wtorek, 25 stycznia 2011

The Beetles

Absolutnie rewelacyjna reklama Volkswagena Beetle, nawiązująca do słynnego zdjęcia  zespołu The Beatles. Pierwowzór, przedstawiający chłopców z Liverpoolu na Abbey Road, u dołu. Tak proste, a tak pomysłowe!
  
P.S. Wątki motoryzacyjne są dziś jak najbardziej na miejscu, bo przed chwilą wróciłam ze swojej pierwszej od baaardzo dawna jazdy samochodem. Na razie po ciemku, na odludnym placyku i bez innych użytkowników ruchu, ale ważne, że za kierownicą!

niedziela, 23 stycznia 2011

Bykowi chwała

Leżąc w sobotę pod kołdrą i walcząc z potwornym kaszlem (póki co, styczeń ewidentnie nie sprzyja mojemu zdrowiu), natknęłam się na program Sam na sam z Franciszkiem Starowieyskim w TVP Kultura. Widowisko zrealizowane w 1970 roku miało na celu przybliżenie twórczości plakacisty (wówczas około 40-letniego) poprzez wyjaśnienie wątpliwości, które najczęściej trapią odbiorców jego prac. Wątpliwości przedstawiał prowadzący program, odczytując pytania od widzów (przekazane wcześniej „telefonicznie i listownie”), Starowieyski odpowiadał na nie, a dodatkowy komentarz prezentowali „adwokat” i „prokurator” (znów ta sądowa konwencja;-). Prowadzący był dość bezbarwny, Starowieyski – w swoim stylu – charyzmatyczny i postrzelony, a jeden z komentatorów – Szymon Kobyliński (w roli oskarżyciela) – ujmująco kompetentny i rzeczowy. 
Wszędzie czaszki, gałki oczne, żebra... Kilka elementów układanki, których używasz za każdym razem – zarzucał Starowieyskiemu Kobyliński
Oglądałam to Sam na sam z fascynacją, ale i nie bez poczucia pewnej egzotyki. Z jednej strony bawił mnie widok niedzisiejszych elementów programu (vide: dwa szeregi pań-telefonistek siedzących w studiu – program nie był nadawany na żywo, więc ich rola nie polegała chyba na rejestrowaniu pytań od widzów ;-), z drugiej – nie mogłam wyjść z osłupienia, że przeszło godzinny program poświęcono dyskusji nad twórczością grafika. Niektóre pytania widzów były bardzo krytyczne, ale uderzała w nich nie tyle ostrość opinii, co w ogóle zaangażowanie w temat twórczości plastycznej. Próbowałam wyobrazić sobie współczesny program, w którym przez 70 minut dyskutuje się o źródłach inspiracji i technikach artysty, omawia warstwę ideową (!) jego plakatów, a widzowie z autentyczną pasją i zainteresowaniem włączają się w rozmowę. I to bez możliwości zdobycia nagrody za najszybciej wysłany SMS ;-)
Jeśli uda Wam się natknąć na powtórkę, obejrzyjcie – przyjemnie ożywcze widowisko, nawet jeśli chwilami anachroniczne. A jeśli należycie do fanów Starowieyskiego lub Kobylińskiego – to już absolutnie obowiązkowo.
P.S. Udało mi się wyszperać niewielki fragment na jutubie. Nie widać, niestety, Kobylińskiego, ale załapały się dzielne panie telefonistki ;-)

sobota, 22 stycznia 2011

Such a beautiful horizon

Najbliższy tydzień R. spędzi w mieście, w którym skojarzenia mamy równie pozytywne, ale biegnące w zgoła odmiennych kierunkach. We mnie to miejsce przywołuje dwa słowa – Vicky Christina, a w R. dwie litery – FC :-)
I już wszystko jasne - R. jedzie do Barcelony. Będzie więc spacerował Ramblą, podziwiał fasady hiszpańskich kamienic, obserwował kolczastą Sagrada Familia na tle styczniowego nieba, maszerował ścieżkami, którymi być może kiedyś chadzał Joan Miro, cieszył oczy barwami i deseniami azulejos – niepowtarzalnych ceramicznych płytek... A skoro wyrusza z Torunia, to może uda mu się odwiedzić Park Guell, którego wejście wygląda przecież jak zrobione z piernika
No dobra, nie oszukujmy się – pierwszą wolną chwilę R. wykorzysta, by pobiec na Camp Nou. I choć nie przepada za robieniem zdjęć (tak, tak, mimo ogólnej digitalizacji fotografii i zalewu aparatów cyfrowych, istnieją wciąż osoby, które nie lubią robić zdjęć – na szczęście ;-), to wierzę, że po powrocie przedstawi mi kilka kadrów uchwyconych nieuzbrojonym okiem.
Azulejos, czyli ceramika w hiszpańskim wydaniu. Zdjęcie ze strony poświęconej wytwarzaniu płytek, na której znalazłam przy okazji taki kuszący album.
Młody Joan Miro – jeden z najsłynniejszych artystów urodzonych w Barcelonie.
Dla mnie zatem na razie Barcelona pozostanie miejscem znanym z relacji szalonego fryzjera (albo równie szalonego monmara, który przywiózł mi stamtąd sowę z mini azulejos), nuconym w piosence Queen, wspominanym, gdy uczyłam się tańczyć flamenco, wreszcie – odwiedzanym podczas gry w Eurobusiness ;-)
A za R. trzymajcie kciuki! Oby wrócił cały, zdrowy i z dwuosobowym biletem na kolejną podróż! A na zakończenie, dla zilustrowania naszych wspólnych gustów, lodówka – o stylu dla mnie wymarzonym, a kolorach bez trudu identyfikowanych przez R. (Magda, pamiętasz, jak opowiadałam Ci niedawno o marce Smeg? :-)

środa, 19 stycznia 2011

Czytam na Umer

Wśród moich podchoinkowych upominków znalazł się zbiór listów Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory.
Urok historii miłosnej dwojga błyskotliwych autorów jest oczywisty – już artykuł, który cytowałam w październiku, zdradzał namiastkę talentów, poczucia humoru i wybitnych osobowości Osieckiej i Przybory. Dla mnie jednak swoistą bohaterką Listów na wyczerpanym papierze jest Magda Umer. Sytuująca się celowo na drugim planie – jej nazwisko nie występuje nawet na okładce – a jednak odpowiedzialna w dużym stopniu za urok całego wydawnictwa.
To Umer snuje intrygującą nić historii miłosnej, składając korespondencję Osieckiej i Przybory w spójną opowieść; to ona opatruje zapiski autorki Urody i Starszego Pana komentarzami i uściśleniami. Czyni to zresztą z bezpretensjonalnością i wdziękiem – kiedy Przybora w liście do Agnieszki wspomina o Spatifie, Umer wyjaśnia na marginesie: Spatif, czyli SPATiF - Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu, ale także legendarny Klub Aktora (...). Niektórzy artyści spędzili tam połowę swojego dorosłego życia. Pili. Jeszcze się chyba nie narkotyzowali, chociaż kto ich tam wie.
Magda Umer bierze też na siebie ciężar zderzenia uskrzydlającej miłości dwojga poetów z gorzkim i bolesnym wymiarem ich romansu (o którym wspominałam w zakończeniu tej notki). W dyplomatyczny, a przy tym naturalny i przekonujący sposób umieszcza te listy jednocześnie w dwóch przestrzeniach – literackiej i rodzinnej – i zdumiewające, jak płynnie udaje jej się to zrealizować. Twórcza redaktorka intryguje literacką wartością listów, a jednocześnie delikatnie obchodzi się z tym, co między wierszami. We wstępie do książki pisze:
Ich uczucie nie służyło właściwie nikomu oprócz nas, czytelników. Unieszczęśliwiało Bogu ducha winne dzieci, pozostawione żony i zasmarkanych z miłości, odsuniętych na boczny tor chłopców. Unieszczęśliwiło w końcu samych zakochanych. Ale z tej dziwnej miłości powstały najpiękniejsze piosenki. I do dzisiaj niejedna młoda (albo nawet i stara) dziewczyna i niejeden młody (albo nawet i stary) chłopak, kochając się w sobie, słuchają tamtych piosenek; jakby napisanych tylko dla nich i dopiero co, a nie przed wielu laty. (s. 10-11).
Magdzie Umer wreszcie zawdzięczamy błyskotliwy tytuł publikacji – dlatego to właśnie z myślą o niej piszę tę notkę. Listy Osieckiej i Przybory  – jeśli tylko sięgniecie po książkę – obronią się same, w mig ujawniając przed Wami twórczą energię obojga autorów. Ale zwróćcie uwagę i na tę cichą, a niezastąpioną narratorkę, która zechciała nie tylko odtworzyć historię znajomości Osieckiej i Przybory, ale i podzielić się z nami swoim osobistym odbiorem tych dwojga. Między syceniem oczu (i serc) żarliwymi tekstami, zauważcie tę dyskretną gawędę.
Na zakończenie uwaga o formie wydawnictwa. Tak się szczęśliwie złożyło, że pod choinką oboje z R. znaleźliśmy książki wspomnieniowo-albumowe – przyznam, że uwielbiam takie edycje! Treść listów Agnieszki i Jeremiego jest uzupełniona zdjęciami rękopisów, pocztówkami, na odwrocie których poeci zapisywali swoje wiersze, dedykacjami i szkicami... Przegląda się to wszystko wspaniale.
P.S. W dalszej kolejności w kategorii książek z pogranicza dla oka a dla głowy, do Kieszeni trafią Czarna Mańka Stanisława Staszewskiego oraz Rock-Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą. Stay tuned ;-)

wtorek, 18 stycznia 2011

Od słowa do słowa

Nie mogąc zasnąć z niedzieli na poniedziałek (zwykle mam wtedy kłopoty ze snem – jestem typem sowy i w weekendy swawolnie ulegam naturalnym instynktom, kładąc się spać w środku nocy, wstając w południe itp. – i beztrosko ignorując fakt, że w poniedziałek trzeba wstać na 8 do pracy ;-), obejrzałam w Dwójce program poświęcony książkom – Od słowa do słowa. Pominę już odwieczną kwestię pory emisji (ilu pasjonatów literatury gromadzi się przed telewizorami między 0.05 a 0.50?) i przejdę do wrażeń z programu.
Formuła Od słowa do słowa jest cokolwiek kontrowersyjna – jak czytamy w oficjalnym opisie, co miesiąc w telewizyjnym studiu odbywa się swoisty sąd nad dwiema książkami – najpopularniejszą i najlepszą. W obecności autorów, pięcioosobowa „ława przysięgłych” po wnikliwej dyskusji bez taryfy ulgowej, wydaje „wyrok”. Kontrowersje nie wynikają bynajmniej z sądowej konwencji – ta przypomina raczej szkolne ćwiczenie przed pisaniem rozprawki ;-) – podział ról na „adwokata” i „oskarżyciela” książki nie przeszkadza, ale i nie uatrakcyjnia specjalnie programu. Zastanowił mnie natomiast fakt prowadzenia krytycznej dyskusji w obecności gościa... Zastanowił głównie dlatego, że jeden z gości wyraźnie tej konwencji nie udźwignął ;-)
Przedmiotem rozmowy były książki: Mariusza Szczygła Zrób sobie raj i Tomasza Piątka Wąż w kaplicy (domyślam się, że nie był to najświeższy odcinek programu). W obu przypadkach, istotnie, krytycy wyrażali swoje uwagi otwarcie i bezkompromisowo – co ciekawe, bo programy kulturalne przyzwyczaiły nas do formuły: krytycy dyskutują o książce, traktując ją jako fakt kulturalny, nie dbając o uczucia autora, ALBO do studia zaprasza się pisarza i uprzejmie rozmawia się z nim o nowej publikacji. 
W Od słowa do słowa pisarze rzeczywiście wysłuchiwali ostrych zarzutów wobec swojego pisarstwa – i wyobrażam sobie, że niekiedy było im trudno się z nimi mierzyć. Rozbawił mnie jednak Tomasz Piątek, który – demonstracyjnie powtarzając, że „nie ma w studiu wielkiego stresu” – wydawał się po prostu... obrażony :-) Na krytyczne komentarze odpowiadał głównie protekcjonalnymi twierdzeniami, że wszystko jest w książce napisane, wystarczy książkę przeczytać uważnie, a nie przelecieć itp. I miałam wrażenie, że – drwiąc pod koniec z Justyny Sobolewskiej, jednej z recenzentek – zdawał się nie przyjmować do wiadomości, ile pozytywów dostrzegła w jego powieści :-)
Ogólnie program polecam, bo zawsze przyjemnie wysłuchać dyskusji o książkach, a niektóre wypowiedzi recenzentów były naprawdę ciekawe – choć niezbyt przypadła mi do gustu prowadząca, no i nieco drażnił montaż. Odcinek ze Szczygłem i Piątkiem możecie zobaczyć tutaj. A sama zastanawiam się, która z omawianych książek była najlepszą, a która najpopularniejszą ;-)
P.S. Najlepszym programem telewizyjnym o literaturze i kinie pozostaje niezmiennie Tygodnik Kulturalny – na szczęście, teraz już obecny regularnie na antenie :-)
P.S.2 Od słowa do słowa utwierdziło mnie w przekonaniu, że najwyższy czas, żebym sięgnęła po czechofilskie ksiażki Szczygła i uwolniła się wreszcie od skojarzeń Na dachu wieżowca Polsatu wylądował helikopter – wysiadł z niego prowadzący program...;-)

poniedziałek, 17 stycznia 2011

17 stycznia

„Mężowie to doprawdy przejaw życia irytujący i niewydarzony” – mawiał Ogden Nash ustami Stanisława Barańczaka. Mrucząc pod nosem ten tekst, świętuję dziś okrągłe pół roku życia w zalegalizowanym związku ;-)

Dla ilustracji sentymentów – kadry z albumu, który przygotowaliśmy wspólnie z R. przed ślubem. Ze wspólnych zdjęć, pamiątkowych biletów na koncerty, rozmaitych zapisków, wspomnień i wycinków z gazet wykleiliśmy naszą historię... Ja zatem idę się rozpływać, a Wam życzę miłego wieczoru! (Dziś podobno najbardziej depresyjny dzień roku ;-)

czwartek, 13 stycznia 2011

Skandesign

Pamiętacie wzór, którym chciałam wytapetować Kieszenie? Dzięki komentarzowi Michała pod tamtą notką, trafiłam na polską stronę marki Isak – i ponownie nacieszyłam oczy skandynawskim wzornictwem. Serce zadrżało mi wprawdzie na widok cen... ale po cóż mamy bloga, jeśli nie po to, by umeblować go tym, co nieosiągalne w realu? ;-)
Mniej więcej tak wyglądałam przez ostatni tydzień,
borykając się z anginą (rumieńce) i zapaleniem spojówek (łza ;-)
Co mnie jednak rozczarowało, to mały asortyment – spodziewałam się, że na stronie znajdę więcej deseni i barw. Brytyjska witryna jest niemal identyczna – ma tylko dodatkową kategorię papeterii.

P.S. Kto zauważył rude futro nad linią majtek? ;-)

czwartek, 6 stycznia 2011

Pijawki i dyjeta ścisła

Dziś będzie ultrakrótko, bo cały dzień leżę chora (a do tego z podejrzanie przekrwionym okiem – chyba Figa w nocy dała mi niecelną fangę w nos...). Prezentuję więc tylko przykłady oryginalnych ilustracji Katarzyny Boguckiej do książek dla dzieci. Poniżej kartki z bajek Chory kotek (ten tekst uruchomił dziś moją empatię), Stefek Burczymucha, Paweł i Gaweł oraz Małpa w kąpieli.
Ilustracje z bloga Książki z naszej półki
P.S. A na wypadek gdybyście nie mieli pewności, z jakiej okazji dziś świętujemy, przytoczę Wam informację z telegazety, cytowaną w Teleexpresie – otóż moi drodzy:
6 stycznia to imieniny Kacpra, Melchiora, Wańkowicza :-)

środa, 5 stycznia 2011

Grattis på födelsedagen!

Dziś 30. urodziny mojego brata – wszystkiego najlepszego! A jako, że Paweł właśnie czyta Larssona, tytuł jest po szwedzku. Solenizantowi życzę takiego powodzenia u kobiet, jakim cieszy się Blomkvist oraz tak bujnego umeblowania pomieszczeń, jakie zaserwowała sobie Lisbeth ;-) Sto lat, sto lat!
Dla uczczenia tego szczególnego dnia, umieszczam nasze pamiątkowe zdjęcie – idealnie obrazuje Pawła życzliwość i pozytywne nastawienie wobec świata, a moją zwinność i koordynację ruchową. W obu tych tematach nic się nie zmieniło.

niedziela, 2 stycznia 2011

12 miesięcy

Zwykle nie mam tendencji do noworocznych podsumowań, ale dziś od rana snują się za mną wspomnieniowe nastroje, więc zrobię wyjątek.
To był dla mnie bardzo pracowity rok. Przede wszystkim ze względu na obowiązki służbowe, czyli blaski i cienie tzw. kierowniczego stanowiska – poczucie większej autonomii, satysfakcja z możliwości realnego decydowania o niektórych sprawach – ale i smak odpowiedzialności, którą czuje się długo po godzinach pracy... Niezmiennie jednak (muszę to zapisać, żeby przypominać sobie w chwilach trudnej codzienności ;-) – radość z pracy w fajnym zespole i, tak po prostu, zajmowania się ciekawymi sprawami. Obszar reklamy pozostaje dla mnie wciąż twórczy i inspirujący – zastanawiam się, na jak długo wystarczy mi tej energii... ;-)
Równolegle toczyły się zmagania z doktoratem z literatury – wątek, który przez minionych parę lat wpisał się w moje życie na tyle mocno, że niemal zapomniałam, że powinien kiedyś dojść do finału ;-) Cóż... po raz kolejny przekonałam się, że łączenie naukowych aspiracji z absorbującą pracą na etacie wymaga ogromnej dyscypliny... A tej, niestety, nierzadko mi brakowało.
Ten rok to również dalszy rozkwit mojej pasji kinowej  – którą mogliście śledzić w kieszeniowych recenzjach, a która w tym roku zaowocowała też wydarzeniami związanymi z Allenem. To dla mnie przyjemna niespodzianka roku 2010. 
I tylko znów żal mi, że pory roku minęły mi tak niepostrzeżenie... Że natłok tych codziennych obowiązków powoduje, że co jakiś czas podnoszę głowę i myślę: O, już znowu wiosna! albo Zima? A ledwie skończyło się lato... To w zasadzie jedyna wątpliwość, która trapi mnie w związku z moim stylem życia – że mam wrażenie, iż miesiące przeskakują mi przed oczami jak przezrocza wyświetlane w dzieciństwie z rzutnika – gdzie z kadru na kadr radykalnie zmieniała się sceneria, pogoda i długość włosów mamy :-) Brakuje mi tak prozaicznych rzeczy, jak możliwość zobaczenia jesiennej, słonecznej ulicy w ciągu dnia albo letni spacer Bulwarem Filadelfijskim przed południem – kiedy nie ma tam tłumów, jak w weekend, a jest pogodnie i pachnie rzeką... To drobne przyjemności, za którymi ogromnie tęsknię, gdy porównam swoje życie z czasem studiów. Pod każdym innym względem, przyznaję, zmiany zachodzące w związku z tzw. dorosłością mi pasują ;-)
- - - -  - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Tymczasem poniżej seria wrażeń z dwunastu miesięcy. Natknęłam się na pomysł takiego zestawienia przypadkiem, na jednym z fotoblogów, i pomyślałam, że to zabawa idealna dla mnie. Lubię kolekcjonować wspomnienia, tworzyć kolaże z ulubionych zdjęć, nadawać tytuły fotografiom, żeby nie były tylko mechanicznymi IMG_001, zapisywać ważne momenty i chwilowe emocje... A ten przegląd sprzyja odkurzaniu sentymentów :-) Poniżej więc seria wrażeń z dwunastu miesięcy. Skoro we wstępie było dużo o pracy, tu skupiam się na wszystkim, co działo się poza nią (z paroma wyjątkami).
STYCZEŃ
Styczeń minął pod psem... psem z głową w dole, czyli pod znakiem jogi :-) Zaczęłam ją praktykować rok wcześniej – i z Nowym Rokiem 2010 zapisałam się na serię zajęć (na marginesie: cudowna sprawa – polecam wszystkim z kręgosłupem równie pokrzywionym, jak mój ;-) Styczeń to również toruńskie wycieczki do teatru.
LUTY 
Niezbyt widny, zasypany śniegiem i pracą – miał jednak parę pogodnych akcentów. Jednym z nich był przyjazd Ani i Maćka do Torunia (kiedy patrzę na zdjęcia z tego weekendu, aż trudno mi uwierzyć, że słońce świeciło tak mocno :-)
  Ania przy pomniku Kargula i Pawlaka – przed toruńskim kinem 
Drugim – rejestracja stowarzyszenia konsumenckiego, nad którym pracujemy w gronie zaprzyjaźnionych dziewczyn z tego bloga i tego forum. Czym się zajmujemy? Chodzi o propagowanie starannego doboru bielizny, zwalczanie stereotypów związanych z podziałami na mały i duży biust, walkę o dostępność biustonoszy w szerokim zakresie rozmiarów, wreszcie – domaganie się wysokich kompetencji ekspedientek. Jedna z inicjatyw tego roku to akcja NAGIE biusty ;-), a ogólny artykuł o naszej działalności znajdziecie m.in. w Wysokich Obcasach. Sprawa stowarzyszenia w toku!
MARZEC
Marzec zwykle budzi we mnie pozytywne skojarzenia, bo to czas urodzin R. i moich :-)
W tym roku oznaczał dla nas też nowości motoryzacyjne – po tym, jak rozsypała się  15-letnia Niebieska Strzała (na zdjęciu poniżej – jeszcze żywa ;-), musieliśmy sprawić sobie nowy środek lokomocji. Aktualnie jest to fokus-pokus.
  Nissan Sunny podczas not so sunny weather ;-)
Ten miesiąc to też dalsza współpraca z magazynem branżowym poświęconym bieliźnie – pisanie artykułów, przeprowadzanie wywiadów... W marcu nadeszły też pierwsze prawdziwie słoneczne popołudnia.
KWIECIEŃ 
Kwiecień to koncert Lao Che, to słupska konferencja, to wreszcie niedzielne wypady do rodziców, gdzie zwierzęcych łap jest zawsze więcej, niż ludzkich stóp ;-)
MAJ
Maj to pierwszy w tym roku grill – u Adriana, który najchętniej inaugurowałby sezon grillowy w styczniu ;-) To pierwsze minimajówki, pierwsze tulipany...
...a także sympatyczny wieczór spędzony w gronie przyjaciół z liceum. Daaawno niewidzianych, aktualnie wyposażonych w małżonki i, częściowo, w potomstwo ;-) Maj to wreszcie pierwszy w tym roku weekendowy wyjazd – do Jastrzębiej Góry.
Na ten miesiąc przypadły też początki ślubnego szaleństwa – czas szkicowania sukienek (w moim przypadku liczba mnoga jest jak najbardziej uzasadniona ;-), wymyślania dekoracji, zaproszeń, muzyki itp.
CZERWIEC
Czerwiec to podróż przedślubna z przyjaciółmi :-) czyli beztroska i bajeczna Chorwacja! Pełna inspiracji, relaksującej lektury i... pięknych okien.
To również miesiąc edukacyjnych wypadów na etnoczwartki. A w pracy – okres najintensywniejszej pracy nad pewnym ciekawym zleceniem – z pogranicza eventu, filmu oraz... teatru. Cykl wyczerpujących, ale zabawnych prób – i moje szaleństwo reżyserskie! Czerwiec to również pierwsze urodziny Kieszeni (hurra!:-) oraz seria dalszych przygotowań do ślubu – m.in. drukowania pokręconych zaproszeń.  Poza tym – ostatni miesiąc mojego udziału w zajęciach z ceramiki – planowałam wrócić na nie jesienią, ale do tej pory mi się nie udało... Może w styczniu?

LIPIEC
Lipiec był odurzający – nie tylko zapachem kwiatów :-)
Radość ze ślubu zdominowała lipcowy nastrój. I mimo że nie mieliśmy wtedy  z R. żadnego urlopu, w pracy działo się sporo, a sam ślub zamknął się przecież w jednym dniu – to mam wrażenie, że świętowaliśmy przez cały lipiec :-) Poprzez przygotowania, poprzez wariackie przestawianie kwiatów po weselu ;-), czytanie życzeń i radość z prezentów,  późniejsze rozpamiętywanie wspaniałych chwil, wreszcie – poprzez szaleństwa poprzedzające nasz ślub...
SIERPIEŃ
Początek miesiąca spędzony sielsko między ustami a Dwoma Brzegami ;-) Kolejna seria zachwytów nad Kazimierzem oraz filmowych przyjemności. Sierpień to też nadmorski weekend w Dębkach. To niesamowite, że takie wyjazdy trwają ledwie dwa dni, a ja pamiętam je niemal  jak wakacje ;-)
WRZESIEŃ
Grzybobrania i inne słomiane przyjemności. Firmowy weekend w Wieżycy – miejscowości na Kaszubach (ośrodek położony w niezwykle pięknym miejscu). Wrzesień to także Indonezja – klacz, dzięki uprzejmości której przypominałam sobie jazdę konną ;-) Jako kontynuacja integracji – baaardzo przyjemne spotkanie kulinarne z koleżankami z pracy, podczas którego: a) oszalałam na punkcie gry tabu, b) niespodziewanie zaczęłam żywić ciepłe uczucia wobec nowej płyty Moniki Brodki ;-)
W tym miesiącu zdarzył się też najpiękniejszy film roku. A'propos filmów – wrzesień to również czas montowania materiałów nakręconych na Dwóch Brzegach – żeby dzięki filmowej minirelacji wygrać bilety na przyszłoroczny festiwal... Udało się :-) Natomiast ze smutnych wieści związanych z kinem – zamknięcie kina studyjnego w Toruniu, ostatniego z czterech, które istniały, kiedy trafiłam do tego miasta.
PAŹDZIERNIK
Miesiąc absolutnie zdominowany przez wykłady i konferencje – słupskie spotkanie z kulturą żydowską, katowickie – z literaturą i toruńskie – z Woodym Allenem. Październik to czas trochę innego życia...
Poza tym początek kursu angielskiego – jak w zeszłym roku. Lubię te zajęcia, lubię prowadzącego i mimo że konwersacje z angielskiego nie są mi teraz jakoś szczególnie potrzebne, to nie potrafię zrezygnować ;-) Choć w przyszłym roku już nie wrócę – na jesień 2011 przewidziany jest inny plan... Październik to też słoneczne popołudnie w Golubiu Dobrzyniu.
LISTOPAD
Minęły trzy lata, od kiedy wprowadziliśmy się do własnego M. Jeszcze dwadzieścia siedem i będzie realnie nasze! ;-) Listopad to refleksyjne spacery po starych cmentarzach – niemieckim w Solcu Kujawskim i żydowskim w Koronowie. A na drugim biegunie – radosne urodziny Asi, Andrzejki (i lanie wosku, podczas którego każdy wywróżył sobie piec ceramiczny ;-), koncerty Pustek (dobry) i Strachów na Lachy (wolę słuchać z płyty – na koncertach nie czuję się grupą docelową ;-) Ponadto w tym miesiącu Kieszenie przystroiły się w nowe szaty ;-)
Listopad to również okropności w pracy. 
GRUDZIEŃ
Miesiąc zaczyna się koncertem Lao Che. Potem m.in. spacery po śniegu, Lubomski i Kasia Groniec, spotkanie z twórczością Allena na wydziale historii sztuki, Gaba Kulka na koncercie ku pamięci Ciechowskiego. A na zakończenie – Sylwester w wydaniu musicalowym, czyli ewenement w stroju Velmy Kelly z Chicago... Choć obuwie, jakie założyła na drogę, na to nie wskazywało ;-)
 Szczęśliwego Nowego Roku!