wtorek, 31 sierpnia 2010

Daniel i Ana

Film, który przygnębia i budzi lęk; zmusza do konfrontacji z przerażającym tematem i każe co chwilę zadawać sobie pytanie, jak samemu zachowalibyśmy się w podobnej sytuacji. A nade wszystko niemal przez całą projekcję irytuje, budzi złość i podejrzliwość wobec bohaterów – gdy nie możemy zrozumieć, dlaczego nie zwrócą się do nikogo o pomoc...
Aż do momentu, kiedy okazuje się, że cały film był manifestem przeciw skrywaniu przestępczości – przed napisami końcowymi pojawia się komunikat o szacowanej liczbie kryminalnych wydarzeń, które nigdy nie ujrzały światła dziennego.


Myślę, że te informacje nie popsują Wam odbioru filmu – a z pewnością nie zmniejszą siły oddziaływania opowieści. Historia osnuta jest na autentycznych wydarzeniach – tytułowi bohaterowie to rodzeństwo pochodzące z zamożnej hiszpańskiej rodziny. Ana właśnie przygotowuje się do ślubu, Daniel – licealista – spotyka się ze szkolnymi kolegami, rozgląda  za dziewczynami i snuje marzenia o własnym samochodzie. Oboje są dość zżyci, spędzają sporo czasu razem, rozmawiając, przygotowując rodzinne posiłki czy trenując do maratonu. Wydają się mieć oparcie w rodzicach – może nie przesadnie zaangażowanych, ale dbających o kontakt ze swoimi dziećmi.
Ich bezpieczna codzienność ulega całkowitej destrukcji, gdy Ana i Daniel zostają uprowadzeni. Przestępstwo, którego padają ofiarą, wywiera ogromny wpływ na ich psychikę i zmusza do pytań, których nigdy nie chcieliby sobie zadać.
Mimo powagi tematu, Daniel i Ana Michela Franco to z pewnością nie film wybitny. Prowadzony niekiedy zbyt grubą kreską, redukujący skomplikowany stan psychiczny postaci do ich pustych spojrzeń czy samotnego przesiadywania w pokoju. I – niestety – niekiedy bardziej szokujący, niż przenikliwy. A szkoda.
Mimo to myślę, że warto zmierzyć się z tym obrazem. Ja obejrzałam go na Dwóch Brzegach – nie sądzę, by w najbliższym czasie miał dystrybucję w Polsce, więc proponuję – jak zwykle – śledzić kanały filmowe lub internet.

Na jednej z dzikich plaż

Kto uważa, że miniony weekend był deszczowy, ten z pewnością nie był w sobotę w Dębkach ;-) Zagnani przez potworne ulewy, wylądowaliśmy na Wybrzeżu w piątek wieczorem – by nazajutrz obudzić się pod pogodnym, błękitnym niebem. Niemal całą sobotę spędziliśmy więc na plaży, rozkoszując się piaskiem (miejscami całkiem suchym), zimną wodą (tak, tak, można jeszcze było zanurzyć stopy w morzu! :-) albo po prostu spacerując deptakiem nadmorskiego miasteczka. Niektórzy dodatkowo grali w cymbergaja, inni puszczali bańki mydlane, jeszcze inni tarzali się w piachu i pogryzali piasek. To ostatnie, to zwłaszcza Bruno :-)
 Ewenement w obiektywie Marleny

piątek, 27 sierpnia 2010

Myśl na weekend


Cieszę się, że ten tydzień już się kończy. Wyjątkowo często w ciągu ostatnich dni dopadały mnie przygnębiające myśli i frustracje związane z pracą (na różnych polach). I choć obiektywnie nic szczególnego się nie wydarzyło, choć nie nastąpiła żadna realna katastrofa, to jakoś trudno mi było racjonalnie wytłumaczyć sobie, że nie warto pogrążać się w rezygnacji. Jak powiedział kiedyś Woody Allen – Fakt, że jestem paranoikiem, nie oznacza jeszcze, że cały świat nie sprzysiągł się przeciwko mnie ;-)
 
Autor ilustracji: Andrew Bannecker (skądinąd już znany)

Zniechęcenie owładnęło mnie do tego stopnia, że prawie w ogóle nie poświęcałam uwagi wycieczce nad morze, na którą wybieramy się w kilkuosobowym gronie. Turnus rozpoczyna się dziś i trwa do niedzieli – więc najwyższy czas odwrócić wzrok od codzienności! Niniejszym więc ogłaszam początek pogodnego weekendu :-) Za chwilę wyjeżdżamy – stroje kąpielowe  już spakowane!


Kalosze, które mierzą poziom deszczu :-) Produkt stąd

Życzę Wam miłego tygodnia. Takiego, żebyście raczej latali na parasolach, niż stali smutno w strugach deszczu ;-)

Kino inspiruje

Ibraheem Youssef i ja zdecydowanie nadajemy na tych samych falach! Nie dość, że artysta tworzy świetne plakaty filmowe (w lutym pisałam Wam o kreacjach inspirowanych Tarantino), to jeszcze wybiera tytuły, obok których nie mogę przejść obojętnie! Oto kolejna porcja pomysłów twórcy z Toronto.
 
A tym, którzy jeszcze nie widzieli The Royal Tenenbaums Wesa Andersona polecam bezwzględnie nadrobić zaległości.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Idealnie niedoskonałe

Całkiem niedawno wspominałam o swoim przywiązaniu do ilustracji Józefa Wilkonia, który tworzy czarowne, akwarelowe obrazki. Podoba mi się swoboda tych ilustracji, ich celowa niedoskonałość i nieprzewidywalność – bo nigdy nie wiadomo, czy plama koloru rozleje się w płaszczyznę nieba czy np. w... nietoperza.
Tym samym ujęły mnie prace młodej, szwedzkiej artystki, Stiny Persson. Ilustratorka lubuje się w barwnych, akwarelowych kompozycjach.
Persson deklaruje, że jej prace – zamknięte w cyklu Perfectly flawed – są odpowiedzią na wszechobecny wzorzec kobiecego piękna, redukowanego do gładkiej skóry i smukłego ciała. Popularność zabiegów medycyny estetycznej i masowa skala komputerowej obróbki zdjęć owocują powstawaniem nierealnych, zunifikowanych postaci, pozbawionych jakiejkolwiek skazy czy asymetrii. A wszyscy wiemy, że rysy twarzy czy typy sylwetek, ujednolicane do jednego, promowanego jako idealny, wzorca, są boleśnie przewidywalne i schematyczne.
Stina kreuje więc świat celowo niedoskonały, w którym kolory są nieobliczalne, kształty urzekają zmiennym rytmem, a niesfornej kropli farby zdarza się spłynąć prosto po twarzy modelki.
Więcej prac artystki, nie tylko akwarelowych, znajdziecie na jej stronie.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Skandynawskie wdzięki

Niedawno natknęłam się na sklep Huset, oferujący przedmioty dekoracyjne i użytkowe w stylu skandynawskim. Przejrzałam parę stron i szybko doszłam do wniosku, że Huset powinien stanowić wzór w dziedzinie atrakcyjnej prezentacji produktów. Bo któż nie chciałby wybrać się na piknik, widząc tak kolorowe aranżacje? :-) Kto nie miałby ochoty na orzeźwiające napoje, serwowane w fantazyjnych szklankach, na tle wzorzystych serwetek? Komu nie przemawiają do wyobraźni oryginalne tace czy miseczki w intensywnych kolorach – zestawione w różnobarwne serie?
(Tak, wiem – Tobie, Paweł, ale Ty się nie odzywaj ;-)
Wbrew pozorom nie są to produkty dla dzieci – to po prostu soczyście kolorowe, zaprojektowane z fantazją, talerze i kubeczki z nietłukącej melaminy. Więcej artykułów związanych z przygotowaniem i serwowaniem potraw znajdziecie tutaj, ale sklep ma też szereg innych kategorii produktów. Choćby podkładki pod mysz z matrioszką (to tak a'propos ;-)
A na zakończenie – kwiatek dla Ani, która ma dziś urodziny! Wraz z życzeniami, żeby solenizantka całe popołudnie zajadała się tortem przyniesionym na takim dwupiętrowym stojaku! :-) Sto lat!

Na deszcz najlepsze są szorty

Mam ambiwalentne uczucia w stosunku do filmów krótkometrażowych – rzadko zdarza się taki, który naprawdę skupi moją uwagę (ostatni, jaki pamiętam, to islandzki Smafulgar Runara Runarssona, oglądany rok temu na toruńskim Tofifest). Podobnie sceptycznie podchodzę zresztą do opowiadań – zdecydowanie wolę rozbudowane fabuły, w których zdążę się rozsmakować, poznać ich bohaterów, zaangażować w relacje między nimi...

Dlatego tym bardziej urzekł mnie zestaw filmów, które obejrzeliśmy z R. w ramach dwubrzegowego cyklu Najlepsze shorty świata. Projekcja objęła krótkie metraże wyszperane na rozmaitych międzynarodowych festiwalach. Znalazły się wśród nich:


Logorama
, reż.
Francois Alaux – fabularyzowana łamigłówka polegająca na znalezieniu jak największej liczby znanych marek ;-) A tak naprawdę sensacyjna historia, opowiedziana przy pomocy znaków graficznych, które na dobre zapisały się już w naszej świadomości. Z popularnych logotypów zaczerpnięte są i postaci – wąsaty pan Pringles prowadzi ciężarówkę, Pan Proper (śliczny jak ta lala) oprowadza dzieci po wesołym miasteczku, a główni bohaterowie – policjanci – to puszyste stworki z Michelin (czyli – sięgając do naszego podwórka – coś jak Pi i Sigma z Matplanety, tylko w bieli ;-) Całość to bardziej zabawa konwencją, niż film (choć w tle oczywiście toczy się konkretna historia) – polecam jako ciekawostkę.
French roast, reż. Fabrice O. Joubert – prosta, bezpretensjonalna historia, pięknie zrealizowana (spójrzcie choćby na chmurę much, unoszącą się miękko nad głową bezdomnego ;-) Pomysłowa i sprawnie opowiedziana, z wyraźnie nakreślonymi postaciami. Wszystko zaczyna się w chwili, gdy pewien dość antypatyczny jegomość sączy espresso w kawiarni...

Szkic jednego z bohaterów French Roast. Jak wyglądał ostatecznie,
przekonacie się, oglądając filmik w dalszej części notki. A tu źródło obrazka i wywiad z twórcą.

Incydent przed bankiem, reż. Ruben Ostlud – rekonstrukcja zdarzeń z czerwca 2006 roku, kiedy to dwóch mężczyzn dokonało nieudanego napadu na bank w Sztokholmie. Całość zrealizowana w jednym ujęciu, stylizowana na amatorski materiał przypadkowego świadka. Ironiczna i dość zabawna :-) Poniżej plakat promujący film.
Cigarette candy, reż. Lauren Wolkstein – scenka rodzajowa przedstawiająca powrót do domu młodego żołnierza, który służył w Iraku. Bolesne zderzenie wyobrażeń rodziny na temat patriotycznej służby syna – z osobistą traumą chłopca. Ciekawa strona internetowa filmu tutaj.

Bliźniaczki z ulicy Zachodzącego Słońca, reż. Marc Riba i Anna Solanas – opowieść jak z najgorszych dziecięcych koszmarów – mroczna treść w jeszcze mroczniejszej formie. Brawa za przemyślaną i precyzyjną realizację.

Zachęcam Was do rozglądania się za tymi tytułami na miejscowych festiwalach lub  kanałach filmowych w telewizji. Tymczasem poniżej przedsmak seansu – trailer Logoramy (całość możecie obejrzeć tutaj: część pierwsza i druga).

A na deser French Roast w całej okazałości! Polecam więc zaparzyć kawę, usiąść wygodnie w fotelu i – bez wychodzenia z domu –  rozkoszować się festiwalowym skarbem :-) 

Ja
tymczasem żałuję, że nie udało mi się obejrzeć Millhaven Bartka Kulasa – również prezentowanego na Dwóch Brzegach. O tym, że polską wersję piosenki Cave'a uważam za rewelacyjną, wspominałam już kiedyś. Tym razem reżyser wykorzystał utwór nie w wykonaniu Kingi Preis, lecz Katarzyny Groniec. Poniżej zwiastun – liczę, że kiedyś uda mi się zobaczyć więcej.



wtorek, 17 sierpnia 2010

Cienka czerwona linia

Oryginalna reklama uliczna producenta farby. Bazę instalacji stanowi latarnia :-) Błyskotliwe, prawda?
Znalezione na stronie designboom.

piątek, 13 sierpnia 2010

Miękkie w dotyku

Wprawdzie weekend zapowiada się upalny, więc nie potrzebujecie dodatkowych źródeł ciepła – ale rzućcie okiem na tę reklamę. Zabawny pomysł, kapitalna realizacja :-)


czwartek, 12 sierpnia 2010

Jaśnie Pan Wilkoń

Przywołując wspomnienia z Kazimierza, opowiadałam Wam o zadaniu aktorskim, jakie powierzył Zapasiewiczowi Krzysztof Zanussi. Podczas spotkania z reżyserem nie wiedziałam jeszcze, że tego samego dnia będzie mi dane obejrzeć wcielenie trudnego rozmówcy na żywo. Okazał się nim Józef Wilkoń, artysta, do którego ilustracji mam ogromną słabość i sentyment.
Spotkanie z twórcą dotyczyło wydania książki Jaśnie Pan Pichon, opisującej dzieciństwo i młodość Fryderyka Chopina (jakżeby inaczej, skoro rok 2010 wciąż trwa!). Autorką tekstów jest Anna Czerwińska-Rydel, natomiast za koncepcję graficzną całości odpowiadał właśnie Wilkoń.
Liczyłam na garść szczerych opowieści o powstawaniu ilustracji albo ciekawostki o stosunku Wilkonia do Chopina – cokolwiek, czym artysta chciałby podzielić się z odbiorcami swojej twórczości. Niestety, gość wydawał się wyraźnie znużony, rozkojarzony i bardzo niechętnie odpowiadał na pytania prowadzącej (które, zaręczam, były niegłupie). Wytrwale ignorował też uprzejmość współautorki książki siedzącej obok – gdy Czerwińska-Rydel przywoływała inspirujące kontakty z ilustratorem, ten wtrącał jedynie, że Jego inspiracja płynęła tylko ze studiów nad Chopinem ;-) Najbardziej charyzmatyczną wypowiedzią autora była, zdaje się, dyspozycja wyłączenia wentylatora.

Nie wiem, czy nastawienie gościa wynikało z uporczywych upałów, niechęci do jakichkolwiek wywiadów czy pogardy wobec Empiku... Nie roztkliwiając się nad tym za bardzo, znalazłam pocieszenie w ilustracjach do Kici kici miau. Sączące się z kartek akwarelowe niebo czy kot powołany do życia kilkoma pociągnięciami pędzla szybko ożywiły moją wyobraźnię. A najbardziej ujmującym artystą Dwóch Brzegów – który imponuje nie tylko swoją sztuką, ale i radosnym zapałem do opowiadania o niej – pozostanie dla mnie Jerzy Stuhr*.
- - - - -  - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Stuhra mieliśmy okazję usłyszeć, gdy zapowiadał na Dwóch Brzegach swoje Historie miłosne. Wspominał z uroczą pretensją, że gdy w środowisku filmowym rozeszła się wieść o planach wcielenia się przez Stuhra w cztery główne role, natychmiast podniosły się głosy: Stuhr o miłości? Co on tam wie o uczuciach... Lepiej by Lindę zaangażował! ;-) A same Historie miłosne serdecznie polecam!

środa, 11 sierpnia 2010

Magiczna powieść dla chłopców i dziewcząt

Kupiłam tę książkę w prezencie dla mamy – gdy wyglądało na to, że wskutek zawodowych zawirowań straci pracę i będzie zajmować się pewnym zapomnianym ogrodem. Mama książkę przeczytała błyskawicznie (mama wszystko czyta błyskawicznie), po czym zachęciła do lektury mnie.

Współczesna akcja osadzona jest w roku 2005, gdy schorowana Nell – 95-letnia mieszkanka Brisbane w Australli – umiera w miejscowym szpitalu. Wnuczka kobiety, Cassandra, która od lat żyła pod jednym dachem z babcią, dotkliwie odczuwa jej odejście. Kiedy podczas uroczystości pogrzebowych rozmawia z siostrami Nell, dowiaduje się, że zmarła nie była rodzoną córką swoich australijskich opiekunów, lecz jako kilkulatka przybyła do nich na statku z Anglii. Wkrótce potem Cassandra natrafia na dowody, że jej babka próbowała poznać prawdę o swoim pochodzeniu – bez skutku. Jedną z pamiątek po Nell jest tom baśni dla dzieci – Magiczna powieść dla chłopców i dziewcząt autorstwa niejakiej Elizy Makepeace. Zaintrygowana tajemnicami Nell, wnuczka postanawia rozwiązać sekret jej przeszłości. Tym bardziej, że raptem otrzymuje wiadomość, iż odziedziczyła po babce dom w Kornwalii, o którego istnieniu nie miała pojęcia...
Cała powieść utkana jest z trzech planów czasowych. Z jednej strony śledzimy współczesność, w której Cassandra próbuje poznać zagadkowy życiorys swojej babci. Równolegle toczy się opowieść o poszukiwaniach prowadzonych przez samą Nell, a sięgających lat 70. dwudziestego wieku. Trzecia nić prowadzi nas w jeszcze odleglejszą przeszłość – poznajemy losy Elizy Makepeace, przyszłej pisarki, której dzieje – jak się szybko orientujemy – są w pewien sposób związane z życiem Nell. Trzy wątki przeplatają się jak pasma w magicznym warkoczu (zgodnie z cytatem przyświecającym powieści), współtworząc barwną opowieść o przodkach zmarłej kobiety.

Czytelnik ma tę przewagę nad uczestnikami zdarzeń, że dysponuje nie tylko ich jednostkową perspektywą, ale łączy odkrycia Cassandry, wnioski Nell i wydarzenia z pierwszej dekady XX wieku. Śledzi więc kolejne fakty, rekonstruuje dzieciństwo Nell i obserwuje walkę kobiety o odkrycie własnej tożsamości.
Niestety, mam wrażenie, że ten zabieg w końcowej części powieści trochę wymknął się autorce spod kontroli. Oto bowiem jakieś 150 stron przed finałem Morton przedstawia nam fakty z początku XX wieku, które – w moim odbiorze – są wystarczające, by rozwikłać istotną tajemnicę bohaterek. Sugestie i szczątkowe wiadomości układają się w prawdopodobny przebieg zdarzeń sprzed lat – czytelnik odkrywa go, jest pod wrażeniem i z wypiekami na twarzy czeka na potwierdzenie swoich domysłów.
Tymczasem w kolejnych rozdziałach – aż do finału – obserwujemy bohaterów współczesnych, którzy... plączą się w innej wersji, dyskutują nad jej wiarygodnością i trwają przy swoim zdaniu przez męcząco długi czas. I OK, rozumiem, że powieściowi bohaterowie nie są wszechwiedzący ;) Tyle, że tutaj wprowadzenie ich wersji zdarzeń wypada nieco topornie, sprawia wrażenie wątku dopisanego przez autorkę po to tylko, by zmylić czytelnika – co jednak okazuje się nieskuteczne – ja niecierpliwiłam się, czekając, aż Cassandra i jej towarzystwo wreszcie wpadną na właściwy trop, więc ich płonne dyskusje zupełnie mnie nie emocjonowały. 

W ogólnej ocenie Zapomniany ogród wypada u mnie jednak dobrze – polecam go jako powieść z frapującą historią rodzinną w tle, doskonałą do czytania przed zaśnięciem. Sama spędziłam na lekturze kilka wieczorów, z trudem odrywając się od losów trzech pokoleń kobiet.


Na koniec dygresja. Zetknęłam się z porównaniami Kate Morton do Sary Waters – rzeczywiście, obie pisarki lubują się w pogmatwanych losach rodzinnych, tajemniczych intrygach czy demaskowaniu skrywanej przeszłości. W obu przypadkach znajdujemy też odniesienia do wiktoriańskiej Anglii. Mam jednak wrażenie, że fabuły Waters (zwłaszcza późniejsze) są bardziej precyzyjne, wnikliwiej przemyślane i skonstruowane z większą starannością – a i tło historyczno-obyczajowe wypada w przypadku autorki The Little Stranger czy Fingersmith wiarygodniej. Morton w moim odczuciu serwuje literaturę lżejszą, bardziej przystępną – wciągającą acz mniej wymagającą dla czytelnika. Zapomniany ogród to bez wątpienia dobre czytadło – przykuwa uwagę, budzi ciekawość rozwiązania zagadki i w swojej kategorii – satysfakcjonuje.

Tymczasem zamierzam poszukać kolejnej powieści Morton w oryginale – taki The House of Riverton mógłby stanowić świetne ćwiczenie językowe. Nie czytam po angielsku zbyt wiele, poza tym wobec powieści w obcym języku jestem mniej wymagająca, nie dostrzegam drobnych potknięć. Dam znać, jeśli mi się uda. Do usłyszenia!

Winyli żal

Mam przyjemność zaprezentować artystę z Estonii – kraju, który jeszcze nie gościł wśród naszych inspiracji. Bohaterem Kieszeni jest dziś Paveł Sidorenko, wykonujący zegary ze starych płyt winylowych.
 
I choć kształty, które kreuje Sidorenko, bardzo mi się podobają (parasolka czy imbryk wyglądają uroczo, rewolwer jest oryginalny, a winylowy królik przywodzi na myśl Alicję w krainie czarów), to... to jakoś nie mogę się przekonać do tych recycled vinyls. Wciąż myślę o tym, że na tych płytach przecież ukryta jest muzyka albo słuchowiska czy bajki... Na jednym zegarze widać nawet etykietę: Muza. Polskie nagrania Warszawa. I trudno mi nie żałować tych płyt – nawet, jeśli pomysł jest błyskotliwy :-)
Ale mówi to osoba, która zaledwie rok temu nabyła gramofon i właśnie odkrywa na nowo przykurzone wspomnienia muzyki pełnej trzasków ;-) Aktualnie na tapecie soundtrack Pulp Fiction oraz Hurra! Kultu – dwa śliczne i lśniące krążki otrzymane w prezencie ślubnym od Ani i Maćka :-) Wierzcie mi, płyty winylowe to naprawdę bardzo nastrojowa sprawa. A więcej zegarów stworzonych przez Pavla Sidorenko znajdziecie tutaj. Ja tymczasem zakończę innym jego projektem – bezpiecznie filcowym – są to podręczne wąsy :-) Do obejrzenia i nabycia w sklepie artysty.

piątek, 6 sierpnia 2010

Zanussi i Zapasiewicz

Jednym z dwubrzeżnych spotkań, w których udało mi się uczestniczyć, była Lekcja kina prowadzona przez Krzysztofa Zanussiego. W założeniu twórców festiwalu, spotkanie  miało umożliwić prześledzenie artystycznej – a poniekąd i osobistej – drogi reżysera (stąd podtytuł rozmowy – Spowiedź twórcy filmowego). Krzysztof Zanussi jednak postanowił swoją lekcję przeprowadzić inaczej.
Zdjęcie ze strony Dwóch Brzegów.
Bo i owszem, było w jego wypowiedzi sporo akcentów osobistych, były żartobliwe wyznania, że mimo sukcesów filmowych, jak przystało na twórcę, zawsze będzie się czuł niedoceniony :-), były plany na przyszłość i zaproszenia na festiwalową premierę Rewizyty. Przede wszystkim jednak bohaterem wywiadu stał się Zbigniew Zapasiewicz – dla którego występ w Rewizycie okazał się ostatnią rolą filmową.
Fantastycznie słuchało się tych lekko żartobliwych, a mocno melancholijnych opowieści. Zanussi wspominał, jak pracując nad teatrem telewizji Sesja kastigowa, poprosił Zapasiewicza o wcielenie się w postać trudnego rozmówcy w inscenizowanych wywiadach telewizyjnych*. W dyskusji z młodymi aktorami (m.in. Maciejem Zakościelnym), Zapasiewicz miał odgrywać różne role – każdorazowo demaskując przy tym braki warsztatowe młodych adeptów sztuki dziennikarskiej. 
Wśród wcieleń Zapasiewicza zaproponowanych przez Zanussiego znalazły się: podstarzały arystokrata, regularnie fundujący młodym mężczyznom stypendia naukowe; prosty mieszkaniec wsi – zdobywca wycieczki zagranicznej w telewizyjnym konkursie; ponury i małomówny żeglarz, wreszcie – gadatliwy lokator zabytkowej kamienicy, który podłączył swoje ścieki do... rynny, czym doprowadził do zniszczenia fasady budynku. Ach, była jeszcze piąta rola – zamkniętego w sobie intelektualisty, autora rozpraw naukowych.
Zestaw osobowości nakreślonych przez Zanussiego był intrygujący – ale dopiero w ujęciu Zapasiewicza postaci naprawdę nabrały kolorytu. Każdym swoim gestem, spojrzeniem i słowem aktor kreował wizerunek wybranego bohatera; każdy szczegół jego zachowania wyglądał autentycznie i budził zachwyt nad wszechstronnością warsztatu, empatią i błyskotliwością artysty. Co tym ciekawsze, że zestaw środków zastosowanych przez Zapasiewicza bazował na umiarze i powściągliwości.
Zbigniew Zapasiewicz w Barwach ochronnych.
Oglądało się to kapitalnie. Być może uda mi się kiedyś znaleźć dla Was tę sekwencję żonglowania wcieleniami – póki co, drobny fragment materiału możecie zobaczyć tutaj. Niestety, w niewielkim stopniu oddaje on wdzięk i wyobraźnię aktora. Za to obejmuje kilka wypowiedzi Zanussiego – zachęcam do wysłuchania.

Tymczasem szkoda, że w zarejestrowanym materiale nie znalazło się miejsce na wspomnienia zmagań reżysera z cenzurą – Zanussi opowiadał m.in., że zasugerowano mu usunięcie z filmu scen z udziałem aktorki, która wstąpiła do KOR-u. Pod naciskiem cenzora, reżyser zobowiązał się, że zrezygnuje ze wszystkich ujęć portretowych. Oto przybliżony przebieg dalszej rozmowy:

Cenzor: Dobrze. Czyli jeśli nie będzie ujęć portretowych... to jakie będą?
Zanussi: Będą plany średnie.

Cenzor: To znaczy jakie? Proszę mi narysować.
Zanussi (rysuje postać od pasa w górę)
Cenzor: O nie, chciał mnie pan oszukać! To są właśnie ujęcia portretowe!
Zanussi: Nie, ujęcia portretowe to sama twarz.
Cenzor: Nieprawda, bo Mona Lisę widać od pasa w górę, a wszyscy wiedzą, że jest portretem!
Po chwili: 

Cenzor: No dobrze, to niech mi pan powie, jakie jeszcze mogą być te plany...
Zanussi: No, na przykład plany amerykańskie...
Cenzor: (załamując ręce) I jeszcze do tego amerykańskie!

Inna – tyleż anegdotyczna, co zatrważająca – historia dotyczyła wywiadu udzielonego przez Zanussiego sowieckiej telewizji. Reżyser wspominał, że w studiu powitała go młoda, niezbyt rozgarnięta, ale bardzo uprzejma prezenterka. Jedno z jej pytań brzmiało:
Jeździ pan tyle po świecie, odwiedza różne kraje, bierze udział w festiwalach... Proszę powiedzieć, czy natknął się pan gdzieś na wzmianki o rosyjskich osiągnięciach kulturalnych?

W odpowiedzi na to Zanussi wyliczył miasta i wydarzenia, przy okazji których rzuciły mu się w oczy rosyjskie filmy czy wystawy. Na kolejne pytania odpowiadał równie cierpliwie i uprzejmie, odwzajemniając się młodej Rosjance serdecznym uśmiechem.

Jakież było jego zaskoczenie, gdy w telewizji ujrzał siebie w zupełnie innym towarzystwie. Naprzeciwko Zanussiego zamiast życzliwej prezenterki siedział ponury mężczyzna, z niechęcią artykułujący kolejne pytania. Polski reżyser na jego niechęć odpowiadał – rzecz jasna – tym samym promiennym uśmiechem, jakim obdarzył prezenterkę :-) Forma pytań była jednak niczym w porównaniu z ich treścią – kwestie reżysera zostały przemontowane i przypisane do pytań, które w studiu nigdy nie padły. Do wypowiedzi,  w której Zanussi wymienia ślady rosyjskiej sztuki na świecie, dobrano pytanie:

Jeździ pan tyle po świecie, odwiedza różne kraje... Proszę powiedzieć, jakie wydarzenia uważa pan za najbardziej doniosłe w kulturze światowej?

To tyle :-) Do usłyszenia!
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
*Pomysł zresztą wziął się stąd, że z taką samą prośbą – w rzeczywistości – poprosiła reżysera stacja Canal+, rekrutująca młodych prezenterów.

Słodkiego weekendu

Życząc słodkiego lenistwa w sobotę i niedzielę, prezentuję Wam uroczą poduszkę – o dość czytelnej inspiracji :-) A jeszcze dziś zapraszam do Kieszeni po festiwalowe wspomnienia filmowe – tym razem pod hasłem 2 razy Z.
Obrazek wyszperany na blogu Inspire me, now!,
którego nazwa nie jest tylko czczą obietnicą.

Pierwsza z Brzegów

Nie wiem, dlaczego na Dwóch Brzegach czuję się tak dobrze. Może powoduje to urocza kameralność Kazimierza, który dla kogoś o tak kiepskiej orientacji w terenie, jak ja, stanowi przestrzeń przyjazną i łatwą do oswojenia. Może czar płynie z architektury nadwiślańskiego miasteczka, z uroku wdzięczących się do słońca kamienic, z pejzażu domów zatopionych w zieleni. Może cieszę się spacerami Nadwiślańską czy Krzywym Kołem, bo Kazimierz – z racji położenia geograficznego – wciąż stanowi dla mnie trudno dostępną atrakcję, a nie miejsce wypoczynku na wyciągnięcie ręki.
Z pewnością wszystkie pozytywne wrażenia wzmacnia fakt, że naszym wizytom w Kazimierzu towarzyszy kino. Świadomość, że zaraz po śniadaniu czeka mnie nowy seans lub spotkanie z twórcą filmowym, nie pozwala mi zbyt długo spać (a musicie wiedzieć, że poza codziennym budzikiem do pracy, niewiele jest rzeczy, które każą mi zerwać się o godzinie jednocyfrowej). I choć z R. nie spędzamy przed ekranem całych dni, to krążymy wokół sal kinowych jak pszczoły wokół miodu, zataczamy kręgi w pobliżu namiotów i regularnie zerkamy na repertuar, by w oparciu o niego zorganizować sobie dzień. Czy można marzyć o czymś przyjemniejszym?
 Restauracja U Fryzjera i magiczna szafa,
za drzwiami której kryje się kolejne pomieszczenie

Byliśmy w Kazimierzu po raz drugi – i po raz drugi wróciłam niezwykle naładowana energią. Formuła festiwalu po prostu bardzo mi odpowiada – łączy zamiłowanie do kina ze ścieżkami przenikania się różnych dziedzin sztuki, dyskusjami o scenariopisarstwie czy subiektywnymi wykładami reżyserii znanych twórców. A wszystko to – przez tę letnią, swobodną oprawę festiwalu – wydaje się takie przystępne, bliskie i osiągalne... Nic więc dziwnego, że poruszam się po Dwóch Brzegach jak urzeczona – co chwilę natykam się na postać czy wydarzenie, które w jakiś sposób uosabia moje, najszerzej rozumiane, zamiłowanie do opowiadania historii. A po paru twórczych spotkaniach, wracam z Kazimierza w uskrzydlającym przekonaniu, że interesuję się fajnymi rzeczami ;-)
Tym razem – oprócz śledzenia cudzych opowieści – byłam zajęta jeszcze snuciem swojej – krótkiej, bo sześćdziesięciosekundowej... Ale o tym innym razem. Póki co, chcę utrwalić ten przyjemny stan po powrocie – na wypadek, gdybym za rok zastanawiała się, czy jechać. Chcę jeszcze przez chwilę pozostać w kręgu wizualnych i fabularnych inspiracji i w radosnym poczuciu, że moja wyobraźnia jest teraz wyjątkowo rozbestwiona. A wkrótce konkrety, czyli relacje z filmów i spotkań. No bo ileż można o tym radosnym stanie ducha, no?!