka o niej pojawia się z pewnością w każdej recenzji DA). Po przywiązaniu się do tych bohaterów z innego świata, napatrzeniu na sztywne liberie i symetryczne loki, bardzo zabawnie jest obejrzeć zdjęcia aktorów bez charakteryzacji. Polecam!

wtorek, 1 października 2013

Trzy recenzje moich przyjaciół (i jedna moja) - edycja 2

Pora na drugą porcję wrażeń książkowych z wakacji. Zasady bez zmian - czworo recenzentów, cztery punkty widzenia i niezliczona ilość pozytywnych wspomnień z okoliczności lektur. Dziś na tapecie tytuły, które na zdjęciu są w kolorze (zabawa dla spostrzegawczych ;)
Marek Krajewski, Erynie
Recenzent: Szaweu Wątroba - czyta zrywami; szczególnie lubi: Terry'ego Pratchetta,
Pieśń lodu i ognia George'a RR Martina, petunię u Douglasa Adamsa (choć to dawno). Nie lubi (i NIGDY nie praktykuje): czytania powieści niechronologicznie, nawet takich, których każda część, mimo wspólnego bohatera, ma samodzielną fabułę. Jak zauważycie, pisząc tę recenzję, oszalał.


środa, 25 września 2013

Obrys na obrusie

 
Pamiętacie bajkę Zaczarowany ołówek? Ja pamiętam. Nie przepadałam za nią, trochę mnie nudziła, ale tytułowy ołówek marzył mi się szaleńczo. Wyobrażałam sobie, jak wspaniale byłoby powoływać do życia wszystko, co da się narysować... i właściwie był to główny powód, dla którego uważałam, że warto umieć rysować, bo przy niewprawnej ręce można sobie zafundować co najwyżej koślawe krzesło albo pokracznego misia.
Zaczarowany ołówek przypomniał mi się przed chwilą, kiedy znalazłam naczynia nakreślone przez Mayę Selway. Użyteczne? Niekoniecznie, chyba tylko świecznik może mieć praktyczne zastosowanie. Pomysłowe? No pewnie!


Na dziś tylko tyle, bo przez ostatnie dni kaszlę jak wariatka i - w przerwach między pracą a spaniem - próbuję wygrzać się pod kocem. Ale bez obaw, wszystkie dobra, które mają trafić do Kieszeni, tu trafią. Dbajcie o siebie i pamiętajcie, że częściej daję o sobie znać w małej kieszonce na FB.

środa, 18 września 2013

Obywatel czy Małgorzata?

Odkąd tydzień temu usłyszałam, że Małgorzata Potocka wydała książkę o Grzegorzu Ciechowskim, zastanawiam się, czy ją kupić. Z jednej strony interesuje mnie wszystko, co ukaże się o Ciechowskim, bo za jego twórczością przepadam (o czym wspominałam przy okazji toruńskich koncertów ku jego pamięci). Z drugiej strony, obawiam się tonu telenoweli i narcystycznych tonów autorki.
Dlaczego? Bo parę lat temu natrafiłam na wywiad z Potocką, w którym aktorka twierdziła z pełnym przekonaniem, że gdyby Grzegorz nie odszedł do innej, wciąż by żył (!). Ja dbałam o jego regularne badania lekarskie – uzasadniała. Potwornie mnie to wkurzyło, nie mogłam uwierzyć, że dorosły i odpowiedzialny człowiek może pisać takie rzeczy, mając świadomość, że na świecie jest ostatnia żona Ciechowskiego i ich wspólne dzieci.  
[Dla tych, którym zawirowania personalno-matrymonialne lidera Republiki nie są znane, krótkie streszczenie: Grzegorz Ciechowski miał pierwszą żonę, gdy poznał Małgorzatę Potocką. Rozstał się z partnerką i związał z Potocką na, jak się okazało, 10 lat; w tym czasie urodziła im się córka, Weronika. Ostatecznie jednak porzucił Małgorzatę dla Anny, z którą również miał dzieci – troje (a która wcześniej pracowała u Potockiej i Ciechowskiego jako opiekunka do dzieci). Przy całym moim przywiązaniu do Ciechowskiego i zachwycie wobec jego twórczości, muszę stwierdzić otwarcie: stałość w uczuciach nie należała do jego mocnych stron.]

Książka Potockiej, Obywatel i Małgorzata, obejmuje wspólną dekadę ich życia – dla mnie ciekawą o tyle, że aktorka miała swój udział w przedsięwzięciach artystycznych Ciechowskiego: reżyserowała jego teledyski, współtworzyła wizerunek sceniczny Obywatela GC, występowała na płytach itd. Potocka deklaruje, że zdecydowała się wydać wspomnienia dla upamiętnienia wielkości Ciechowskiego, dla fanów - czyli na pierwszy rzut oka - wprost dla mnie. Niestety, fragmenty książki
ze Wprost i z Gazety, skupiają się raczej na wątkach emocjonalnych i, co tu dużo mówić, rozczarowują.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że aktorka nie pogodziła się z rozstaniem i wciąż, już bezcelowo, ma potrzebę udowadniania (sobie? światu? wdowie?), że Ciechowski popełnił błąd. O jego odejściu do drugiej kobiety pisze: Bo gdyby przyjechał i powiedział: będąc w Ameryce, zakochałem się w Meryl Streep, tobym zrozumiała. Ale fascynacja kimś, kogo znał od dawna, kimś, kto nie może ze mną konkurować, kto nie da mu tego, co ja mu dawałam? Bo ja wiedziałam, co Grzegorza we mnie porwało i opętało. W jego drugim związku nie mogłam tego odnaleźć. Gdyby powiedział: bo z nią jest ciekawiej, bo to jest fantastyczny świat, bo wchodzimy na wyżyny intelektualne? Ale nie powiedział tego, bo to byłaby nieprawda.


Gdzie indziej wspomina, niby nonszalancko, a jednak zjadliwie: (...) rozstaliśmy się także dlatego, że przestałam fascynować się każdym jego słowem i ruchem. (...) A pojawiła się kobieta, która się do niego niemal modliła. W końcu mu się nie dziwię, bo ja sterczałam rozczochrana i zziajana na drabinie, ustawiając na Grzegorza kamerę, a Ania w pożyczonej ode mnie sukience siedziała w pierwszym rzędzie wpatrzona w niego. No to która z nas była wtedy bardziej interesująca? Ludzie potrzebują takich modlących się wyznawców. 
Ta ironia, ta pożyczona ode mnie sukienka, te wspomnienia, iż Grzegorz nieustannie powtarzał, że jestem kobietą jego życia... No, parafrazując pamiętny filmik z YT - komu to potrzebne? Chciałabym przeczytać ciekawą relację o nietuzinkowym człowieku, a obawiam się, że będą to tylko darte szaty Małgorzaty. Jak sądzicie? Czy ktoś z Kieszeniarzy czytał tę książkę (albo wyszarpał większy fragment w empiku)? Dobra rzecz czy jednak tylko 260-stronicowa Gala?

sobota, 14 września 2013

Trzy recenzje moich przyjaciół (i jedna moja)

Książki na wakacje. Stereotyp mówi, że muszą być łatwe, lekkie i przyjemne, dlatego wielu wydawców w seriach Do walizki czy Pod palemką oferuje historie typu: jedź do Toskanii i odmień swoje życie. Z drugiej strony wciąż pamiętam wypowiedź felietonisty Polityki sprzed paru lat, bodajże Zanussiego, który napisał, że skoro w wakacje jesteśmy wypoczęci, wolni od obowiązków i spokojni - to czy istnieje lepszy czas na celebrowanie Czarodziejskiej góry?

Ja w wakacje lubię odpocząć od ambicji (może zwłaszcza od niej). Urlop jest przyjemnością, więc wybieram książki, które też będą dla mnie źródłem przyjemności - ulubione gatunki i autorów, z którymi nieraz świetnie się bawiłam. Eksperymenty formalne albo stylumacje intelektualne odkładam na... kiedy indziej. OK, nie sięgam po literacki fastfood czy powieści celebrytów, ale też nie czytuję ich i w ciągu roku.

Przed Wami 8 książek, które świetnie się czyta. I czworo recenzentów - Magda, Szaweu Wątroba, R. i ja (brawa dla gościnnych autorów!). Pakiet ze zdjęcia towarzyszył nam w Czarnogórze (wraz z pakietem czterech jugosłowiańskich kotów), wymienialiśmy się nimi na plaży i w samochodzie. Dziś pierwsza część recenzji (tytuły, które na zdjęciu są w kolorze). Zapraszam do dyskusji - goście Kieszeni obiecali włączyć się do dialogu!
Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska
Recenzentka: Magda - czyta najwięcej z nas; szczególnie lubi: reportaże podróżnicze, kryminały, zapętlone powieści o rodzinnych tajemnicach oraz Sekretne życie pszczół. Nie lubi: Masłowskiej, Murakamiego i thrillerów politycznych. W czasie lektury chętnie wyszukuje na globusie państwa, w których toczy się akcja.


poniedziałek, 9 września 2013

Blue Blanchett

Nie mogłam nie napisać o tym filmie. Ale celowo nie spieszyłam się z formułowaniem opinii, nie notowałam świeżych wrażeń na skrawku papieru (jak mi się zdarza po udanych seansach), nie bawiłam się wyszukiwaniem w Blue Jasmine ulubionych wątków z twórczości Allena. Zamiast tego pozwoliłam nostalgicznej Cate Blanchett zapaść się miękko w moją pamięć, przejść za mgłę innych wrażeń, skąd jednak - jak się okazało - nie przestała mnie przejmować.
Cate Blanchett - bez wątpienia to jej kreacja decyduje o specyficznej atmosferze filmu. Jej szorstko rozpaczliwe spojrzenia, jej nonszalancja podszyta desperacją, jej przywiązanie do wysokich standardów życia, a jednocześnie tęsknota za prostą, niewymuszoną bliskością. Aktorka wciela się w szykowną Jasmine (a właściwie Janette, bo tak brzmi imię, porzucone przez bohaterkę na rzecz wykwintnej Jaśminy), która wskutek malwersacji finansowych męża straciła cały dobytek. W akcie bezradności przyjeżdża do San Francisco, gdzie przez kilka miesięcy dzieli mieszkanie z siostrą. Skromna kawalerka w robotniczej dzielnicy, hałaśliwe dzieci i dalekie od wyrafinowanego stylu Jasmine gusta Ginger wywołują regularne spięcia między kobietami. Jasmine nie traci jednak nadziei i niezmordowanie zakłada swoje garsonki w eleganckich beżach, wypatruje bankietów, na których mogłaby poznać kogoś odpowiedniego i uparcie udowadnia siostrze, że i ta powinna żądać od życia więcej.

Najsilniejsze wspomnienie z Blue Jasmine to właśnie spojrzenie Blanchett, w którym ironia i pogarda krzyżują się z... przepastnym obszarem złudzeń. Równie silnie, jak dopiec siostrze z powodu obcesowego narzeczonego, Jasmine potrafi zapomnieć się w dążeniu za kolejną wizją nowego życia.
Ci, którzy przeczytali tekst do tego momentu, wiedzą już, jak absurdalny jest zabieg dystrybutora, który Blue Jasmine reklamuje jako komedię. To nie jest komedia, moi drodzy, to film obyczajowy, mocno zaprawiony smutkiem; choć owszem, niepozbawiony błyskotliwych dialogów czy zabawnych scen. Obejrzyjcie, zwłaszcza w ramach rzymskich wakacji od poprzedniego Allena. Może właśnie w taki dzień, jak dziś, gdy po mieście jeżdżą autobusy zapłakane deszczem, a w powietrzu unosi się rytm do łezki łezka, aż będę niebieska w smutnym kolorze blue (jasmine).

czwartek, 5 września 2013

Multiplakacja

Lubię plakaty filmowe, z przyjemnością kolekcjonuję te najciekawsze; niektóre nawet w mają Kieszeniach swoją metkę. Z kolei śmieję się na widok wtórnych, spod sztancy, jak plakaty polskich komedii romantycznych z białym tłem, wielkim, różowym tytułem i ordynarnie wyciętymi postaciami. Gdy więc natknęłam się na to zestawienie... aż zaniemówiłam z wrażenia!

Szanowni Państwo, oto krótki kurs tendencji w światowym plakacie. Widziałeś jeden – widziałeś wszystkie. 

Trend 1: Bo w kinie trzeba mieć plecy. Mnie najbardziej kojarzy się z Pretty Woman, ale pozostałe też jakby wyglądają znajomo...
Trend 2: Oczi cziorne, oczi dziwnyje. Tęczówki pulsują krwią, płoną, zdradzają objawy zaawansowanej zaćmy, a spod powiek wyłażą osy lub... dłonie.
Trend 3: Oczi nie wiadomo, czy cziorne, bo zasłonięte. Przynależność gatunkowa filmów różna – od politycznych po horrory - ale wszystkie wydają się równie ętrygujące.


wtorek, 3 września 2013

Fantazje nastoletnich dziewcząt

Początek roku szkolnego nastroił mnie do odkurzenia wpisu o pamiętnikach, a ten z kolei przywołał szersze wspomnienia nastoletnich myśli. Zaczęłam sobie przypominać, jak wyglądały moje romantyczne wyobrażenia spotkań z potencjalnymi chłopakami, jakie historie snułam na widok kolegów, którzy wydawali mi się interesujący i co, oprócz swetra w parasolki, składało się na mój arsenał uwodzenia w czasach szkoły podstawowej...
I przypomniałam sobie. Moje fantazje w wieku około 12-14 lat obejmowały standardową sekwencję wydarzeń:

1. Poznaję chłopca, który mi się podoba. Przy śniadaniu na koloniach patrzymy sobie w oczy, uśmiechamy się nieśmiało, a kanapki z mortadelą akompaniują rodzącemu się uczuciu. Średnio wystarcza 3,5 sekundy, aby zawiązała się między nami kosmiczna nić porozumienia (wiadomo, kto by miał czas na rozwlekłą fabułę w fantazjach?!).

2. Spaceruję z wybrankiem w romantycznej scenerii - zwykle związanej z miejscem, w którym bywamy w rzeczywistości (pozory realizmu sprawiają, że można w fantazje uwierzyć). Siedzimy więc pod trzepakiem na moim podwórku (tylko siedzimy, żeby nie wyszło na jaw, że nie umiem zawisnąć głową w dół), spacerujemy pod płotem szkoły albo rozmawiamy na schodach kolonijnej stołówki. Fasolka się gotuje, serca biją.

3. Znajomość nabiera rumieńców: w wersji całorocznej zaczynamy ze sobą chodzić, a w wersji wakacyjnej – tańczymy na kolonijnej dyskotece. Teraz już nikt nie ma wątpliwości - jesteśmy sobie przeznaczeni! (przynajmniej na czas turnusu). Pławimy się w szczęściu, mój ukochany i ja. Wreszcie zapada noc i gdy inni już śpią, ja w blasku gwiazd...

4. ...ratuję go z pożaru. Albo wyciągam z jeziora, w którym się topił.
Opcjonalnie - odwracam uwagę napastnika, który właśnie kierował lufę w skroń mojego wybranka!

Nie wiem, skąd się to brało, ale za każdym razem moje młodzieńcze fantazje zawierały wątek bohaterski, w którym – z kokieteryjnym pąsem - otrzepywałam się z odłamków szkła albo miażdżyłam stopami jadowite węże.
Nie sam ratunek był najważniejszy, ale zimna krew, którą zachowywałam, gdy mojej świeżo-odnalezionej-drugiej-połowie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Na nic ogień, na nic tornado, na nic terroryści, – ja z hollywoodzkim spojrzeniem To dla mnie pestka, baby ratowałam sytuację! Wychodząc z rozwianym włosem z płonącego budynku, jak Antonio Banderas, tyle że w kwiatowych legginsach, otrzepywałam się z popiołów. Jeden trzepot rzęs i wyskakiwałam spod gruzu, gotowa na dalszy ciąg płomiennej znajomości. (Dalszego ciągu nie było, kończyło się zawsze na uratowaniu życia).

A
jak wyglądały Wasze fantazje, gdy mieliście (miałyście) po kilkanaście lat? Czy się spełniały (zaskoczę Was, ale moje kończyły się najczęściej na etapie mortadeli!). Uchylcie rąbka nastoletniej fantazji.
Autorem obu ilustracji jest Ben Javens, z którym najwyraźniej mi po drodze,
kiedy myślę o marzycielach.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Na całych jeziorach my!

Ależ to był weekend. Wyjechaliśmy zaraz po pracy w piątek, wróciliśmy w niedzielę wieczorem, a w kieszeniach mam tyle wrażeń, co po tygodniowej podróży! I potwierdziły się moje rekreacyjne teorie: pierwsza, że weekend spędzony poza domem trwa zawsze dłużej, niż weekend w domu - myśli są wolne od powszednich skojarzeń, nie wpadają w rutynowe koleiny, a zamiast tego błądzą sobie po tafli jeziora, pniu drzewa albo czyimś uśmiechu, i przyjmują rozkoszny tryb Marceli Szpak dziwi się światu. Druga, że najprzyjemniej upływają chwile, których nie planuje się co do minuty, wobec których nie ma się oczekiwań, tylko zanurza się w nie i... pozwala dziać.
A co się działo?
  • chodziłam boso po najbardziej trawiastej plaży świata,
  • kibicowałam R. w nowo odkrytej dyscyplinie – flunky ball (na barowy turniej pojechałam obojętna, z nastawieniem, że w nudniejszych chwilach porobię zdjęcia... a po pierwszej rundzie darłam się na całe gardło i całe Giżycko!),
  • roztapiałam buty przy ognisku, a masło na pieczonych ziemniakach,
  • pływałam w jeziorze, które tylko początkowo przyjęło mnie chłodno (i z tego miejsca: kisses for Kisajno),
  • cieszyłam się towarzystwem fajnych ludzi w wieku od 1,5 do 32,5 lat,
  • zabujałam się w hamaku (JS, czy odkąd rok temu napisałam dla Ciebie ten tekst, zdążyłaś się już powylegiwać? :)
  • nie zaglądałam do sieci – komórka cały weekend przespała w pokoju,
  • uczestniczyłam w wodowaniu statku HMS Śmietnik,
  • zachwycałam się frazą: Poganty-Roganty,
  • zasypiałam i budziłam się zupełnie rozmazurzona.
Ech, bardzo mi dobrze z tegorocznym latem. Trochę dzięki nastawieniu przygodowemu, a trochę - sprzyjającym okolicznościom, zdążyłam naprawdę wynurzać się w tej porze roku, nacieszyć słońcem, wodą i wiatrem. Dużo z R. podróżowaliśmy, już od wiosny, a ostatnie tygodnie to świetna seria sierpniowa: urlop (z przytulnym Kazimierzem Dolnym i bajeczną Czarnogórą), weekend na Kaszubach u Maryny - tak relaksujący, że myśli wyostrzyły nam się jak wysokogórskie powietrze, a teraz Mazury. W międzyczasie jeszcze rower, wyjście na piwo z dawno-nie-rozmawianym-kolegą, radlery na balkonie... Miód!
A Wy, jak przyjmujecie tegoroczne lato? Rozkoszujecie się nim, czy wymyka Wam się z rąk? Jeśli niepostrzeżenie wpadliście z kwietnia w sierpień, bez obaw - przed nami jeszcze parę dni, śmigajcie nad jezioro, zanim się ściemni!
Cud-malina i R. Kadr z weekendu na Kaszubach, tydzień temu.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Jak z płatka

Dawno nie było w Kieszeniach zachwytów czysto wizualnych, więc tym szerzej urok roztoczą prace Hong Yi! Malezyjska artystka, działająca pod pseudonimem Red (bo jej oryginalne imię, Hong, po mandaryńsku brzmi jak czerwony), zwróciła moją uwagę tym, co niezawodnie mnie ujmuje: prostym pomysłem, zrealizowanym skromnie i bez efekciarstwa, ale o rrrany, jak błyskotliwie! Dodatkowy plus za kolażowy charakter prac. Szczególnie zauroczył mnie flaming (równie bajeczny, jak ten z fotografii Eleny Kalis), ale wszystkie cieszą oko. Oto ptaki ciernistych krzewów w dosłownym znaczeniu.

s

wtorek, 20 sierpnia 2013

Dwa filmy z Dwóch Brzegów

Filmowych wspomnień z Kazimierza ciąg dalszy (tu pierwsza porcja)! Ponieważ szkoda mi czasu na recenzje letnich filmów, przywołam tylko te, które obudziły silne emocje - niekoniecznie pozytywne... Pierwszy tytuł dedykuję Pawłowi, bo prawie wydrapaliśmy sobie oczy w dyskusji nad nim.

Polowanie, reż. T. Vinterberg, Dania 2012
Osochozi?
Lucas żyje w niewielkiej szwedzkiej miejscowości. Rzetelnie wykonuje swoją pracę w przedszkolu, zabiega o częstsze kontakty z synem (który mieszka z byłą żoną Lucasa), a czas wolny spędza z przyjaciółmi na tradycyjnych polowaniach (bardzo tradycyjnych – zwierzęcy temperament szwedzkich mężczyzn to soczysty element filmu!). Nagle spokojną egzystencję Lucasa burzy oskarżenie ze strony podopiecznej z przedszkola, kilkuletniej dziewczynki... Rozpoczyna się konflikt: wyobcowana jednostka vs. zwarta społeczność miasteczka.

Moja opinia:
Polowanie byłoby znacznie lepszym filmem, gdyby reżyser mocniej skupił się na relacji głównego bohatera z jego przyjacielem - relacji, która zostaje wystawiona na dramatyczną próbę. Niestety, wątek ten przez sporą część akcji ustępuje miejsca zmaganiom samotnej jednostki z ostracyzmem społecznym. A w tym obszarze Vinterberg idzie już utartym szlakiem. Wyobraźcie sobie wszystkie możliwe sposoby piętnowania człowieka przez zbiorowość, wszystkie przejawy wykluczenia w małym miasteczku, wszystkie odcienie niechęci ze strony sąsiadów... Macie? Vinterberg odhacza je w scenariuszu jeden po drugim, przewidywalnie i typowo. A szkoda, bo na linii Lucas - Theo reżyser wykazuje się dużą wrażliwością i z tego powodu kilka scen z Polowania bardzo mnie poruszyło. Film zyskałby na pogłębieniu wątków osobistych zamiast grubo ciosanych portretów społeczności - póki co, bardziej polecam Festen tego reżysera.

Stacja Warszawa, reż. M. Cuske, K. Lisowski i in., Polska 2013
Osochozi?
Film utkany z kilku osobnych wątków (prowadzonych wspólnie przez aż 5 reżyserów), które - jak zwykle bywa w przypadku takiej konwencji - w pewnym momencie stykają się ze sobą. Galeria postaci obejmuje przedstawicieli różnych środowisk - od zagubionej pracownicy korporacji, poprzez zbuntowane dziecko z prowincji, ekspedientkę w parszywym sklepie z gadżetami erotycznymi, aż po więźnia przekonanego, że jest mesjaszem. W tle wiele problemów społecznych z pierwszych stron gazet - fanatyzm religijny, pedofilia, pracoholizm, alkoholizm...

Moja opinia
Chaotyczny, wtórny i banalny film. Z założenia, jak sądzę, obraz problemów współczesnej Warszawy (czy dużego miasta w ogóle), dalekich od lukrowanej rzeczywistości seriali tvn. W efekcie - nieudany splot epizodów, nużących, przewidywalnych albo niedopracowanych. Nie pomogli znakomici aktorzy: Eryk Lubos, Zbigniew Zamachowski, Janusz Chabior, Marta Lipińska...).

(Maryna, to film, który ilustruje wszystkie Twoje negatywne opinie o polskim kinie - absolutnie nie oglądaj!)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Trzy wrażenia z Czarnogóry

Wrażenie 1:
Plaża miejsca w Ulcinj, nadmorskiej miejscowości blisko granicy z Albanią (tu stacjonowaliśmy). Pierwsze popołudnie po przyjeździe - maszeruję w ciemnobeżowym piasku i obserwuję, jak słońce zbliża się ku zachodowi, tworząc wyraźną granicę między strefą słońca a strefą cienia. Zatoka przypomina szybę samochodową w deszczu - tak, jak wycieraczki jednym pociągnięciem zbierają krople, tak rozrastający się cień wymiata plażowiczów - rozpływają się w powietrzu, momentalnie, bez wyjątku. Zostają puste leżaki, nieruchomy pejzaż i... śmieci, mnóstwo śmieci na piasku.

Wrażenie 2:
Prawie 40 stopni w cieniu, a my wspinamy się na niewielkie wzgórze, aby zobaczyć jezioro Sasko. Wystarczy kilka kroków, a już pot zalewa oczy, soczewki wydają się żarzyć pod powiekami, a kark skwierczy w słońcu. Na szczycie ukojenie: widok na błękitną taflę jeziora. Powierzchnia wody płynnie przechodzi w aksamitną linię traw. Po horyzont nie widać żywej duszy, ale słychać dzwonki zwierząt pasterskich - niezapomniane wrażenie! Ziemia wydaje się skamieniała z pragnienia.

Wrażenie 3:
Pływam w Adriatyku, a obok pojawia się kobieta w burce. Jest tuż po południu, powierzchnia wody odbija intensywny róż burki. Kobieta brodzi w wodzie, niespodziewanie z wyskokiem daje nura w morze, po czym wynurza się kilka metrów dalej. Po kilku krokach - powtórka, znów skok do wody i krótkie, płynne przemieszczenie się pod powierzchnią. Na granicy słońca i wody pływaczka wygląda egzotcznie, jak krzyżówka delfina z flamingiem. Uśmiecham się do niej ustami słonymi od wody.

Kadry wokół wrażenia 2 - skwarny marsz nad jezioro Sasko.