piątek, 30 lipca 2010

Honeymovies

Chcę się z Wami podzielić radosną wiadomością. Otóż w ramach pięciodniowego miesiąca miodowego jedziemy z R. do Kazimierza! Byliśmy tam już w zeszłym roku i seanse filmowe w scenerii uroczego miasteczka całkowicie podbiły nasze serca. Dlatego postanowiliśmy powtórzyć festiwalową przygodę i odwiedzić Kazimierz Dolny i tego lata.

Nie mogę się już doczekać...  Żeby zdążyć zobaczyć wszystkie filmy, które mi się marzą, i nasycić się atmosferą Kazimierza, ukułam sobie pewną skromną zasadę...

Kolaż autorstwa Grega Lamarche

Jak myślicie, dam radę? ;-) Wracamy w środę – do usłyszenia!

Kwitnąca jodełka

Bardzo lubię parkiet układany w jodełkę – najlepiej, kiedy klepki są duże, bogato usłojone i wyraźnie widać różnice w wybarwieniu drewna.

Dlatego zauroczyła mnie praca zespołu Yael Mes i Shay Alkalay, którzy zaprojektowali i wykonali podłogę z indywidualnie barwionych, dębowych klepek. To dopiero jest zróżnicowanie kolorystyczne! :-)
Inspiracją do stworzenia podłogi był wzór ręcznej robótki Jak to bywa z najlepszymi pomysłami – genialne w swojej prostocie! Więcej o projekcie przeczytacie na tej stronie.

P.S. W ramach ciekawostki – po angielsku jodełkę określa się herringbone, czyli szkielet śledzia ;-) Do usłyszenia!

czwartek, 29 lipca 2010

Opowieść podręcznej

Babskie sprawy w Muzeum Etnograficznym okazały się tematem niezwykle rozległym – obejmującym kwestie kobiecej seksualności, wiejskich zwyczajów związanych z zamążpójściem, zatrważających przesądów dotyczących płodności, czy wreszcie – oskarżeń o czary. Znalazło się miejsce i na wycinek z historii mody, prezentujący kobiecą bieliznę z różnych epok (wierzcie mi, niektóre fasony majtek i biustonoszy potrafią zaskoczyć!).

Choć spotkanie trwało dość długo i naszemu – stłoczonemu na wąskich, drewnianych ławach – towarzystwu doskwierały już kręgosłupy i nogi (a niektórym – miejsca, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę), warto było wysłuchać tych eseistycznych opowieści o kobiecej codzienności z XVII, XVIII czy XIX wieku.

Komoda z damską bielizną.

Przodkowie majtek, z wiązaniem na brzuchu. Przyjrzyjcie się, a zobaczycie ogromne wycięcie – oczywiście służy higienie, tj. swobodzie zaspokajania potrzeb fizjologicznych.
Sceneria Etnoczwartku. Na krześle rozsznurowany gorset.
Prawidła. Dla Justyny :-)
Usłyszeliśmy wiele opowieści niemal anegdotycznych, dla współczesnych dziewcząt – niewyobrażalnych (np. recepty na przywrócenie menstruacji poprzez picie octu, w którym wcześniej wypłukano biedronki). Poznaliśmy szereg ludowych recept na niepłodność – lub praktyk z przeciwnego bieguna, służących rzekomo uniknięciu ciąży (nic prostszego – wystarczy ukryć pod łóżkiem gnijącą deskę, wyrwaną z trumny!). Długo można by opowiadać o obostrzeniach dotyczących życia kobiety w okresie połogu czy w czasie menstruacji (powiem w skrócie, że jeśli macie ogród z jabłonią lub gruszą, nie pozwalajcie kobiecie, która kwitnie, zbierać owoców ;-)
Również przesądów związanych z przyjściem na świat potomka obowiązywało na polskiej wsi wiele. Przykładowo – aby ulżyć w bólu rodzącej kobiecie, podawano jej szklankę wódki, w której pływało sześć świerszczy (wszystkie bezwarunkowo należało połknąć) albo wódkę z brudem, zebranym z trzech miejsc domu – stołu, kąta pokoju oraz progu.

Natomiast z kategorii Pielęgnacja urody mam dla Was zagadkę – jak myślicie, do czego służyło to narzędzie? :-)
Niestety, traktowanie ludowych zabobonów z beztroskim przymrużeniem oka nie wchodziło w grę. Ze wszystkich opowieści wyłaniał się obraz kobiety jako przedstawicielki niższego gatunku, ubezwłasnowolnionej, nie zasługującej na szacunek społeczny i pozbawionej możliwości stanowienia o swoim losie. Zmuszona do małżeństwa, wykonująca ciężką pracę fizyczną w domu i zagrodzie, wiejska gospodyni była dodatkowo obwiniana o każde niepowodzenie, które dotknęło jej rodziny.

Bezpłodność przypisywano wyłącznie kobiecie, przyjście na świat dziewczynki zamiast upragnionego potomka płci męskiej wynikało bezsprzecznie ze złej woli matki (jeden z przesądów głosił, że gdy kobieta podczas stosunku zachowuje się zbyt namiętnie, zwiększa szanse na poczęcie córki; tymczasem jeśli mężczyzna ma skutecznie spłodzić syna, winien skłonić żonę do współżycia przemocą). Klęska upraw mogła oznaczać związki kobiety z ciemnymi mocami lub wynikać z jej niewłaściwego zachowania w okresie nieczystości – natomiast wyjątkowo obfite plony sugerowały zastosowanie czarów i odebranie urodzaju sąsiadce... Do oskarżeń o czary prowadzić mogły zresztą całkowicie arbitralne przesłanki – poczynając od niewielkich defektów fizycznych czy jakiejkolwiek ułomności.

Nie zabrakło w wykładzie również elementów drastycznych, takich jak opis praktyki odmóżdżania noworodków, którym z powodu dużych główek trudno było przyjść na świat... I choć wiele aspektów życia kobiet na osiemnasto- czy dziewiętnastowiecznej wsi nie brzmiało zaskakująco – w końcu słyszeliśmy o nich wcześniej z różnych źródeł – to jednak warto było zatrzymać się na tę chwilę i wyobrazić sobie codzienność wiejskich gospodyń, matek piętnaściorga dzieci...

- - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Tymczasem gdy wróciłam do domu, za oknem zaskoczył mnie taki widok:
Nie da się ukryć, pogoda w lipcu potrafi zrobić w balona ;-) Do usłyszenia!

P.S. Wiem, że ostatnio piszę codziennie, ale to już długo nie potrwa ;-)

Kryminalny epilog

Na fali śledzenia Kryminalnych zagadek Ciovo (były już odcinki 1, 2 i 3) przeczytałam też powieść wzorcowo wakacyjną – Przyjdź i zgiń Agathy Christie (oryginalny tytuł: The Clocks). Lubię Christie i sięgam po nią od czasu do czasu, z radosną naiwnością dając wiarę genialności Herculesa Poirot (wolę jego niż pannę Marple i innych literackich śledczych) – dlatego też ucieszyła mnie epizodyczna rola belgijskiego detektywa w tej opowieści.

Rzecz dzieje się – jak zwykle – w powojennej Anglii. Młoda stenotypistka, Sheilla, przybywa do domu niewidomej starszej pani, u której ma zrealizować standardowe zlecenie. Nie przeczuwając niczego złego, wkracza do bawialni, w której odkrywa zwłoki nieznanego mężczyzny... Na miejscu zbrodni uderza ja obecność wielu zegarów, spośród których każdy, z niewiadomych przyczyn, wskazuje godzinę 16:13.

W ten sposób rozpoczyna się akcja, spleciona z wątków tajemnic rodzinnych, przestępstw politycznych i (to moim zdaniem najsłabsza część powieści) historii miłosnej. Całość skonstruowana jest dość zgrabnie, choć intryga nie powala wiarygodnością czy oryginalnością.

Najpoważniejszy zgrzyt fabularny stanowiła dla mnie sytuacja, w której śledczy, sfrustrowany brakiem świadków zbrodni, raptownie natyka się na 10-letnią dziewczynkę, która całe dnie spędza w oknie, obserwując ulicę przez lornetkę oraz skrupulatnie zapisując każde zdarzenie, co więcej – czyni to z dokładnością co do minuty (!). Dzięki temu bohater uzyskuje informacje nieocenione dla identyfikacji przestępcy. Cóż, deus ex machina wcielony w 10-letnią dziewczynkę nie wydaje mi się zbyt błyskotliwym rozwiązaniem – zwłaszcza że Agatha Christie w innych powieściach potrafi zaskoczyć pomysłowością. Co tu dużo mówić, fabuła The Clocks to nie historia zbrodni jak w zegarku ;-) – ale śledzi się ją przyjemnie i w czasie urlopu powieść stanowi przyzwoite źródło rozrywki.


P.S. A dziś w Toruniu kolejny etnoczwartek! Już zacieram ręce na Babskie sprawy.. :-)

środa, 28 lipca 2010

Typo-grafika ścienna

Któregoś razu byliśmy w R. w Ikei. Przechadzając się wśród regałów, zwróciłam uwagę na plakat złożony z fragmentów napisów. Wahałam się, czy go nie kupić, gdy R. krytycznym tonem wtrącił: Taki? Lepiej sama taki zrób!
I cóż... Jak powiedział, tak zrobiłam.
Lubię grafiki i przedmioty użytkowe inspirowane typografią, podoba mi się wykorzystanie liter jako dekoracji i kontrastowe zestawianie czcionek. Dlatego komponowanie tego kolażu przyniosło mi sporo radości. Aby jednak nie traktować liter zbyt przedmiotowo i nie wyrywać ich z naturalnego środowiska ;-), postanowiłam wycinać całe słowa (inaczej niż w wersji ikeowej). Wybierałam takie, które w jakiś sposób kojarzą mi się z naszym domem...

Teraz kolaż w ramce czeka na powieszenie. Polecam takie zabawy – to bardzo relaksujące zajęcie, a przy okazji sposób na spożytkowanie starych czasopism ;-)
P.S. Dopisek z kategorii Krewni i znajomi królika: być może niektórzy z Was zauważyli, że na liście polecanych blogów pojawiła się nowa pozycja – Klasyka okiem laika. Znalazłam ten blog przypadkiem – i okazało się nie tylko, że prowadzi go ktoś, kogo znam, ale i że ów ktoś układał hipotetyczną oprawę muzyczną na mój ślub ;-) Szkoda, że dowiedziałam się o tym dopiero teraz! Zachęcam do śledzenia klasycznych soundtracków i innych muzycznych znalezisk :-)

wtorek, 27 lipca 2010

Powiernik Pań, czyli szalona Barcelona

Pora na kolejne powieściowe wrażenia z wakacji – przywołane z tym większą przyjemnością, że wsparte pamiątkowym zdjęciem. Już teraz trudno mi uwierzyć, że tak NAPRAWDĘ wyglądała sceneria lektury Mendozy.
Zanim jednak opiszę swoje wrażenia z Przygody fryzjera damskiego Eduardo Mendozy, przytoczę jej przykładowy fragment. Oto bowiem narrator – były pensjonariusz szpitala psychiatrycznego – dzieli się sielskimi wspomnieniami z wizyty komisji kontrolnej:

Po tygodniu odczytano nam w jadalni, w porze deseru i z należytym namaszczeniem, list, jaki komisja wizytująca wystosowała do naszego ukochanego dyrektora doktora Sugranesa. List ów wychwalał nasze zachowanie, wynosił pod niebiosa dyrekcję i personel ośrodka, opiewał doskonałość tego ostatniego, a kończył się zaleceniem, by ugór, który zwykle wykorzystywaliśmy jako boisko do piłki nożnej, przekształcić w centrum sportu, bardziej odpowiadające duchowi czasu, w tym to celu – obiecywało ostatnie zdanie listu – miał nam zostać niebawem przekazany stosowny sprzęt. Jako zapowiedź owego szczęsnego wydarzenia jeszcze tego samego popołudnia odebrano nam piłkę.
Ponieważ była ona wykonana ze szmat, drutu i wypalonej gliny, powstrzymaliśmy się od protestów, sądząc, że otrzymamy w zamian prawdziwą. Jednakże po kilku dniach wręczono nam paczkę zawierającą dwie piłeczki do golfa oraz pół tuzina kijów różnych rozmiarów. Z tych ostatnich uczyniliśmy właściwy użytek, gdyż w czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny – bo tyle ich upłynęło, zanim odebrano nam kije – nie uchował się ani jeden pensjonariusz czy pielęgniarz bez rozciętej wargi, złamanej kości lub wybitego zęba.
(str. 7-8).


W tym tonie opowiedziana zostaje cała historia. W słowach bohatera zawsze wiele jest powagi i nabożnego szacunku wobec instytucji państwowych (mamy więc przezasadnicze i przesumienne Ministerstwo Zdrowia Publicznego, przeuprzejmy Sąd Okręgowy czy przeuroczy Zarząd Główny Więzień), lecz wydarzenia, które opisuje, są niedorzeczne i groteskowe. Bez wątpienia jest to najbardziej... postrzelona powieść kryminalna (tak, tak!), jaką zdarzyło mi się czytać.

Główny bohater to skromny pracownik zakładu fryzjerskiego Powiernik Pań, który bezwiednie zostaje uwikłany w przestępczą intrygę. Aby uwolnić się od zarzutów o morderstwo, postanawia samodzielnie rozwiązać zagadkę kryminalną. Wikła się przy tym w rozmaite – kompletnie szalone – sytuacje, spotyka z przedziwnymi ludźmi, nigdy jednak nie traci rezonu i zawsze stara się np. zachowywać szarmancko w obecności pięknych kobiet.

Całość jest przezabawna. Mendoza kreuje świat z pogranicza Mrożka i Monty Pythona; fantastyczna  jest choćby scena, w której do mieszkania bohatera (trzeba dodać – maleńkiego) przybywają jeden po drugim niemal wszyscy bohaterowie, a uprzejmy gospodarz upycha ich kolejno to w łazience, to w szafie, to pod łóżkiem czy za zasłoną – po czym, mimo niebezpieczeństwa sytuacji, wszyscy jak jeden mąż zapadają w sen i donośnie chrapią ;-)

Tłem dla absurdalnego humoru i niedorzecznych przygód fryzjera są rozważania dotyczące administracji Barcelony. Jak wspomniałam, bohater opisuje ją z najwyższym szacunkiem – ale ironiczny wydźwięk jego wypowiedzi jest oczywisty. Prezydent miasta jawi się jako skorumpowany kretyn, w mieście szaleje przestępczość (fryzjer co krok pada ofiarą kradzieży – co jednak przyjmuje z właściwą sobie pogodą ducha), a policja po konfiskacie filmów pornograficznych – sprzedaje kasety z nimi na targowisku ;-)

Przyznam, że wątek kryminalny niespecjalnie mnie wciągnął i rozwiązanie zagadki morderstwa śledziłam raczej z obojętnością. Znacznie bardziej ujęła mnie postać samego detektywa, jego niezachwiana wdzięczność wobec losu (choćby najbardziej złośliwego), niezmordowana kurtuazja i wyjątkowo kwieciste słownictwo.

Najchętniej przeczytałabym teraz zbiór opowiadań o fryzjerze – gdzie śledztwa czy inne atrakcje fabularne będą marginalne, a więcej miejsca pozostanie na beztroskie smakowanie szalonej narracji bohatera :-) Ale Przygodę fryzjera damskiego serdecznie polecam!

Popiół i zgliszcza

W ramach drugiego odcinka książkowych wspomnień z urlopu, prezentuję Wam Kamieniarza Camilli Läckberg. To znów kryminał i znów – szwedzkiego pióra.

O Księżniczce z lodu Lackberg pisałam w maju – przedstawiając ją jako wciągającą historię kryminalną z niezbyt przekonującymi wątkami pobocznymi. W przypadku Kamieniarza moje wrażenia są podobne – sama zagadka mnie bardzo zaciekawiła, z niecierpliwością wertowałam kartki, chcąc poznać rozwiązanie – ale reszta budziła czasem znużenie i irytację. Znów postaci wydały mi się albo przerysowane, albo nijakie (zwłaszcza Patrik i jego przyjaciel z komisariatu, Martin – oprócz imienia
doprawdy trudno wskazać między nimi jakiekolwiek różnice), znów brakowało wnikliwości w przedstawianiu motywacji bohaterów, znów ich codzienne problemy trąciły banałem.

Niemniej, poznawanie kolejnych faktów niezbędnych do rozwiązania tajemnicy było przyjemnością i myślę, że w wolnej chwili sięgnę po kolejny tom serii Läckberg. W przypadku Kamieniarza wiodącym problemem fabularnym jest wychowanie, złożone relacje rodzic – dziecko i skala, w jakiej doświadczenia z dzieciństwa determinują naszą przyszłość. Z różnym nasileniem i w różnych odsłonach (od tematu codziennych problemów z niemowlęciem, poprzez klasyczne spory międzypokoleniowe, po kwestię swoistego dziedziczenia zła) temat ten pobrzmiewa we wszystkich wątkach powieści.

Jeszcze jedna uwaga – Kamieniarz stanowi trzecią część cyklu
Läckberg. Przed nim w kolejce jest Kaznodzieja, którego nie miałam okazji przeczytać, ale brak chronologii w lekturze zupełnie nie przeszkadza. Każda powieść to oddzielna historia kryminalna, w której jedynie sceneria (miasteczko Fjällbacka) i para protagonistów (Erika i Patrik) pozostają bez zmian. A skoro nie udało mi się przywiązać do bohaterów, tym bardziej nie przeszkadzała mi luka w ich życiorysie ;-)

P.S. Na zakończenie – aby uczynić zadość zakłóceniom chronologii – zajawka fabuły Kamieniarza. Tym razem przedmiotem śledztwa policji we Fj
ällbacka staje się zabójstwo dziecka – kilkuletniej dziewczynki. Jej ciało zostaje wyłowione z morza, lecz sekcja zwłok szybko wykazuje, że w płucach dziewczynki znajdują się słodka woda i mydło. A także... trochę popiołu. Drastyczne znalezisko prowadzi śledczych do uważnego przyjrzenia się mieszkańcom miasteczka... Równolegle poznajemy historię sprzed lat – sięgającą początków XX wieku – której przebieg, jak się domyślacie, w pewnym momencie skrzyżuje się z głównym wątkiem. Życzę miłej dedukcji!

Przekwitanie

Jak najskuteczniej skłonić kogoś do rozważań nad upływem czasu? Obsypać go kwiatami, a potem kazać mu te kwiaty wyrzucać i myć wazony ;-) Nie znam większego kontrastu, niż między świeżą, odurzającą wonią kwiatów, sprężystością liści, bogactwem odcieni płatków i nieśmiałym wdziękiem pąków – a oślizgłymi, gnijącymi od wody łodygami i zawiesistą, mętną wodą o okropnym odorze ;-)
Jak niewiele trzeba, by ulubiona dekoracja, od której nie mogliśmy oderwać wzroku, stała się raptem niedorzecznym siedliskiem rozkładu, kawałkiem kompostu, który ktoś – ni stąd, ni zowąd! – podrzucił nam do dużego pokoju. W mieszkaniu padają ostatnie kwitnące bastiony. Ostatniego słowa nie powiedziały jeszcze słoneczniki, goździki (swoją drogą, nie wiedziałam, że są takie wytrzymałe!) i czosnek. Pozostałe... już wąchają kwiatki od spodu ;-)
No cóż, świat hołduje marności, a ja wraz z nim :-) Dlatego na zakończenie – jeszcze jedno wspomnienie ukochanych lipcowych wiązanek...


poniedziałek, 26 lipca 2010

Pasiak świet(l)ny

Absolutnie fantastyczna lampka stojąca, zaprojektowana przez Katarzynę Herman-Janiec. Przykład pomysłowego połączenia motywów ludowych ze współczesną sztuką użytkową.

Czy można lepiej zilustrować frazę rozkloszowana spódnica? :-)

Lampka dostępna jeszcze w dwóch wzorach. Moim zdaniem bezkonkurencyjny jest łowicki pasiak, choć klosz skrojony z podhalańskiej chusty też niczego sobie ;-) Najmniej, przyznaję, przemawia do mnie pielęgniarskie wcielenie lampy.

Rzecz znaleziona dzięki Zosik, która pod tą notką podsunęła mi link do Etnodizajnu – dzięki! :-) A o samym projekcie więcej przeczytacie na stronie Proteindesign, marki stworzonej przez Katarzynę Herman-Janiec.

Sny kolorowe

Niezbadane są wyroki podświadomości przyjaciół. Tak się złożyło, że ostatnio dość często gościłam w cudzych snach. I oto Piotrkowi śniło się, że na ślub dostałam od ojca samochód – trabanta :-) Kasia po przebudzeniu wspominała imprezę, na której chciałam wyswatać ją z... Janem Nowickim! I to nie bez powodu, bo celem podstępnego odbicia Jana Kasi! ;-) Natomiast Łukasz we śnie organizował wystawę, do której potrzebował ode mnie pewnego eksponatu... jednej piersi ;-) Jak sam opisywał w onirycznym SMS-sie:

Z góry zapowiadałem, że po zdjęciu piersi z ekspozycji, wyrzucę ją do śmieci, więc nie będzie większych szans, byś ją odzyskała. Oczywiście nie byłaś zbyt entuzjastycznie nastawiona do mojego pomysłu, ale jednak wyczuwałem wolę dialogu:P

Cóż, lato zdecydowanie zawitało do głów ;-) A z dedykacją dla Łukasza – kadr z filmu, w którym pojawia się pojedynczy eksponat... Do usłyszenia!


czwartek, 22 lipca 2010

Cały ranek z tobą chcę ubijać masło...


Dziś po południu – dzięki świetnej inicjatywie Piotrka – wybrałam się na swój pierwszy etnoczwartek. Jest to cotygodniowe spotkanie, organizowane przez toruńskie Muzeum Etnograficzne, poświęcone przybliżaniu kultury ludowej.
Za każdym razem temat dyskusji jest inny – tydzień temu mowa była np. o wiatrakach, które całkowicie wciągnęły Piotrka (na szczęście niedosłownie ;-) Tym razem hasło etnoczwartku brzmiało: Co panna na wydaniu umieć powinna? (poniewczasie, wiem ;-) Słuchaliśmy więc o kompletowaniu wiana, tradycyjnym wypieku chleba czy hodowli lnu. Próbowaliśmy też własnoręcznie utkać kawałek płótna oraz wyhaftować drobny wzór. Przy okazji dowiedziałam się, że przez dobrych parę lat żyliśmy z R. na knybel, co czyniło nas knyblarzami ;-)
Trzeba przyznać, że w trakcie prób przędzalniczych i hafciarskich toczyła się pewna rywalizacja... Gdy  prowadząca wspomniała, że bardziej utalentowane kobiety wyszywały serwetki czy fartuszki swoim sąsiadkom w zamian np. za wykopywanie ziemniaków – rozpoczęliśmy z Łukaszem dyskusję, które z nas trafiłoby do drużyny rękodzieła, a które do kartoflarzy ;-) Wszystkich na głowę pobiła Asia, której udało się wyhaftować prawie cały kwiatek :-)
Na zakończenie mieliśmy okazję ubijać masło, a następnie skosztować go na świeżej kromce chleba. Chętnie wpadłabym i na kolejne obiady etnoczwartkowe, ale nie wiem, czy uda mi się zdążyć po pracy – imprezy rozpoczynają się o 16:00. Zainteresowanym jednak serdecznie polecam te niezobowiązujące spotkania z kulturą ludową – oto lista kolejnych tematów. Warto rozważyć, bo za tydzień wyjątkowo pikantna rozmowa – przeznaczona tylko dla dorosłych! Życzę dobrej nocy i biegnę zadbać o żywy inwentarz!

środa, 21 lipca 2010

Love and marriage...

W domu wciąż pachnie kwiatami. R. śmiał się ze mnie w niedzielę, kiedy – nie chcąc zostawiać wiązanek stłoczonych w wiadrach i pragnąc nacieszyć się poszczególnymi gatunkami – pół dnia spędziłam w łazience, rozparcelowując bukiety, wyrzucając część celofanów, tnąc kokardy i krepy i łącząc kwiaty w nowe zestawy. Dzięki temu teraz w każdym pomieszczeniu w domu mamy kilka wiązanek goździków, róż, słoneczników, a nawet łubinu... Są przepiękne! Mam nadzieję, że goście nie mają mi za złe kwiaciarnianej samowolki.
Jak się domyślacie, sobota obfitowała w niezwykłe wydarzenia. W morderczym upale, w obecności rodziny i przyjaciół, zgromadziliśmy się w toruńskim Urzędzie Stanu Cywilnego. P., który zawiózł nas na miejsce, prezentował się jak rasowy szofer! W kieszeni miał również kwiatek z mojego bukietu – zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami (pozwolę sobie przytoczyć).
Ewenement: P., słuchaj, czy będziesz mógł mieć butonierkę? Bo właśnie zamawiam kwiaty...
P.: Tak... Pewnie!
Ewenement: OK. Ale na pewno wiesz, co to jest?
P.: Jasne. A nie... czekaj! Pomyliłem z piersiówką!
Posiadanie przez świadka piersiówki i podawanie jej odurzonej pannie młodej nie okazało się konieczne, więc P. wylądował ostatecznie z kwiatem w marynarce. Sama ceremonia – jak to ślub cywilny – była dość krótka, ale nie odczuliśmy tego jako wady. Przeciwnie, mieliśmy z R. poczucie, że uroczystość przebiega harmonijnie i wszystko jest na swoim miejscu. Udało nam się nawet nie zapomnieć obrączek! Skrzypaczka, którą zaprosiliśmy, zagrała My way Sinatry, kawałki Ennio Morricone, a na zakończenie ceremonii – presleyowskie Love me tender. Moim zdaniem było uroczo.

Pewne zamieszanie wprowadzili rodzice panny młodej, którzy utknęli w korku i przyjechali ze sporym opóźnieniem (a spóźnić się na ślub cywilny... to jak spóźnić się na walkę Gołoty – można obejść się smakiem!). W związku z tym panna młoda była nieco rozkojarzona i kilka razy, łopocząc sukienką, wybiegała za drzwi – co z kolei dało jej sposobność osobistego powitania wszystkich spóźnionych gości (a i samo łopotanie sukienką było dość przyjemne). Ostatecznie jednak usadowiła się w wyznaczonym miejscu, zadeklarowała świadomość praw i obowiązków i wstąpiła na nową drogę życia wraz z jedynym i niepowtarzalnym towarzyszem podróży...
Po wyjściu z sali ślubów, zgromadziliśmy się w holu, gdzie przyjmowaliśmy życzenia i upominki (nie powiem, całkiem wdzięczny rytuał!). Niestety, dokuczał nam upał, bo wprawdzie sala była klimatyzowana (chwała kierownikowi USC!), ale w korytarzu było już duszno jak jasna cholera. Tym bardziej, że frekwencja przekroczyła tę pod Grunwaldem (za co gościom bardzo dziękujemy). Drobnym źródłem ukojenia okazały się wachlarzyki rozdawane przybyłym (z nieocenioną pomocą Magdy, piastującej oficjalne stanowisko Konkubiny Świadka. Tłem do życzeń była natomiast tytułowa melodia z Gwiezdnych wojen.

Pamiątkowe wachlarzyki dla gości.
Ceramiczne upominki. Najpierw w fazie surowej, krótko po wyjęciu ich z pieca,
a dalej po powiązaniu z etykietkami. W trakcie życzeń wręczaliśmy je gościom.
Po ceremonii pognaliśmy z rodziną na obiad (jakimś cudem nikt nie zemdlał od upału), a potem – w towarzystwie Arka – na serię zdjęć z Toruniem w tle. Panna młoda w trakcie sesji była już zdrowo potargana, a pan młody uwodził wymiętą koszulą. Na szczęście karta pamięci – jak papier – przyjmie wszystko...

Kiedy wróciliśmy do domu, czekały już na nas kwiaty rozstawione w wiadrach (biedny Adrian przechowywał je przez kilka godzin w wannie – co uniemożliwiało mu skorzystanie z prysznica po upalnym ślubie... W imieniu kwiatów, bardzo dziękujemy!) Błyskawicznie doprowadziliśmy się do porządku, wzięliśmy kilka machów goździków i – zamieniwszy granatowe obcasy na różowe – ruszyliśmy w miasto!

Wieczór upłynął już beztrosko. Słuchając muzyki (w tym, obowiązkowo, filmowej), popijając orzeźwiające napoje (również z tej karty drinków) i od czasu do czasu przytupując na parkiecie, spędziliśmy finał soboty i początek niedzieli. Pogoda, która ewidentnie chciała w dniu ślubu zaprezentować nam się w całej krasie, tym razem uraczyła nas ulewą i błyskawicami. Chciałam pokazać Wam jeszcze album, wspomniany tutaj – do którego goście wpisywali (lub wrysowywali) swoje dedykacje – ale wciąż krąży wśród znajomych.

Niedziela przyniosła już spokojniejszy dzień. Siedząc na kanapie w piżamach, czytaliśmy życzenia i rozpakowywaliśmy prezenty... Było bajecznie.

W tvn24 słyszałam że 17 lipca był najgorętszym dniem roku. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości? ;-) 


czwartek, 15 lipca 2010

Pojutrze

Film, zdaje się, katastroficzny – ale mam nadzieję, że w naszym przypadku scenariusz będzie bardziej pogodny (choć, przyznam, z radością powitałabym chwilową zmianę klimatyczną w postaci spadku temperatury do 25 stopni ;-)
A zatem nadchodzi pojutrze. Właśnie przygotowuję ostatnie drobiazgi, przewidziane dla ślubnych gości (będzie o nich więcej, ale dziś jeszcze muszą pozostać niespodzianką – drobiazgi, nie goście), zajadam biszkopty (dedykując je dopasowanej w talii sukience) i rozważam wnikliwie, czy obcasy, które sobie wybrałam na sobotę, sprawdzą się na toruńskiej kostce brukowej ;-) W chwili oddechu, postanowiłam zajrzeć do Kieszeni, by podzielić się z Wami pierwszym projektem związanym ze ślubem – zaproszeniem!
Gotowe zaproszenie – przygotowane z nieocenioną Kasią!
Koperty, a nad nimi mięta, której listki dołączaliśmy do zaproszeń.
W tle album – trochę żartobliwy, a trochę sentymentalny –
przygotowany z myślą o sobotnim wieczorze... (c.d.n.)
Jeszcze świeże i pachnące drukiem! Zaproszenia kilka tygodni temu.
Tekst wewnątrz zaproszenia.
Kolory przekłamane, ale odczytać się da (wystarczy kręcić monitorem ;-)
Teraz pozostaje tylko czekać, dokąd nas zaprowadzą te kręte wyroki losu...;-) Do usłyszenia – a w sobotę trzymajcie kciuki!

środa, 14 lipca 2010

Chaplin czy Poirot?

Gdzieś pomiędzy pomysłami na sobotni wieczór a wspomnieniami z wakacji*, serwuję Wam wąsate filiżanki do kawy! Dzięki nim każdego ranka, pijąc małą czarną, możemy wcielić się w charyzmatycznego d'Artagnana lub powściągliwego belgijskiego detektywa...
Przyznam, że najmniej przemawia mi do wyobraźni wzór z prostymi wąsami... Czy przychodzi Wam do głowy ktoś, kto nosiłby podobne? :-) Sam pomysł tymczasem uważam za zabawny, a możliwość ułożenia filiżanek w wąsatą kolumnę – za praktyczne rozwiązanie. Jak znalazł na ślubny serwis! ;-) Produkt wyszperany na etsy.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* i jedne, i drugie jeszcze się tu pojawią :-)

niedziela, 11 lipca 2010

Szaleństwa panny Ewy

Rzadko piszę w niedzielę, zwłaszcza jeśli poprzedni wieczór upłynął mi dość rozrywkowo. Tym razem jednak sytuacja jest wyjątkowa – bo zabrano mnie na imprezę bezsprzecznie wartą odnotowania....
Był to mój wieczór panieński.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie! Najpierw zostałam uprowadzona i wywieziona do kina – celem obejrzenia Seksu w wielkim mieście 2 (seans wzorcowy na takie okazje). Swoją drogą, nigdy nie byłam na filmie, przy którym salę wypełniałyby same kobiety i jeden tylko mężczyzna (Liga rządzi, liga radzi, liga nigdy cię nie zdradzi!). Sam film przyjemny w odbiorze, fabuła raczej nierealna, acz bohaterki dość błyskotliwe, a przede wszystkim sporo uciechy dla łakomych oczu (przyznam, że dla mnie więcej w scenach nowojorskich niż afrykańskich). Feeria barw, wiele niebanalnych (OK, czasem niedorzecznych) kreacji, ładne wnętrza (np. niebieska pufa w nowym mieszkaniu Carrie) i wciąż powracające pytanie: ile sukienek potrzeba do realizacji jednego filmu? ;) Przymykam oko na wszechobecny product placement, bo byłam w zbyt dobrym humorze, by go zauważać!
Suplement: do listy wrażeń filmowych muszę dopisać serię inspiracji ślubnych, które każą mi się zastanawiać, czy nie zaprosić na ceremonię stada łabędzi, a także odkrycie wynalazku zwanego burkini.
Po wyjściu z kina (i zaliczeniu jednego zatrważającego przystanku), skierowałyśmy swoje kroki wprost do klubu nocnego Olala! – czyli uroczego mieszkania Oli. A tam poszło już z górki – fantazyjne drinki (kontynuacja feerii kolorów), podchwytliwe pytania dotyczące tajemnic z przeszłości R., a także mnóstwo pyszności... Czego chcieć więcej? Zdecydowanym hitem wieczoru była karta drinków, jaką skomponowały dla mnie dziewczyny – w której nazwy koktajli są absolutnie nieprzypadkowe. Ku przestrodze zostałam też wyposażona w Sceny z życia małżeńskiego – nie bergmanowskie, lecz Sawki i Bryndala.

 Karta drinków przygotowana przez dziewczyny – kapitalna!
 Zielono mam w głowie i karambole w niej kwitną – czyli Magda sączy Piersiówkę ;)
 Ewenement wkracza na nową drogę życia... rozpoczynając od miękkiego dywanu Oli.
Bardzo dziękuję Asi, Basi, Kasi (rym niezamierzony), Magdzie oraz Oli za tę serię atrakcji! A czytelników w to upalne popołudnie zachęcam, rzecz jasna, do sięgnięcia po drinka numer 3.

P.S. W tym samym czasie konkurencyjna grupa towarzyska oddawała się rozkoszom gry w paintball w 30-stopniowym upale, nocnemu zwiedzaniu toruńskich fortów i grzaniu nóg przy ognisku. Co byście wybrali, zalewać się potem w mundurze i zbierać siniaki od kulek z farbą, czy rozkosznie zanurzać stopy w kosmatym dywanie i sączyć orzeźwiające drinki..? Do usłyszenia!

czwartek, 8 lipca 2010

Kieszenie się panoszą


Od dziś Kieszenie obecne są na facebooku. Jeśli macie ochotę je tam śledzić, zapraszam tutaj. Kliknięcie w Lubię to! w górnej części strony gwarantuje obecność w prestiżowej ramce w prawej kolumnie bloga ;-)
Na facebookowej stronie KJO pojawiać się będą automatycznie wszystkie nowe notki z bloga. Czasem zawieruszy się i inny drobniejszy tekst ;-) Zapraszam!

wtorek, 6 lipca 2010

MATRIO reaktywacja

Jakiś czas temu na rynku zaroiło się od matrioszek. Tradycyjne rosyjskie baby bez ceregieli wstąpiły na wybieg, moszcząc się na torebkach, ubraniach (również dziecięcych) czy biżuterii. Równie swobodnie czują się we wnętrzach – skutecznie dodają koloru ścianom, lampom i tkaninom. Ba, nie boją się wystąpić nawet pod stopami! Moda na matrioszki – jak sama matrioszka – kryje w sobie wiele niespodzianek.
Baba na medal! Naszyjnik autorstwa AylaArt,
która przygotowuje
też broszki-matrioszki.

Nie dajcie się zwieść! Matrioszki, choć pozbawione nóg,
mogą chodzić na obcasach.
Baba z wozu... wprost na ścianę!
Naklejka w kształcie matrioszki, czyli woman in black.

Mój ukłon w stronę kolegów z pracy – matrioszkowy wzornik Pantone.
Każdy odcień zieleni kryje w sobie jaśniejszy.
Niezbędnik kosmetyczny włoskiej firmy Pupa.
Oryginalny pomysł – do marki oznaczającej lalkę
motyw
matrioszki pasuje jak ulał.


Papier w matrioszkowy wzór. Skutecznie ukryje każdy upominek –
tak, jak szanująca się matrioszka – mniejszą matrioszkę. Produkt z
etsy.


Ile mierzy baba?
Miarki kuchenne, wyszp
erane na blogu szczęśliwego domu,
a możliwe do nabycia m.in.
tutaj.
Wbrew pozorom nie ceramiczne, lecz plastikowe.

Niezwykle babska torebka wyszperana na etsy.
Szkoda, że jedna z matrio
szek po dekapitacji ;)
 
Just-do-it, czyli zrób sobie... matrioszkę. Grafika oferowana w Pakamerze.
Matrioszka oświecona, czyli niebanalny klosz. Znaleziony tutaj.
Puszysta babka – owoc mojej słabości do matrioszek. Nabyta w Leroy Merlin.

A Wy, co sądzicie o szturmie matrioszek? Czy natknęliście się gdzieś na szkatułkowe baby w inspirującym wydaniu?