czwartek, 24 lutego 2011

Na marginesie rozmowy o łabędziach...

...i o wszechogarniających czarnych myślach – niezwykłe zdjęcie z flickra. Niech podziałała na Was uskrzydlająco!


środa, 23 lutego 2011

Żeby coś się zdarzyło, żeby mogło się zdarzyć...

...niby trzeba „marzyć i marzyć", jak pisał Jonasz Kofta – ale jak to robić, kiedy czasy nie sprzyjają? ;-)

Jakoś ostatnio nie opuszcza mnie zimowy spleen (chociaż kto wie, czy zimowy – może to pełnia księżyca, może praca...) – co krok natykam się na powody do frustracji czy smutku. A jeśli nawet się nie natknę, to błyskawicznie sama wyszukuje w pamięci jakąś porażkę albo niespełnione oczekiwanie ;-) i zaczynam je rozdrapywać, analizować, wspominać... Eksponując, rzecz jasna, tylko najgorsze strony.

W poniedziałek czułam się, jakby ktoś mnie podłączył do stresogennej kroplówki – która metodycznie, w równych odstępach czasu, sączyła mi do krwi jakiś powód do niepokoju. Gdy tylko na chwilę się zapominałam – pstryk! – pojawiała się nowa porcja rozgoryczenia i żalu.

Nie podoba mi się to. Nie podoba mi się, że nie potrafię skupić się na pozytywnym celu (a to mój standardowy sposób na walkę ze zniechęceniem – znalezienie nowego marzenia czy planu i koncentracja na nim; wtedy świeży zapał wymiata z głowy złość i frustrację) – a jedynie machinalnie wykonuję pojedyncze czynności. Na ślepo. Bez sensu. I bez przekonania.

Życzę więc Wam wszystkim – i sobie – otwartych głów. I twórczej energii – niech zastąpi posępne myśli, wygra z marazmem i rozkręci wiosenne plany. Zresztą, podobno dziś międzynarodowy dzień walki z depresją!

A żeby na zakończenie wrócić do motywu marzeń, śliczna sentencja Stanisława Jerzego Leca: Podrzuć własne marzenia swoim wrogom, może zginą przy ich realizacji. Miłego wtorku!

P.S. A
utorem grafiki jest Ben Javens. Więcej jego prac znajdziecie na blogu artysty.

niedziela, 20 lutego 2011

Czarno-biały łabędź

Jako że – odkąd nabawiłam się nieuleczalnej słabości do Billy'ego Elliota – uważnie śledzę filmy z Jeziorem Łabędzim w tle, nie odmówiłam sobie i Czarnego łabędzia Darrena Aronofsky'ego ;-)

Główna bohaterka filmu, Nina (w tej roli Natalie Portman) to młoda, wrażliwa baletnica, która marzy o zdobyciu głównej roli w Jeziorze Łabędzim. Całe jej życie skupia się wokół tej myśli – w infantylnym pokoju dziewczyny pozytywka wygrywa kompozycję Czajkowskiego,  słynny motyw z Jeziora jest dzwonkiem w jej telefonie itp. Szybko orientujemy się, że konkurencja w zespole teatralnym jest silna, reżyser spektaklu – wymagający, a źródłem dodatkowej presji staje się dla Niny matka – troskliwa i zaangażowana, ale przy tym nadopiekuńcza i apodyktyczna.

Scena po scenie, wokół przygotowań płochliwej Niny do roli narasta napięcie – potęgowane przez nową balerinę w zespole, Lily (Mila Kunis) – utalentowaną dziewczynę o silnej osobowości, przez niejasny wypadek Beth, artystki, która właśnie odchodzi na sceniczną emeryturę (bynajmniej się na to nie godząc; w tej roli Winona Ryder), przez kontrowersyjne metody pracy reżysera, Thomasa (Vincent Cassel)... Jesteśmy świadkami wewnętrznej walki Niny, która – dążąc do perfekcji za wszelką cenę – zaczyna tracić kontrolę nad sobą, doświadczać halucynacji i silnych lęków. Aronofsky snuje tę opowieść tak, by widz zastanawiał się, czy wizje dziewczyny są wynikiem jej lęków, czy też nad Niną wisi rzeczywiste zagrożenie...
Podobała mi się koncepcja kolorystyczna całości – zharmonizowana z narracją. W warstwie fabularnej Thomas powtarza Ninie, że jej występy są zbyt niewinne – że dziewczyna z łatwością wciela się w łagodnego białego łabędzia, ale namiętny czarny łabędź w jej wydaniu jest zbyt jałowy; jednocześnie bohaterka zmaga się z własnymi demonami – odkrywa w sobie odruchy i myśli, o których nie miała pojęcia. Ta dwoistość jest starannie wkomponowana w zdjęcia – ograniczone najczęściej do czerni i bieli. Biuro i mieszkanie Thomasa są zaaranżowane nowocześnie, z użyciem  designerskich detali – z których wszystkie są czarne lub białe. Miejsce, w którym Nina często doświadcza halucynacji – jej łazienka – mimo odmiennego stylu, utrzymana jest w tej samej kolorystyce. Stroje treningowe bohaterów, choć obejmujące różne fasony i tkaniny, mieszczą się zawsze w skali odcieni szarości – żadna dziewczyna nie przychodzi na trening choćby w niebieskim podkoszulku. Z pewnością symboliczna jest scena, w której Lily zabiera Ninę do klubu i tam wciąga ją w zakrapianą alkoholem imprezę – nieśmiała Nina, chcąc wyglądać atrakcyjniej, zakłada bluzkę Lily na własną – oczywiście: czarną na białą ;-) Napisy końcowe, zgrabnie wystylizowane, dopełniają całości – bazując na kontrastowym ujęciu czarnego pióra na białym tle – itp. Jestem pewna, że wątek kolorystyczny zostanie przeanalizowany przez wielu studentów filmoznawstwa, szukających pomysłu na pracę semestralną* :-)
Całość zrealizowana jest z rozmachem, okraszona piękną scenografią, umiejętnie żonglująca motywami muzycznymi i tanecznymi, nasycona też efektami specjalnymi (te, przyznaje, dla mnie były zbędne – jestem w stanie wyobrazić sobie przerażające omamy bez dosłowności, a efekciarskie wtręty kojarzyły mi się z gniotem wszech czasów ;-) Film jednak z pewnością nie jest przeestetyzowany, balet w ujęciu Aronofsky'ego to nie – zachwycająca dziedzina sztuki, lecz raczej – mordercza praca, przeciążone stawy, strzykające kostki i krew z nosa. Przy okazji warto zauważyć, że twórca celnie zobrazował środowisko ludzi owładniętych żądzą sukcesu i zmagających się z ogromnym wysiłkiem fizycznym i stresem.

Jednak Czarny łabędź jako historia oparta – jak by nie było – głównie na subtelnościach psychologicznych, nie wciągnął mnie bez reszty ani nie zachwycił wiarygodnością. W przypadku _treści_ filmu czarno-biała koncepcja okazała się więc słabością ;-) – nie sądzę, żebym wracała do tego obrazu myślami. Sam motyw rozważań, czy zagrożenie jest realne, czy też dowodzi obłędu, również jest dość wtórny i w wydaniu Aronofsky'ego nie urzekł świeżością. Ogólnie więc – niezły film, ale bez rewelacji.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Równie wdzięcznym motywem jest zresztą lustro – najpierw będące dowodem halucynacji bohaterki (Nina z trwogą odkrywa, że własne odbicie nie jest jej posłuszne), później – stające się narzędziem dramatycznych działań...

piątek, 18 lutego 2011

Sztuka mięsa

Aby tuż przed weekendem dostarczyć Wam mocnych wrażeń, prezentuję fragmenty projektu Fake Too Fake, którego autorem jest fotograf Giovanni Bortolani. Uprzedzam – dość drastyczne.

Zdjęcia są starannie wystylizowane, przewrotnie nawiązują do współczesnych kanonów piękna i wykorzystują obróbkę komputerową znaną z okładek kolorowych czasopism. Manipulacje graficzne, które zwykle służą nadaniu doskonałej gładkości skórze, połysku włosom czy wyidealizowanych proporcji kobiecym sylwetkom – tu zostają wykorzystane do kreacji turpistycznych. Bortolani czyni to z rozmysłem, sam – pracując w branży reklamowej – biegle orientuje się w stylistyce komercyjnych przekazów medialnych, więc nieprzypadkowo traktuje je z ironią.
Po pierwszym wstrząsie uświadamiamy sobie, że podobne zdjęcia, wyjąwszy wnętrzności (a raczej – wsadziwszy je na miejsce ;-), z powodzeniem mogłyby  znaleźć się w reklamie bielizny czy kosmetyków. Więcej osłon projektu Fake Too Fake znajdziecie tutaj.

Jak oceniacie prace Bortolaniego? Tanie dążenie do kontrowersji czy oryginalne, twórcze przedsięwzięcie? Fotografie inspirują Was do rozważań nad współczesnym  językiem reklamy, czy też macie ochotę na ich widok jedynie... rzucić mięsem?;-)
(Czekam z niecierpliwością na Wasze komentarze – również po to, żeby zawiesić wzrok na czymś innym, niż rozpłatana klatka piersiowa ;-)

czwartek, 17 lutego 2011

Prawie jak...

Nie ma to jak znaleźć sobie niszę na rynku...;-) Poniżej fragment ogłoszenia, którego przedmiotem jest tzw. Przedstawienie Ślubne lub Udawany Ślub. Pełną treść znajdziecie tutaj – zachęcam do przeczytania.

Mnie najbardziej urzekł fragment wyjaśniający cenę:

Przerażają Was ceny przedstawienia ślubnego? Ta inwestycja może się zwrócić, a nawet pozwoli Wam zarobić! W jaki sposób? Wszyscy goście przynoszą prezenty ślubne. Bardzo często są to wybrane przez Was i umieszczone na liście prezentów przedmioty lub po prostu pieniądze.

Prawda, że genialne? :-)

- - - - - - - - - 
SUPLEMENT z inspiracji Agaty: znalazłam niszę i dla siebie! Uwaga, uwaga – Przedstawienie Komunijne alias Udawane Przyjęcie!;-) W tym wypadku „naciski rodziny" bywają jeszcze silniejsze, więc i popyt z pewnością się znajdzie – a organizacja prosta, tyle że trzeba zlecenia realizować zbiorowo. Moja koncepcja ma również tę przewagę nad Udawanym Ślubem, że nawet nie trzeba wtajemniczać dziecka!;-) A zarobić można tak samo...

RecycLEE, czyli torba z pomysłem

Marka Lee wprowadziła torbę ekologiczną o tysiącu zastosowań. Można prozaicznie wrzucić do niej dżinsy, ale można też zagrać w kości, wypróbować grę planszową wydrukowaną na froncie, użyć kalendarza z bocznej części albo zawiesić na klamce etykietę Do not disturb. Torba jest zaprojektowana tak, by nic się nie zmarnowało – zdjęcia zastosowań zachęcają do tego, by zachować nawet sznurki z uchwytów. 
Zdjęcia za the inspiration room
Do zabawy zapraszają teksty Eco-friendly fun i przewrotne: Do try this at home. Nie sądzę, by wiele osób zdecydowało się ciąć torbę na kawałki i składać kubki czy... koperty na prezerwatywy – ale sam pomysł i precyzja wykonania budzą uznanie!

Po pierwsze – akcja angażuje odbiorcę i zachęca, by uważnie „przeczytać" cała torbę. Po drugie – świetnie sprzedaje wizerunek Lee jako marki przyjaznej ekologii (a rozumiem, że taki był cel akcji), prezentując w praktyce możliwości recyklingu, a nie – zachęcając do niego czysto teoretycznie. Po trzecie – jeśli klient zdecyduje się złożyć któryś z elementów, Lee niepostrzeżenie zadomowi się w jego mieszkaniu :-) Zwróćcie uwagę, że każdy tekturowy przedmiot, czy to gra, czy zakładka do książki, zawiera logo. A zachęcić konsumenta, by dobrowolnie i z entuzjazmem nosił przy sobie gadżet ze znakiem naszej marki to marzenie każdego twórcy kampanii reklamowej '-) Po czwarte wreszcie – torba bawi i inspiruje, by dzielić się tym pomysłem, ma więc duży potencjał buzzowy. Czego najlepszym dowodem jest ta notka.


środa, 16 lutego 2011

Kapitalne kapitaliki

...i inne literowe formaty:-) Nieraz zdradzałam w Kieszeniach swoje zamiłowanie do typografii – w różnych postaciach: od ściennych kolaży czy stylizowanych plakatów, poprzez szyldy, stare neony aż po przedmioty użytkowe, które można przeczytać
Dziś – powrót do źródeł, czyli wariacje na temat abecadła. Spróbujcie z tak fantazyjnych zestawień odczytać swoje imię :-)
Alfabet miasta. Czcionka skomponowana z kadrów rzeczywistości przez Abbę Richman. Szczególnie podoba mi się fikuśne H i rowerowe Q.
 ABC zdrowej diety! Litery wymyślone (i obrane) przez Julię Hicks.
Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba... No, może jeszcze paru budynków ;-) Autorka zdjęć: Lisa Reinermann.
Czcionka idealna do uskrzydlających listów! :-) Wykreowana przez Andreę Kalfas.
Projekt wielkiego formatu? Dokładnie – formatu A4 ;-) Złożony i utrwalony przez Vladimira Tomina.
Nieco wymięta propozycja Stuarta Whittona – alfabet skomponowany z ubrań i dodatków. Co ciekawe, wszystkie elementy są narysowane ręcznie, ołówkiem.

Do pisania dowcipów z brodą;-) Alfabet twórcy o oryginalnym nazwisku Tim Yarzhombek (aż chciałoby się zakrzyknąć Łubudubu, łubudubu..;-) Pomysł przypomina mi nieco ten notes.
Najpierw abecadło, które zaczyna od końca – czyli od ż jak żonkile. Tuż za nim – równie świeże propozycje, jak cyfry i litery z listków, ziemi czy kaktusów. Autorem jest Vladimir Koncar, który tworzy alfabety z rozmaitych surowców, a następnie układa z nich krótkie hasła. Niektóre pomysły Koncara są dość kontrowersyjne – np. litery ze zgniłych jabłek, prezerwatyw, kawałków mięsa, papierosów czy... włosów. Możecie je obejrzeć tutaj, tutaj i tutaj – polecam.
Dla przeciwwagi wobec kolczastego napisu – przytulne litery z bloga rękodzieła.
Kolaż z liter zbieranych na ulicy – twórca: Jen Quinn. Bardzo w moim stylu, bo  lubię łowić litery z szyldów i murów, po czym zestawiać je na nowo :-)
Posadź swoje cztery litery na literze B! ;-) Alfabet z designerskich mebli – autorstwa agencji reklamowej The Butler Bros.

A w na deser – foremki do ciastek Helvetica. Czyż nie wyglądają... przepisznie? :-)

Ciasteczka Helvetica stąd

P.S. Jeśli śledzicie Kieszenie na facebooku, ucieszy Was wiadomość, że mamy tam prostszy, niż dotąd, adres: facebook.com/kieszenie :-)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Co to jest poliraksa?

Na pewno pamiętacie piosenki, które przez wiele lat śpiewaliście niezgodnie z ich oryginalnym tekstem – dodatkowo zastanawiając się, „kto taką bzdurę napisał". W moim przypadku  szlagierem była Biała Armia Bajmu, której refren zawsze zaczynałam od słów Jesteś zerem, białym żołnierzem. Równie zawzięcie nuciłam piosenkę Mr Zooba – śpiewając przez całe liceum Uuu, jestem kawałek podłogi (dla ścisłości – zamiast Mój jest ten kawałek podłogi – wymądrzałam się przy tym w myślach, że przecież powinno być Uuu, jestem kawałkiem podłogi.

Sporo przekrętów zaliczyłam przy kolędach, śpiewając np. Pan niebiosów obrażony. Wahałam się też przy fragmencie We żłobie mu położyła siana pod główeczki, z pewną trwogą zadając sobie pytanie, ile tych główeczek było. Pamiętam zresztą wątek z jakiegoś forum, gdzie pojawiały się dziecięce teksty typu: Bo uboga była, rondel z głowy zdjęła albo Gdy śliczna panda syna kołysała...

Wracając do szlagierów świeckich – już w czasach „dorosłych" podczas któregoś wyjazdu integracyjnego śpiewałam z kolegą Arturem Autobiografię Perfectu. Po fragmencie: Poróżniła nas – za jej Poli Raksy twarz każdy by się zabić dał... kolega spytał: „Ty, słuchaj, a co to jest ta poliraksa"? Mistrzem pozostaje jednak dla mnie R., który przez długi czas gimnastykował język, śpiewając w piosence T.LOVE zamiast Czwarte liceum ogólnokształcące – granatowy sen frazę:
(uwaga, uwaga)

Czwarte liceum ogólnokształcące – gra na trąbceee :-)

A Wy, jakie przekręty zaliczyliście?

Pozdrawiam, kawałek podłogi.

niedziela, 13 lutego 2011

Weź udział w warsztatach NOWY ROMANTYZM! ;-)

Ponieważ oboje z R. przechodzimy ostatnio bardzo pracowity okres (on z początkiem roku zaczął nową pracę, która bardzo go absorbuje, ja – nowy rozdział w swojej oraz parę przedsięwzięć poza nią), mamy niewiele czasu dla siebie. Tydzień temu postanowiliśmy więc, że wykorzystamy na relaks we dwoje przedwalentynkową niedzielę!
Dziś po śniadaniu wyjęliśmy z szuflady kilka zdjęć, flamastry, nożyczki i stos kolorowych gazet... i zabraliśmy się do rękodzieła!:-)
Zabawa polegała na tym: wybieramy jedno z ulubionych wspomnień i przelewamy je na papier, posługując się wycinkami z gazet, które pomogą nam oddać atmosferę danego miejsca czy danej chwili. Wycinamy, wyklejamy, rysujemy, dopisujemy coś na marginesie... Robimy wszystko, co potrzebne, by przywołać wybrany moment lub szczególne wrażenie.
Ostatecznie ja zrobiłam jeden kolaż – bardzo zatłoczony, R. – trzy, bardziej luźne. Fragment mojego ulubionego poniżej (warto, byście wiedzieli, że R. nie znosi pomidorów ;-)
Bardzo polecam ten sposób spędzania czasu. Relaksuje, bawi i naprawdę nie wymaga szczególnych umiejętności. Jeśli obawiacie się braku pomysłów – dajcie się poprowadzić zdjęciom, własnym wspomnieniom czy tekstom z gazet :-) 
A po zakończeniu wycinanek i uprzątnięciu stołu... truskawki! Pierwsze w tym roku. Oczywiście, że pachną i smakują inaczej, niż te latem – ale i tak fantastycznie jest delektować się nimi w lutym. Jak mawia jeden pan z mojego szkolenia, czasem lepiej być pierwszym niż lepszym ;-) Do usłyszenia!

sobota, 12 lutego 2011

Pożegnanie z lampą

Reklama, którą przypomniałam sobie podczas dzisiejszego szkolenia – a która niezmiennie mnie bawi. To tak w ramach rozrywkowego akcentu przed bardzo pracowitym popołudniem, które mnie dziś czeka...

Marka: Ikea, reżyser spotu: Spike Jonze. Polecam obejrzeć wraz z ulubionym domowym sprzętem ;-)

piątek, 11 lutego 2011

Król na kozetce

Niewiele jest filmów, które poleciłabym każdemu. Zwykle recenzując coś w Kieszeniach, staram się podejść do tematu z dystansem – i wziąć pod uwagę np. swój wyjątkowo rzewny nastrój  albo zaznaczyć, że do euforycznych głosów krytyków warto podejść z rezerwą. Jednak po obejrzeniu Jak zostać królem Toma Hoopera, właśnie taka myśl przyszła mi do głowy – że to film, którego seans sprawiłby przyjemność każdemu.
Jak pewnie słyszeliście (film dostał 12 nominacji do Oscara, więc dużo ostatnio wokół niego szumu), historia opowiada o królu Jerzym VI (wcześniej – Albercie, księciu Yorku), który zmagał się z uporczywym problemem jąkania. Dolegliwość nasilająca się przy wystąpieniach publicznych (w przypadku monarchy – nieodzownych) kazała Albertowi testować różne formy leczenia zaburzeń mowy. W potyczkach z lekarzami oparciem dla niego była żona, której charyzmę, wyrozumiałość i determinację uroczo zobrazowała Helena Bonham Carter.
Po serii bezowocnych prób, Albert trafia wreszcie do gabinetu Lionela Logue, skromnego logopedy z angielskich przedmieść. Początkowo sceptyczny, książę ostatecznie decyduje się poddać eksperymentalnej terapii – i regularnie bywa w obskurnym gabinecie Logue'a. Ten zaś, jak się szybko orientujemy, zaczyna pełnić rolę nie tylko logopedy Alberta, ale i jego terapeuty i przyjaciela.
Całość, rozpisana na kilka lat, przedstawia nam różne etapy znajomości mężczyzn – i w ujmujący sposób obrazuje rodzącą się między nimi więź. Wiele w tej opowieści humoru – Albert to urzeka dystansem do siebie, to znów – śmieszy przywiązaniem do nadętych królewskich konwenansów; Lionel zachwyca otwartością, gdy pomimo sprzeciwów, nazywa księcia Bertiem; uśmiech wywołuje epizodyczna postać Churchilla (w tej roli Timothy Spall) itp. Jednocześnie jednak problem króla – podszyty jego brakiem pewności siebie, spotęgowany skonwencjonalizowanym królewskim wychowaniem – odmalowany zostaje wiarygodnie i przejmująco (nie sposób w trakcie seansu nie odetchnąć z ulgą, że podejście do wad wymowy zmieniło się od lat 30. XX wieku...).

I choć tłem całości pozostaje bolesna historia (świat staje u progu II wojny światowej), to film Hoopera jest przede wszystkim kameralną, pełną wdzięku opowieścią o przyjaźni. Do tego – fantastycznie zagraną – Firth jest przekonujący, a od nonszalanckiego Geoffrey'a Rusha wprost nie sposób oderwać wzroku :-)

The King's Speech dołącza więc do mojej kolekcji filmów uroczych – jako że ma wszystkie atrybuty tej kategorii: jest troszkę naiwny, troszkę przewidywalny, a jednak czarujący i niebanalny :-)

P.S. Niezmiennie też zachęcam Was do obejrzenia Single Mana Toma Forda – z równie udaną, jak w filmie Hoopera, kreacją Firtha.