poniedziałek, 31 października 2011

Listopad

Wspomnienia ze spaceru – cmentarz w Koronowie pod Bydgoszczą. Rok temu wspominałam o Christe Gerdzie. Dziś w podobny sposób myślę o Samuelu, Bercie czy Thinie.
















piątek, 28 października 2011

Przestrzeń historii

Szklany dom. Taki obiekt, dodatkowo w literackim kontekście, u polskich czytelników nieuchronnie wywołuje skojarzenia z Żeromskim. Z idealistyczną wizją mieszkań, które zniosą nierówność społeczną, zagwarantują bezpieczeństwo i dobrobyt, będą symbolem maestrii inżynieryjnej itd.

U brytyjskiego pisarza Mawera dom o szklanych ścianach powstaje jako manifest apolityczny, dowód niezależności
światopoglądowej (W architekturze nie ma miejsca na politykę) i wyraz estetycznych fascynacji. Owoc pasji architekta, który gardzi zdobieniami i tradycyjnym funkcjonalizmem, buntuje się przeciw instrumentalnemu traktowaniu mieszkań. Tytułowa przestrzeń za szkłem jest realizacją kaprysu zamożnych koneserów sztuki, a nie – ukłonem wobec proletariatu.
A jednak dom zostaje uwikłany w polityczne burze – na przestrzeni siedmiu dekad XX wieku.

Akcja rozpoczyna się w latach 20. W nowo powstałej Czechosłowacji – czytamy na okładce – żydowski potentat samochodowy Victor Landauer... wprowadza się wraz z żoną, Liesel, i córeczką Ottilie do wymarzonego domu, architektonicznej perły. Na tle jego wyrafinowanych wnętrz – przepastnych okien, oryginalnej ściany z onyksu, otwartych przestrzeni – rozgrywa się historia rodziny Landauerów. Nietuzinkowy budynek staje się areną namiętności i rozczarowań, a pod wpływem historycznych burz zmienia swoje zastosowania.

Bezpieczne schronienie dla rodziny, wytworna sceneria recitali, hitlerowska placówka naukowa, poświęcona badaniom nad czystością rasy, opustoszały, pogrążony we śnie schron, wreszcie – budynek zaanektowany przez reżim sowiecki... Czy to możliwe, żeby wszystko to dotyczyło jednego domu?

Pozornie dominuje tu chłodny racjonalizm – od początku uderza nas bezruch i stałość domu, na tle którego wszystkie uczucia wydają się błahe i ulotne. Pozornie to milczący budynek, przez który przetaczają się fale reżimów, jest tu głównym bohaterem (zaraz przypomina mi się ten niezwykły dom) i jedynie użycza swoich murów nietrwałym ludzkim emocjom, które płowieją na tle historii. Jedyny constans wobec upływu czasu. W porównaniu z nim chwiejne namiętności nie powinny wywierać wrażenia.

Ale na koniec i tak się rozbeczałam.

- - - -
- - - - - - - - - - - - - - - -
P.S. Po książkę sięgnęłam dzięki młodej pisarce – jestem wdzięczna jej zwyczajowi zerkania na dolną półkę w empiku.

P.S.2 Lektura Przestrzeni chwilami przypominała mi tę notkę, bo wspomnienia jednego z bohaterów, związane z diabelskim młynem, były bliskie tym fotografiom – odrealnione, magiczne, intensywne...

czwartek, 27 października 2011

Żyć pod kloszem!

Kto by nie chciał? Zwłaszcza pod takim, jak u Lotty z krainy czarów. Bajecznego wieczoru!

Garść przyjemności 4

Ostatnio absorbuje mnie praca, więc tym bardziej warto wypunktować radosne akcenty.

1. Czekolada z migdałami i jagodami od R. Celebruję jej smak i jem po jednej kostce dziennie. A wierzcie mi, nieczęsto mobilizuję się do takich wyrzeczeń ;-)


2. Chwile leżenia pod kocem (i pod kotem) tuż po przyjściu z pracy, w te najbardziej wariackie dni.


3. Żółte liście. W tym roku (odpukać w lakierowany mdf), zima nie sparaliżowała jesieni i pozwala jej przejść spokojnym tempem przez kraj. Oby tak dalej.

4. Duma z powodu skutków planu oszczędnościowego, który opracowałam sobie na początku miesiąca. (Kiedy napiszę
to publicznie, będę bardziej zmotywowana, by dalej go realizować ;-)

5. Przestrzeń za szkłem Simona Mawera. Wciąż brakowało mi czasu na jej lekturę, od tygodni czytałam pojedyncze strony przed snem – aż w poniedziałkowe popołudnie dotarłam do końca. Warto.


6. Joga z Magdą i Pawłem :-)


7. Perspektywa wymiany okien. Z każdym chłodnym dniem i każdym znieruchomiałym barkiem, cieszę się na ten fakt coraz bardziej ;-)

8. Gorąca czekolada w isakowych kubkach od Maryny. Są kapitalne :-)
9. Fajny rytuał, który wymyśliłam sobie na zakończenie dnia.

10. Dziewczyny z pracy. Tak po całości :-)


11. Widok dużego pokoju po odgruzowaniu go ze stosów gazet. I'm the king of the world!

12. Pasztet z selera od Kasi. Serio!

13. Spacery, choć nieliczne, ale za to pozwalające odkryć, kto tak naprawdę zna całą prawdę całą dobę ;-)
14. Pewna wymarzona, zielona sukienka.

15. Spotkanie w Drażach.

16. Pokrętne trasy Jacka, z którym jeździmy do pracy :-)


A co słychać u Was? Nie zapomnijcie przypomnieć sobie własnych przyjemności!

środa, 26 października 2011

Plany na dzisiejszy wieczór

Wcześnie położyć się do łóżka i...
Ilustracja Sophie Blackall
Już nie mogę się doczekać :-) U mnie na tapecie Kołysanki dla małych kryminalistów Heather O'Neill, u R. – Larsson. Piżamy już zapraszająco przebierają nogawkami ;-)

Tymczasem przypomniało mi się największe oszustwo jesieni i zimy: człowiek budzi się w środku nocy, zerka na ciemne niebo, przeciąga się beztrosko myśląc: Aaach, zaraz odwracam się na drugi bok i śnię dalej!, gdy nagle... orientuje się, że zostało 7 minut do budzika ;-)

Miłego, leniwego wieczoru, panie i panowie!

poniedziałek, 24 października 2011

Jedno jest pewne, to była sobota...

...kot miał imieniny, sto lat, sto lat dla kota! A właściwie nie dla kota, bo już stwierdziliśmy, że patronem tego spotkania był jamnik ;-)

Bardzo przyjemnie minął mi ten sobotni wieczór – w towarzystwie fajnych ludzi, wina dla kurażu, wegańskiego tortu czekoladowego, a także – o tym chcę właśnie napisać – w niesamowitym wnętrzu toruńskiej kawiarni Cafe Draże.

Niby nic, niby same proste rozwiązania i naturalne materiały – ale wnętrze tego lokalu zauroczyło mnie bez reszty. Drewniane podłogi, ceglane ściany (lubię w Toruniu to, że czerwone cegły spotyka się tu co krok :-), trochę folku, trochę retro, trochę surowych powierzchni, trochę wzorzystej tapicerki i niebanalnych plakatów. Przytulnie i oryginalnie. A do tego jeszcze skosy (bo budynek jest piętrowy) oraz... schody kręcone!
Po godzinie łakomego rozglądania się wokół stwierdziłam, że to nie tak, jak pomyślałam na początku – że chciałabym mieć taki klub – ja po prostu chciałabym mieć takie mieszkanie ;-) Na schodach wprawdzie trzeba uważać (bo wiadomo, ludzie w soboty są bardzo frywolni, kobiety zataczają wielkie kręgi biodrami...), ale jest pięknie. Choć może nie powinnam tego pisać, bo jeden z plakatów głosi Nie ma litości dla piękności ;-) Wisienkę na torcie urody Draży stanowiła taca Isak! Do listy pozytywów dochodzi  jeszcze fakt, że Draże mają w ofercie produkty ekologiczne i fair trade, a także bywają scenerią rozmaitych akcji charytatywnych.

Sami przyznacie, zadziwiająco sporo tych zbieżności z zamiłowaniami ewenementa, prawda? :-) A dodatkowe emocje budził we mnie fakt, że w tym samym budynku, choć pod innym szyldem i w innej aranżacji, świętowaliśmy z R. swój ślub... :-)

Stanowczo był to dzień inny, niż te sześć, z którymi współtworzy tydzień... Pozdrawiam wszystkich współuczestników (szczególnie – szanownego solenizanta, który
na przemijanie gwizda ;-), a Drażom z pewnością przyjrzę się bliżej.

"Każ mu zapuścić brodę!"

...usłyszałam ostatnio w prywatnej rozmowie koleżanki Besame – i natychmiast przypomniały mi się te czapki ;-) Nie jest to może szczyt realizmu, ale ileż w nich wdzięku! :-)
 
Czapki do nabycia tutaj.

piątek, 21 października 2011

Jak zostać copywriterem? (A jak nie)

Tytułowe pytanie dość często przewija się w mailach do Kieszeni – a i nieraz zdarza mi się słyszeć je na żywo. Dlatego postanowiłam zebrać swoje doświadczenia i porady w jednym miejscu – być może rozjaśnią młodym pasjonatom reklamy wizję pracy copywritera.

Moja własna droga zawodowa zaczęła się od praktyk w agencji reklamowej, na które zgłosiłam się na ostatnim roku studiów. Z praktyk trafiłam na staż, a następnie – na etat. Dziś, mając za sobą prawie 7 lat doświadczenia, wyspecjalizowałam się w konkretnej dziedzinie, na wizytówce noszę z dumą określenie dyrektor kreatywny, ale copywriterskie serce bije we mnie niezmiennie mocno :-)

Za punkt wyjścia do sformułowania paru zasad posłużyło mi kilka największych mitów i nieporozumień, związanych ze stanowiskiem copywritera. Oto one!

1. „Mam nieposkromioną wyobraźnię – to najważniejsze!". W pracy copywritera, owszem, kreatywność jest ogromnie ważna, ale klucz do sukcesu stanowi umiejętność ukierunkowania tej kreatywności, umieszczenia jej w ściśle określonych ramach. Sam fakt, że sypie się pomysłami jak z rękawa, nie przyda się na nic, jeśli pomysły te nie będą precyzyjnie dopasowane do założeń danego zlecenia. Czyli – dobrane do strategii marki, charakteru konkretnego produktu, grupy docelowej (inną promocję konsumencką zorganizujemy dla młodzieży z metropolii, inną – dla gospodyń domowych z małych miejscowości), czasu akcji, wreszcie – budżetu naszego klienta (!). Bezcenna jest też umiejętność pracy pod presją czasu.
2. „Zawsze byłem dobry z polskiego – spróbuję". Ważne sprostowanie: praca copywritera nie zaczyna się od słów, tylko od pomysłu – dlatego talent pisarski, oczywiście, jest cenny, ale nie gwarantuje sukcesu. Najpierw musimy wiedzieć, co chcemy przekazać, wypracować koncepcję – przykładowo – eventu promocyjnego, nowego opakowania albo strony internetowej, a dopiero potem przekładać to na określone hasła, teksty czy scenariusze. Język jest tworzywem – biegłość w posługiwaniu się nim to oczywiste narzędzie pracy, ale nie gwarancja predyspozycji do pracy copywritera.

Co oznacza również, że osoby, które nie ukończyły polonistyki, a np. fizykę techniczną, zdecydowanie mają szansę startować w tej branży – nie ma uniwersalnego wykształcenia dla copywritera :-)


Na marginesie, uroczy obrazek z bloga Reklama od kuchni.
3. „Praca copywritera to bezustanne emocje, szaleństwo twórcze, inspirujące wyzwania!". Oczywiście, bywa i tak; bez wątpienia cechą pracy w agencji reklamowej jest duża różnorodność zadań. Warto jednak pamiętać, że jak w każdym zawodzie, zdarzają się zawody ;-) Bywa prozaicznie, żmudnie i frustrująco; w zasadzie nigdy klient nie kupuje naszego pomysłu czy tekstu (to samo dotyczy projektu graficznego) bez uwag czy poprawek. Musimy być przygotowani na kompromisy i modyfikacje wyjściowego pomysłu (czasem – trwające tygodniami) – kto myśli zerojedynkowo, czyli: Sprzedam ten pomysł w oryginalnej postaci albo wcale!, nie zagrzeje miejsca w tej branży. Ogromnie ważna jest też umiejętność pracy w grupie – w agencji reklamowej właściwie do wszystkiego dąży się zespołowo, więc chęć dzielenia się wiedzą i umiejętność przejścia z roli solisty na trzecie skrzypce bywa nieodzowna ;-)

Poza tym, wyzwania bywają różne ;-)

4. „Wiem, jakie reklamy sam chciałbym oglądać – takie będę tworzył!". Wszystko fajnie, pod warunkiem, że pracujemy nad zleceniem, które odpowiada idealnie naszemu własnemu profilowi ;-) Częstym grzechem copywriterów – ale i grafików – jest przygotowywanie projektów, które sami natychmiast by kupili, i ich znajomi też!. Tymczasem w reklamie nierzadko trzeba wcielić się w osobę, z którą personalnie się nie identyfikujemy, poznać jej świat – nawyki i pasje, których absolutnie nie podzielamy. To bez wątpienia trudne, ale i rozwijające.

5. „Boję się, że szybko zabraknie mi weny... Gdzie ja znajdę coraz to nowe stymulanty i źródła inspiracji?!". Tu Was zaskoczę – najlepszą inspiracją w krytycznym momencie są, moim zdaniem, nie środki psychotropowe czy skok ze spadochronem;-), ale koncentracja i brief (czyli tekst zawierający wytyczne do projektu). Im dłużej pracuję w tej branży, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że jedynym ograniczeniem kreatywności jest brak informacji. Wiedząc, co klient chce osiągnąć przy pomocy np. wprowadzania nowego brandu na rynek, rozumiejąc potrzeby grupy docelowej – zwiększasz szanse, że Twój pomysł będzie trafiony.

Na zakończenie subiektywna odpowiedź na pytanie: co sama najbardziej lubię w zawodzie copywritera. Z pewnością twórczy charakter pracy, różnorodność, ciągłą aktywność i uważność, do jakiej zmusza agencja reklamowa. A także – kontakt z ludźmi o różnych talentach i predyspozycjach, wzajemne inspirowanie się – zarówno w przypadku współpracowników, jak i klientów.

Czego najbardziej nie lubię? Braku profesjonalizmu – amatorskich zleceń, braku gotowości do przekazania informacji agencji, a wymagań: Zróbcie coś super i żeby wywołało szum na rynku, tak ogólnie! ;-) A także – czasami – zachowawczości, ulegania utartym schematom, stwierdzeń: Tak, ten pomysł to byłoby coś! Ale wybieramy to samo, co rok temu... ;-)

Jeśli chcielibyście poznać temat jeszcze bliżej, polecam ponownie blog Reklama od kuchni (naprawdę uważam, że trafnie obrazuje codzienność pracy w reklamie), a także filmik Co by się działo, gdyby znak STOP projektowała korporacja ;-) Życzę powodzenia i głów kwitnących pomysłami!

 Obrazek Stiny Persson

czwartek, 20 października 2011

Baby (omawiane) z wozu

W sobotę, w niedorzecznie zatłoczonej sali (wężykiem, wężykiem: nigdy nie iść na mocno reklamowany film – który w dodatku może być pomylony z komedią romantyczną – w premierowy weekend) obejrzeliśmy Baby są jakieś inne Marka Koterskiego.
Zwiastun (wyjątkowo nie zniechęcam do jego obejrzenia – a jeśli ktoś ma ochotę, polecam nawet całą serię) w zasadzie daje wyobrażenie całego filmu – rzecz opiera się bowiem na długim, wielowątkowym dialogu między bohaterami (Więckiewicz i Woronowicz). Rozmowa toczy się w samochodzie i prześlizguje po wszystkich możliwych dziedzinach życia i miejscach styczności mężczyzn z babami – od seksu po naukę, od fizjologii po jazdę samochodem, od ziewania po... czeluście damskiej torebki.

Chwilami scenariusz układał się w serię dynamicznych skeczy, chwilami zwalniał, zahaczając o melancholijne tony. Uprzedzam – całość to naprawdę półtorej godziny dość jednorodnego dialogu, co może być męczące (w trakcie naszego seansu salę opuściło jakieś trzydzieści osób). I mnie chwilami brakowało cierpliwości (również z powodu straszliwej duchoty), ale ogólnie tę premierę oceniam zdecydowanie pozytywnie.

Lubię filmy Koterskiego; doceniam błyskotliwość Dnia świra, poruszył mnie Wszyscy jesteśmy Chrystusami, a wcześniejsze – jak Dom wariatów czy Życie wewnętrzne – zatrważały wizją... pewnego determinizmu w związkach damsko-męskich. Trafnym i dosadnym (choć nierzadko – irytującym) obrazowaniem kanałów, w jakie wpadamy w rodzinnych relacjach, wiarygodnym ilustrowaniem natręctw i lęków, niezależnie od płci.

W Babach znajdujemy i tę błyskotliwość, i dosadność. Nieraz śmiałam się w głos z opisów sytuacyjnych (choć nie zawsze idealnie odzwierciedlały rzeczywistość – stwierdziliśmy z R., że np. w dziedzinie układania się to snu, to stanowczo ja jestem Więckiewiczem! ;-), czasami rozczulałam bezradnością bohaterów wobec młodych, agresywnych kobiet, a parę razy – po lakonicznych acz celnych stwierdzeniach – nabierałam pewności, że szybko nabiorą statusu kultowych (np. Rzeczpospolita Schabowa). Ale najbardziej zapamiętam chyba akcenty gorzko-sentymentalne. Pojedyncze wzmianki o marzeniach sprzed lat, ukryte między wierszami zderzenie dawnych złudzeń z prozaiczną rzeczywistością, ciche wyznanie Woronowicza, że w zasadzie ciągle szuka żony, wspomnienia Więckiewicza o pocałunkach...

Baby to poniekąd film drogi, a właściwie – film meandrów ;-) Meandrów fantazji i przenikliwości Marka Koterskiego. Moim zdaniem warto zobaczyć.... czy raczej – wysłuchać. Choć bez wątpienia trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Na zakończenie najważniejsze – fantastyczni Więckiewicz i Woronowicz! Bez nich nie byłoby tego filmu.

Kot w skanie wskazującym

Temat w sam raz na piątek – czyli co się dzieje, kiedy kot wlezie na skaner? ;-)
Więcej kocich rewersów z całym dobrodziejstwem inwentarza znajdziecie tu i tu. A tak wygląda sytuacja z drugiej strony! Miłego piątku :-)


wtorek, 18 października 2011

Po prostu, po prostu pastelowe

Dziś wtorek, więc tamborek ;-) Zwykle we wtorki wspinam się na wyżyny tęsknoty za weekendem i wszystko, co widzę, wydaje się przefiltrowane przez szarość. Dziś jest inaczej, dziś mam dobry humor, mimo że od dwóch godzin pracuję (aż boję się, że zapeszę, pisząc to po raz drugi – tak, jestem zapracowana, ale szczęśliwa). Nucę więc sobie Samochody naszych chłopców są w kolorach pastelowych (choć samochód mojego chłopca bynajmniej pastelowy nie jest) i dzielę się z Wami odrobiną koloru. Voila!
Obrazek pochodzi stąd, a wielbicielom tamborków polecam jeszcze zdjęcia z tej archiwalnej notki. Do usłyszenia!

poniedziałek, 17 października 2011

Siedemnastego 8

Dobry wieczór...


Kto pyta, nie błądzi

Word oszalał. Siedzę przy komputerze, wystukuję pilny tekst i nagle w zdaniu Kiedy ktoś pyta... podkreśla mi się na zielono wyraz pyta. Zaskoczona sprawdzam, o co chodzi, i moim oczom ukazuje się wyjaśnienie:
Wskazany wyraz uważany jest za wulgarny.
Normalnie strach teraz używać przysłów ;-)

P.S. Jeszcze dziś wrócę... Kto wie z czym? ;-)

piątek, 14 października 2011

Broczące kredki

Dawno nie było kredek – a dziś ich obecność jest szczególnie uzasadniona, bo przełamie monochromatyczną tonację poprzedniej notki (a jesienią taka eksplozja barw z pewnością pobudzi wydzielanie endorfin ;-) Oto prace Jessie Kerbawy, wyszperane na Etsy.
 
A ponieważ, jak wiadomo, w internecie jest wszystko, podsuwam Wam również instrukcję samodzielnego przygotowania woskowych obrazów. Dokładną i bogato ilustrowaną – z pewnością przyda się tym, którzy zdecydują się stworzyć (z dziećmi lub bez nich ;-) topioną tęczę.

Tymczasem artyści z Etsy najwyraźniej lubują się w pracach wykonanych z kredek – w ich portfolio znajdziecie również
pierścionki, cyfry, serduszka, klocki czy... wąsy. Wszystkie łączy to, że stworzono je z przetopionego wosku, więc można nimi rysować. Radosnego piątku! :-)

czwartek, 13 października 2011

Kreatywność czarno na białym

...czy raczej – biało na czarnym. Wyobrażacie sobie w tym wnętrzu telewizor kolorowy? ;-) Miłego czwartkowego wieczoru!
Obrazek stąd.

środa, 12 października 2011

Francja i inne odkrycia

Na fali powyborczych rozważań  Kim chce zostać Warszawa, jak dorośnie i dlaczego właśnie Budapesztem, przypomniałam sobie uroczy filmik teleturniejowy. Smacznego ;-)

Tapeciara

Czas to sobie powiedzieć otwarcie. Jestem tapeciarą. Uwielbiam tapety, w różnych formach i zestawieniach. Najlepiej w duże wzory. Marzy mi się pokój z ciekawie wytapetowaną ścianą albo chociaż szafa w barwny deseń... Póki co, prezentuję inspiracje wyszperane w sieci :-)

Prawda, że ładne? Więcej aranżacji znajdziecie tutaj.

wtorek, 11 października 2011

Dyżurne smęty

Mam w domu taki zbiór ulubionych muzycznych smętów. Trochę tam piosenki aktorskiej (np. bezcenne Millhaven), trochę Katarzyny Groniec; jest Odchodząc Republiki, Piosenka starych kochanków Raz, dwa, trzy, akcenty w postaci Lubomskiego, Błaszczyk, Turnaua, Jandy, Kaczmarskiego... (Przy okazji – Aniu, pamiętasz, jak na studiach gasiłam światło w pokoju i włączałam Ci Naszą klasę, zachęcając do kolektywnego rozrzewniania się? ;-) A między smętnymi różnościami przebłyskuje charyzmatyczny Kult.

Włączam tę płytę zawsze, gdy wpadam w melancholię (reprezentuję typ, który – kiedy już wpada – natychmiast pragnie ją sobie dodatkowo podkręcić!) Początkowo założyłam sobie nawet cztery katalogi – Wiosna, Lato, Jesień i Zima – zamierzając wgrywać do nich ulubione piosenki w różnych tonacjach (emocjonalnych, nie muzycznych ;-) Jednak gdy okazało się, że Wiosna nie różni się niczym od Jesieni, a Lato jest kompletnie puste, zostawiłam tylko Jesień ;-)
 
R. nie jest fanem tego zestawu (z pewnością nie dlatego, że odtwarzałam go już setki razy!), więc pod jego nieobecność słucham składanki (czy ktoś jeszcze używa słowa składanka?) z tym większym zapałem.  Dziś postanowiłam przedstawić Wam jeden z ukochanych smętów.

Jest to Popołudnie w wykonaniu Michała Bajora. Dawniej nie przepadałam za Bajorem, kojarzył mi się z patetycznym liryzmem – ale gdy tylko usłyszałam ten utwór, doceniłam jego przejmujące, bezpretensjonalne wcielenie.

Zamknijcie oczy i posłuchajcie. Muzyka Zbigniewa Korcza i słowa Jonasza Kofty.

poniedziałek, 10 października 2011

Idylla pokazuje kły

W niedzielę obejrzeliśmy z R. film Kieł w reżyserii Giorgosa Lanthimosa.

Historia opiera się na oryginalnym pomyśle: mężczyzna, zamożny grecki przedsiębiorca, trzyma swoją rodzinę pod kluczem, nie pozwalając ani żonie, ani dzieciom wychodzić na zewnątrz. Przemoc jest tu jednak opakowania w luksus (bohaterowie mieszkają w wygodnej willi z basenem i dużym ogrodem) oraz w pozory normalności. Przeświadczenie, że za murami domu czai się szereg tajemniczych niebezpieczeństw, jest wpajane dzieciom od najmłodszych lat, więc ani syn, ani dwie córki (wszyscy troje dorośli, w wieku około dwudziestu lat) nie kwestionują tych opinii. Po prostu nie znają innego świata.

Zasięg manipulacji, prowadzonej przez rodziców, jest zatrważający: począwszy od absurdalnych powodów uwięzienia, poprzez fałszywe wyjaśnienia zjawisk zewnętrznych (np. gdy nad willą przelatują samoloty, rodzice twierdzą, że to zabawki, które od czasu do czasu spadają do ogrodu – i ojciec regularnie podrzuca na podwórko miniaturowe modele; w pamięć zapada też kot czy... wizja planów powiększenia rodziny (!), aż po nadawanie nowych, fikcyjnych znaczeń istniejącym słowom*. Pojęcia, których – zdaniem wszechwładnych rodziców – młodzi ludzie nie powinni znać (np. telefon) są używane w przedziwnych kontekstach.

(Przykład: przez gardło nie przejdzie mi teraz zdanie
Tę notkę wystukałam Wam na klawiaturze...;-)
Jakie są powody postępowania ojca? Prawdopodobnie patologicznie pojęta chęć opieki, wola zapewnienia prawidłowego rozwoju przez ograniczenie niekorzystnych bodźców i absolutną kontrolę nad tym, czego młodzi ludzie dowiadują się o świecie. Chorobliwie rozumiane bezpieczeństwo. W rezultacie dwudziestolatkowie są skrajnie infantylni, naiwni i zastraszeni (system zakazów i nakazów jest ostro egzekwowany). Rodzicielskiemu nadzorowi podlega każda dziedzina życia – od sposobów spędzania czasu przez dzieci, po sferę ich seksualności.

Bez wątpienia pomysł na film był ciekawy, a punkt wyjścia fabuły – obiecujący. Jednak pod koniec seansu miałam wrażenie, że na tym niestandardowym pomyśle się skończyło. Bo Kieł, owszem, przynosi nam wiarygodny obraz zniewolonych umysłów, chwilami intryguje, zawiera też – wynikające z groteskowej sytuacji – akcenty komiczne (kot z młotkiem...), ale pozostawia też poczucie niezrealizowanego potencjału. Zakończenie było dla mnie kompletnie niesatysfakcjonujące i potwierdziło opinię, że fantazji wystarczyło twórcom głównie na zawiązanie akcji. A szkoda.

Niemniej, można obejrzeć jako ciekawostkę. Jeśli zamierzacie, omińcie szerokim łukiem trailer (tradycyjnie).
- - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 
* Z tym faktem wiąże się pewna historia z pracy. Otóż moja dobra koleżanka, Ola, opowiadała o filmie, podając przykłady słów przekazywanych bohaterom w niewłaściwych znaczeniach. Akurat w momencie, gdy obok przechodził jeden z właścicieli firmy, Ola powiedziała dosadnie: Na przykład takie zdanie: kiedy zgasisz cipkę!