wtorek, 28 czerwca 2011

Zbiór klatek, czyli minirecenzje

Spośród kilkudziesięciu festiwalowych filmów udało nam się obejrzeć tylko pięć, ale i tak jestem zadowolona. Oto seria świeżych kadrów – a przy każdym krótka recenzja.

Made in Poland, reż. Przemysław Wojcieszek, Polska, 2010.
Mam problem z filmami Wojcieszka. Zwykle przez pierwsze 15 minut waham się, czy są bardziej szczere i bezkompromisowe, czy jednak pretensjonalne, demagogiczne i oparte na kliszach... i ostatecznie przychylam się chyba do tej drugiej wersji. W Made in Poland bohaterem jest Boguś, człowiek  – jak sam twierdzi – wkurwiony, który w ataku wściekłości na otaczający świat biega po mieście, demoluje samochody i szuka partnerów do rozpoczęcia rewolucji. Oddajmy sprawiedliwość, Wojcieszek pokazuje go nie bez ironii (w którejś ze scen sfrustrowany Boguś stwierdza: Wypowiedziałem wojnę tym świniom! Minęły 24 godziny, a oni jeszcze o tym nie wiedzą! Co mam robić? :-), zasadniczo jednak – dość schematycznie.

Scenki z jego udziałem Wojcieszek rozdziela cytatami słuchaczy Radia Maryja (tak sądzę, niektóre z nich przypominają mi zasłyszane wcześniej) – z perłami typu: Mój mąż nawrócił się 4 lata temu. Teraz planujemy nawrócić syna – skonfiskowałam mu wszystkie płyty albo: W świętej rodzinie nie było seksu. Dlatego seks jest niepotrzebny, seks jest złem. Umówmy się, są to pewne samograje – zabawne i przerażające zarazem (ich proporcje wahają się generalnie między tymi dwoma biegunami), i prawdę mówiąc, na ich tle zasadnicza fabuła wypada blado. Słowem – chyba nie dla mnie to kino.

Samotność długodystansowca, reż. Tony Richardson, Wielka Brytania 1962.
Przyjemna porcja klasyki. Sztandarowy film z brytyjskiego nurtu młodych gniewnych – opowieść o nastolatku, który za włamanie trafia do domu poprawczego. Kontestacja, nonkonformizm i próba określenia własnej tożsmości. I mimo oczywistych anachronizmów (przez 50 lat w kinie wiele się wydarzyło), dla mnie bardziej świeży i autentyczny niż... wiele współczesnych ;-)

Lincz
, reż. Krzysztof Łukaszewicz, Polska 2010.
Solidny, przyzwoity film. Nie wiem, dlaczego, ale spodziewałam się po nim czegoś  kartonowego, kina z pogranicza programów interwencyjnych i ekranizacji lektur szkolnych ;-) Tymczasem wyszłam z kina pozytywnie zaskoczona – ze wspomnieniem przejmującego i dość wiarygodnego obrazu.

Film jest inspirowany głośną sprawą samosądu we Włodowie – i prawdę mówiąc, zastanawiam się, na ile na mój odbiór wpływa znajomość faktów i dość emocjonalny stosunek do nich*. Tak czy owak, myślę, że Lincz to film wart obejrzenia i obiecujący debiut reżyserski Łukaszewicza.

A'propos – po raz kolejny przekonałam się, że zabiegi dystrybutorów zarzynają filmy. W zwiastunach i na plakatach można spotkać porównanie Linczu do Długu Krauzego – w rezultacie wiele krytycznych recenzji zaczyna się w tonie: Jaki tam z niego Dług! Moim zdaniem to nieporozumienie. Dług jest znakomitym filmem doświadczonego reżysera, Lincz to sprawnie zrealizowany debiut. Ja za Łukaszewicza trzymam kciuki :-)

Wtorek, po świętach, reż. Radu Muntean, Rumunia 2010.
Prosta historia o mężczyźnie uwikłanym w pozamałżeński romans. Sprawnie opowiedziana, wciągająca, miejscami błyskotliwa – przyjemny seans, mimo zdecydowanie gorzkich scen. Nie sądzę, by na długo zapadł mi w pamięć, ale cenię reżysera za garść celnych spostrzeżeń oraz oko do talentów aktorskich – Mirela Oprisor w roli żony była fantastyczna. A pierwsza i ostatnia scena filmu, moim zdaniem, świetne – choć każda z innych powodów ;-)

Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2011.
Skoro przy Linczu zaświtała mi obawa, że na mój odbiór filmu wpływała znajomość autentycznych wydarzeń, przy Czarnym Czwartku musiałabym tę wątpliwość pomnożyć przez tysiąc. Wstrząsający, pełen emocji film, który każdym ujęciem uzmysławiał mi rozmiary tragedii grudnia '70.

Powściągliwie opowiedziana, pozbawiona patosu, tchnąca autentyzmem historia. Chciałabym, aby o wielu wydarzeniach z historii Polski opowiedziano w ten sposób – bezpośrednio, ale przejmująco. Doceniam grę aktorską – niezbyt przekonała mnie tylko Marta Honzatko w roli żony Brunona.

- - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Ciekawostka dla tych, którzy film widzieli (uwaga, będzie SPOILER) i zastanawiają się nad stosunkiem przedstawionych wydarzeń do rzeczywistych działań recydywisty z Włodowa. Podczas rozmowy po seansie Łukaszewicz zaznaczył, że starał się zachować maksymalną wierność wobec faktów i że „konfabulacji" dopuścił się jedynie w dwóch przypadkach: koloryzując próbę samobójczą jednego z braci (Nie odbyła się w tak dramatycznych okolicznościach – nie na moście, nad torami, stwierdził reżyser) oraz dodając drastyczności zabiciu psa przez Zaranka (Owszem, zabił psa, ale nie obciął mu głowy jak pokazałem w filmie). Poza tym, jak deklaruje reżyser, wydarzenia ekranowe wiarygodnie odzwierciedlają rzeczywistość.

Tofifest

W Toruniu trwa festiwal Tofifest. Nazwa wywodzi się ze skrótu Toruń Film Festiwal, ale odkąd impreza nabrała rozpędu na arenie międzynarodowej, nikt już tej nazwy nie rozwija (kiedyś, w zamierzchłych czasach, było jeszcze Toffi, czyli Toruński Offowy Festiwal Filmowy, ale wiedzą o tym już tylko takie dinozaury, jak ja ;-)

Lubię Tofifest. Jest przyjazny, różnorodny i... pod ręką – co ważne, bo naszemu miastu nie dolega nadmiar przeglądów filmowych ;-) Z Tofifestu pochodziła zresztą pierwsza recenzja, którą zamieściłam w Kieszeniach. Kiedyś wspominałam też o plakacie – jego soczysta koncepcja wciąż obowiązuje.

Pomarańcze królowały w tym roku nie tylko na plakatach. Inauguracja festiwalu promowana była hucznie pod hasłem pokazu Mechanicznej pomarańczy Kubricka – w odrestaurowanej kopii (Drugi po festiwalu w Cannes pokaz w Europie – pisano na stronie Tofifest). I to, niestety, stanowiło pewien niewypał, gdyż seans, do którego tak gorąco zachęcano (Zapraszamy na ten wyjątkowy pokaz. Tylko raz, tylko w Toruniu, tylko na Tofifest) okazał się... imprezą zamkniętą :-) Po co więc zapraszać i krzyczeć, skoro nie było żadnej możliwości zakupu biletów?
Jak mówi dyrektor festiwalu, Kafka Jaworska: Tofifest to festiwal świeżości i młodości, tworzony z pasją i z niezgody na rzeczywistość – i wielokrotnie, podczas tej i poprzednich edycji, kładziono nacisk na bliski kontakt z widzem, na dostępność kina (hasło zeszłorocznego festiwalu to Filmy są dla ludzi) itp. Stąd zgrzyt – z całym tym wizerunkiem niepokornego festiwalu, dalekiego od czerwonych dywanów i festiwalowego nadęcia (cytat stąd), trochę kłóci mi się gala otwarcia przeznaczona tylko dla VIP-ów. Rozumiem, że inauguracja festiwalu jest dużym wydarzeniem, ale można po prostu sprzedać na nią ograniczoną liczbę wejściówek.

Drugi zgrzyt (za chwilę kończę narzekania organizacyjne, przyrzekam ;-) polegał na tym, że kupując zestaw wejściówek, nie mogliśmy z R. od razu odebrać biletów na wybrane filmy – trzeba było zgłaszać się po nie pojedynczo, w dniu seansu (czyli: musieliśmy pięć razy, oddzielnie, gnać po bilety, co dla osób pracujących wiązało się z dużym kłopotem). Do kasy festiwalowej czynnej od 10. nie mogliśmy jechać przed pracą, a dojazd po pracy oznaczał w niektórych przypadkach brak wejściówek. Szkoda.

Poza tym jednak – przyjemne wydarzenie i z pewnością będę mu kibicować :-) Jeśli ktoś z Was znajdzie się w najbliższym czasie w okolicach Torunia, polecam zahaczenie o Tofifest – program festiwalu znajdziecie tutaj (duży plus za przeglądarkę filmów – jest wygodna i przejrzysta :-). Zachęcam zwłaszcza do seansów w Kinie Centrum (w toruńskim CSW), gdzie z okazji festiwalu zaprezentowano wystawę archiwalnych plakatów filmowych. Prze-pię-kne! Kto nie może przyjechać, niech zobaczy filmik :-)

Dla mnie, jak zwykle, jedną z największych atrakcji festiwalowych są spotkania z twórcami – dlatego z R. staraliśmy się wybierać takie seanse, po których zaplanowano rozmowę z reżyserem. Skutki były mniej lub bardziej inspirujące, ale zawsze – umożliwiające wyrobienie sobie opinii – czy to o estetyce danego twórcy i jego filmowych fascynacjach (Przemysław Wojcieszek), czy to o zaangażowaniu społecznym (Krzysztof Łukaszewicz), czy też o poglądach politycznych (Michał Lorenc). To ostatnie było dla mnie najmniej interesujące...

Dość jednak o samym festiwalu – szczegóły Tofifest interesują pewnie tylko torunian, więc za chwilę napiszę o filmach :-)

P.S. Wspomnienie z serii przyjemności: moment z soboty, kiedy między jednym a drugim filmem natknęliśmy się z R. na koncert muzyki filmowej na toruńskim rynku. Symfoniczne wykonanie standardów amerykańskich (m.in. Gershwina)* pod gołym niebem,
pośród toruńskiej architektury, wypadło świetnie i pozwoliło nam przez chwilę spojrzeć na Toruń z innej, niż codzienna, perspektywy. Szkoda, że nie zawsze w soboty w okolicach godz. 22 toruński rynek tak tętni życiem. Do usłyszenia!

- - - -
- - - - - - - - - - - -
* Okazało się, że koncert nie miał związku z Tofifest, lecz inaugurował festiwal Muzyka i architektura, w ramach którego co tydzień na starówce będą się odbywały koncerty muzyki poważnej :-)

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Sprytny wybieg

Lubię ilustracje mody. Odkąd trafiłam kiedyś w księgarni toruńskiego CSW na album poświęcony tej tematyce, raz na zawsze wyleczyłam się ze złudzenia, że każdy szkic odzieżowej kreacji wygląda tak samo. Nie mogłam oderwać oczu od rysunków, które służyły przecież eksponowaniu atutów kolekcji mody – a które tak intensywnie przesiąknięte były indywidualnym stylem ilustratorów.

Dziś zatem na tapecie ilustrowana kolekcja mody w wydaniu szkockiej artystki, Lesley Barnes.
Podoba mi się, jak Lesley bawi się fakturami i kolorami, jak różnorodnie komponuje swoje ilustracje, jaką dynamikę nadaje niektórym kreacjom (spójrzcie choćby na prace dla Christophera Raeburna z portfolio artystki – jak daleko tym rysunkom do drętwo stylizowanych postaci pań w garsonkach! ;-). Fragment wypowiedzi samej Barnes możecie przeczytać poniżej:
 Strona z książki Amelia's Compendium of Fashion Illustration.

Polecam przejrzenie całej strony artystki, na której można obejrzeć nie tylko ilustracje (z różnych dziedzin), ale i animacje. A jako wisienka na torcie – blog Lesley. Natomiast dla tych, którzy chcieliby kupić któryś z rysunków, mam tradycyjnie namiar na sklep Etsy.


Tymczasem w tym tygodniu szykuje się opis wrażeń z toruńskiego festiwalu Tofifest (choć odwiedzanego tylko przelotnie)... To będzie długa i pokręcona opowieść ;-)
Grafika Lesley Barnes stąd.

wtorek, 21 czerwca 2011

Chrabąszcz, żuk czy biedronka?

Ponieważ, jak się dowiedziałam, 22 czerwca to Światowy Dzień Garbusa, przedstawiam parę pomysłów inspirowanych legendarnym VW Beetle. Znamy już jeden motyw ze świata reklamy – a tym razem mebel, z którego reklamy (telewizyjne) można oglądać ;-)
Sofa wzorowana na designie garbusa dostępna jest również w słonecznym żółtym kolorze. Uwaga – światła podobno naprawdę się zapalają! Sofę możecie zaparkować w swoim salonie za jedyne 1,649 funtów.

A
oto kolejne garbate inspiracje – od ażurów, poprzez gondole i pluszowe karoserię, aż po garbate jin-jang.








Jeszcze więcej wariacji nt. tradycyjnego garbusa możecie zobaczyć w tym zestawieniu (1, 2, 3) – pochodzą z niego powyższe ilustracje. A tymczasem – wszystkiego najlepszego, drogi Beetle!

P.S. Przeglądając w sieci zdjęcia VW Beetle, natknęłam się na rozmaite określenia poczciwego garbusa – np. chrabąszcz czy żuk. Rozumiem bezpośrednie tłumaczenie (choć żuk kojarzy mi się z innym autem :-), niemniej zaczęłam zastanawiać się, jakie potoczne nazwy garbusa funkcjonują w innych krajach. Wiem, że we Francji auto nazywane jest biedronką (wpiszcie w googla np. coccinelle auto :-), ale może znacie jakieś inne wersje językowe?

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Sobotni zmierzch nie liczy trosk, wesoły tłum otacza kiosk

No i udało się! Piątkowy wieczór spędziliśmy wraz z Magdą i Pawłem na koncercie Katarzyny Groniec. I cóż... Było tak:

Ilustracja Stiny Persson wspominanej tu.

Koncert stanowił element charytatywnego przedsięwzięcia toruńskiej Fundacji Platon (fundacja zajmuje się wspieraniem młodych ludzi, którzy nie mają szans na realizację swoich talentów – w tym roku dochód z imprezy przeznaczony był na uczących się w Polsce studentów z Haiti). Oprócz głównej gwiazdy, na scenie pojawili się i inni artyści wspierający ideę fundacji – z mniej lub bardziej porywającym repertuarem. Dla mnie bez wątpienia przyjemną niespodzianką była konferansjerka i krótki występ Mariusza Lubomskiego.

Najbardziej jednak zauroczyło mnie Idź swoją drogą w wykonaniu Adama Nowaka, lidera Raz dwa trzy (zespołu, który – przypomnę – pochodzi z Torunia). Łagodny głos Nowaka, bezpretensjonalne tłumaczenie Młynarskiego oraz moja słabość do pierwowzoru, czyli My way Sinatry*, sprawiły, że nie mogłam oderwać oczu (i uszu) od Nowaka. Jeśli nie znacie jeszcze tej aranżacji, szczerze zachęcam do wysłuchania.

Nie zawiodła również Katarzyna Groniec – wyczekiwana przez nas dość niecierpliwie
już w trakcie różnych podziękowań dla organizatorów i opowieści o Haiti. Miałam okazję słyszeć ją na żywo po raz czwarty i nie ukrywam, że znów wyszłam z koncertu oczarowana.

Krótko: jeśli lubicie repertuar Groniec, koniecznie wybierzcie się na jej koncert – utwory wykonywane na żywo to kompletnie inna jakość niż piosenki z płyty. Groniec śpiewa całą sobą, ujawniając skalę możliwości wokalnych i aktorskich, prezentując niespotykaną charyzmę (jak w obłędnym, dosłownie i w przenośni, Millhaven), talent komiczny (jak w Bigotkach, z których pochodzi tytułowy cytat), melancholię... Do tego, jak trzeźwo zauważył Paweł, koncert był daleki od stereotypu piosenki aktorskiej, gdzie liczy się tylko śpiew – zespół Kasi Groniec w partiach instrumentalnych po prostu porywał.

A jako wisienka na torcie – utwór, którego wprawdzie na koncercie nie było, ale który przychodzi mi do głowy zawsze jako pierwszy, gdy tylko pomyślę o Groniec.


Urzekła nas też sceneria. Koncert odbywał się w tzw. międzymurzu Dworu Mieszczańskiego przy ul. Podmurnej (tak, tej Podmurnej) – czyli po prostu w przyjemnie zaaranżowanym, ukrytym między murami z czerwonej cegły, ogrodzie (tudzież – ogródku pubu Koniec świata). Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję wybrać się tam na dowolną imprezę, nie wahajcie się. Atmosfera koncertu była przyjemnie kameralna, słuchaliśmy koncertu, zerkając na szczyty toruńskich kamienic, popijając Millera i podziwiając scenę zaaranżowaną na schodach Dworu Mieszczańskiego. A także ciesząc się poczuciem beztroski, gdy przedwieczorne złote słońce rozpalało serca czułym pocałunkiem...;-)

Słowem – świetny, przesycony muzyką i Toruniem, początek weekendu.
A w sobotę przed zmierzchem wrócił R.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
* Słabość wynika z faktu, że My way, w wykonaniu skrzypcowym, towarzyszyło nam podczas ślubu i nieodmiennie kojarzy mi się z tym właśnie dniem (z pewnością nie mieliście okazji słyszeć tego utworu na _żadnym_ innym ślubie! ;-), a różne ciekawe aranżacje Drogi przytaczał później monmar.

piątek, 17 czerwca 2011

Siedemnastego 4

No jakże mogłabym zapomnieć? ;-)


Z jaką postacią z historii kina się identyfikujesz?


Bez dwóch zdań. Jedyny i niepowtarzalny Cookie Monster, alias Ciasteczkowy Potwór, z jego przenikliwym spojrzeniem, awangardową koordynacją ruchową, nienachalnym uzębieniem... A przede wszystkim – z pasją, która odzywa się we mnie dziś od samego rana i która dodatkowo uaktywniła się przy kawie od Justynki (dziękuję!). Z tego miejsca pozdrawiam wszystkich przedstawicieli jarmuschowej frakcji kawa i papierosy – ja reprezentuję konserwatywny nurt kawa i ciacho.

Tymczasem życzę Wam, żeby ten szary i płaczliwy piątek (nie wiem, jak jest u Was – w Toruniu pochmurnie i deszczowo) minął słodko i błyskawicznie dotarł do brzegu 16-17. A w ramach bonusu – namiar na cukiernię, w której powstają takie babeczki:
To Cupcake Corner Bakery w Krakowie – pisały o niej jakiś czas temu Wysokie Obcasy (skąd pochodzi zdjęcie powyżej), opisując boom babeczkowy, który ogarnął Stany Zjednoczone i pożera podobno cały świat. Artykuł pod nieco przekombinowanym tytułem Uroczoorgazm z babeczką możecie przeczytać tutaj. A dla tych, którzy sami chcieliby spróbować wypieku potwornych babeczek, polecam tutorial z tej strony. Do usłyszenia!
P.S. Cookie Monster jest mi bliski z jeszcze jednego powodu. Zawsze chciałam zjeść ciastko i mieć ciastko!

środa, 15 czerwca 2011

W potrzasku

Jakiś czas temu pisałam o swoim przywiązaniu do czytadeł – książek, które nie utrzymują się długo w pamięci, a jednak w czasie lektury skutecznie przenoszą nas w inną rzeczywistość. Przeglądam cechy dobrych czytadeł, które wymieniłam wtedy i dochodzę do wniosku, że Instytut Jakuba Żulczyka wpisuje się w nie idealnie.

Mam na imię Agnieszka. Moje mieszkanie ma na imię Instytut. Dwanaście godzin temu zostałam w nim uwięziona. – tymi słowami Żulczyk wprowadza nas w pełną grozy atmosferę swojej opowieści. Wydarzenia ogniskują się wokół 35-letniej mieszkanki krakowskiej kamienicy, która – po rozstaniu z mężem i wyprowadzce z Warszawy – usiłuje uporządkować swoje życie... O fabule zgrabnie opowiada sam autor, kreśląc wyjściową sytuację bohaterów i nie spoilerując, więc oddaję mu głos.

I cóż... Dałam się wciągnąć bez reszty. Żulczyk świetnie kreuje atmosferę zagrożenia, każąc nam z wypiekami na twarzy śledzić losy uwięzionych w mieszkaniu ludzi. Było, rzecz jasna, parę zgrzytów – miejscami zachowania bohaterów wydawały mi się niezrozumiałe, a niektóre okoliczności nieprawdopodobne (to chyba taki standard przy oglądaniu i czytaniu horrorów – co jakiś czas mruczymy pod nosem: Dlaczego nie wyjdziecie tędy? Bez sensu! ;-) – do teraz nurtuje mnie na przykład, jak to możliwe, że krzyki grupy ludzi z piątego piętra kamienicy, z otwartego okna, były niesłyszalne na ulicy. Również rozwiązanie akcji, czyli wydarzenia finałowe, przebiegły dla mnie trochę zbyt hollywoodzko, a sami bohaterowie wydawali się grubo ciosani – uosabiali konkretne typy, czy raczej – stereotypy (jeśli ochroniarz, to choleryk i dresiarz itp.).

To wszystko jednak szczegóły – bo jako całość Instytut mnie porwał i omamił swoją duszną, klaustrofobiczną atmosferą. Bez wątpienia Żulczyk potrafi budować napięcie. Wertujemy strony powieści niecierpliwie, zastanawiając się, jaki odgłos rozlegnie się za chwilę zza ściany Instututu lub jakie wydarzenia z przeszłości Agnieszki wyjdą na jaw – i podsuną nam kolejną hipotezę na temat przyczyn uwięzienia bohaterów...

Polecam – świetne źródło rozrywki, nie tylko dla wielbicieli horrorów (czego najlepszym dowodem jest niżej podpisana).

P.S. Na koniec ciekawostka: lubię po napisaniu recenzji książki wyszperać w sieci inne opinie na jej temat – dla porównania ocen, wyłowienia szczegółów, które mogłam przegapić, spojrzenia na powieść z innej, niż moja własna, perspektywy. Niestety, BARDZO często trafiam na blogi-rzekomo-książkowe, gdzie „recenzja" polega na streszczeniu fabuły i dodaniu komentarza typu Muszę przyznać, że książka podobała mi się. Albo (to mój faworyt sprzed paru miesięcy) Książka fajna, powinna spodobać się tym, którzy lubią takie książki ;-) Tymczasem w przypadku Instytutu niemal wszystkie wyniki wyszukiwania prowadziły do ciekawych, napisanych z werwą tekstów. Nawet jeśli krytycznych, to wnikliwych i niegłupich. Myślę, że Żulczyk może być dumny ze swoich czytelników ;-)

P.S. 2 Instytut to pierwsza książka, na której zwiastun filmowy się natknęłam. Mnie najpierw trochę rozbawił... Co sądzicie o takiej formie promocji literatury?



P.S. 3 Druga z rzędu notka o książce... Szaleństwo! ;-)

wtorek, 14 czerwca 2011

Absolutne Obsoletki

Jestem zachwycona. Przenikliwością Bargielskiej, jej umiejętnością celnego ujmowania złożonych emocji w kilku słowach, jej wrażliwością, jej dystansem do siebie, jej poczuciem humoru... W sobie tylko znany sposób Bargielska kreuje świat poetycki, osnuty wokół snów, wyobrażeń czy wspomnień – a jednocześnie dotkliwie rzeczywisty.
Obsoletki to historia utraty dziecka – medyczny termin gravid obsoleta oznacza ciążę obumarłą.
Maleńka, kilkudziesięciostronicowa powieść wprowadza nas w świat kobiet, które doświadczyły poronienia. Narracja Bargielskiej wydaje się pastelowa, lekka, prześlizgująca się jedynie po realnym świecie; zatopiona we mgle, którą rozświetla tylko co jakiś czas błyskotliwy dowcip pisarki. A jednak nieustannie podszyta jest przeżyciem twardej, okrutnie namacalnej rozpaczy.

W złożonej z luźnych – sfastrygowanych wyobraźnią Bargielskiej – epizodów powieści, znajdują się fragmenty opisujące z humorem
relacje małżeńskie, rodzinę, macierzyństwo (gdy bohaterka słyszy od koleżanki, że jej dzieci już wstają, stwierdza: Wstawały, istotnie, jak lipcowy świt nad Stalingradem) czy odnoszące się do poczucia atrakcyjności samej bohaterki (patrz: relacja z telefonicznych flirtów z weterynarzem :-). A tuż obok rozbrzmiewają fragmenty tak druzgocące, jak rozdział Obsoletki... Jak stwierdza Bargielska w wywiadzie dla Wysokich Obcasów: Nie da się tego wszystkiego wyrazić, ale można to obśmiać, jakby obrysować kształt.

W rezultacie powieść jest poruszająca, a jednocześnie – absolutnie bezpretensjonalna. Trafia do sedna naszej wrażliwości – naszych lęków, wyobrażeń i pragnień – a przy tym wydaje się pisana zupełnie od niechcenia.

Wiem, dziwna ta dzisiejsza recenzja, ale gorzki urok Obsoletek po prostu mnie obezwładnił – najchętniej zacytowałabym Wam je w całości.
Z pewnością będę wracać do tej książki – jak wraca się do tomiku wierszy, by smakować od nowa wybrane fragmenty (nie dziwi zresztą informacja, że Obsoletki to debiut prozatorski Bargielskiej – powieść wydaje się utkana z poetyckich spostrzeżeń).

Przeczytajcie koniecznie. A także zajrzyjcie do wywiadu z Justyną Bargielską.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Garść przyjemności 2

A jednak! Z braku czasu i nieustającej chęci rejestrowania pozytywnych zdarzeń, choćby lakonicznie, postanowiłam kontynuować cykl przyjemności. Nie będzie pojawiał się w  stałych odstępach czasu – ot, wtedy, kiedy spiętrzy się parę wrażeń nie do zapomnienia.

Za każdym razem zapraszam Was oczywiście do wypisywania własnych przyjemności – zafundujmy sobie w Kieszeniach zbiorową autoterapię! A oto moje przyjemności z ostatnich dni i tygodni:

1. Kwadrans dziś, pod zielonym parasolem, w ogródku którejś warszawskiej restauracji. Po służbowym spotkaniu, po ustąpieniu bólu głowy, który dręczył mnie od rana, a przede wszystkim – po wyczerpującym i żmudnym zeszłym tygodniu. Przyjemny cień, niebieskie niebo nad głową, a w głowie – świadomość panoszącego się już lata.

2. Wyjście do teatru w ramach Pierwszego Kontaktu – nowego toruńskiego festiwalu. Spektakl Koza, albo kim jest Sylwia? (gościnny występ Och-teatru z Warszawy) wprawdzie okazał się mocno rozczarowujący, ale cudowna gra aktorska zrekompensowała scenariusz. Zachwycili mnie właściwie wszyscy – Maria Seweryn (za którą do tej pory nie przepadałam), Piotr Machalica, Bartłomiej Topa... Jedynie Radosław Jamroż zupełnie mnie nie przekonał – ale mogę się mylić, bo akurat jemu przyznano później nagrodę jury ;-)


3. Mecz Osasuna Pampeluna vs Elana Toruń (a właściwie jego druga połowa, bo tylko na nią się załapałam). Wspominam miło, bo całe 45 minut spędziłam na żywiołowej dyskusji z monmarem na temat Pierwszego Kontaktu. (Natomiast ci, którzy byli na pierwszej połowie, mieli okazję widzieć „pierwszą w historii stadionu" meksykańską falę w wykonaniu monmara!)

4.
Pieczyska, czyli chwile z R. spędzone nad jeziorem. Krótkie, lecz łakomie pożerane.
5. Zachwycające Obsoletki Justyny Bargielskiej. Bez wątpienia na ich temat powstanie oddzielny wpis.

6. Seans Social network Davida Finchera po którymś z męczących dni powszednich. Bardzo dobry film – wciągająca historia i soczyste postaci. Serdecznie polecam.
(Jak widać, przyjemności będą się nieraz zmieniać w mikrorecenzje.)

7. Kawa z lobbystkami. Relaksująca i utrzymana w tym klimacie kobiecych rozmów, za którym przepadam.

8. Osobisty coaching w pracy, czyli motywujące rozmowy samodoskonalące ;-)

9. Nowe koty w rodzinie. W różnych kształtach, kolorach i konfiguracjach. Niezmiennie skuteczna recepta na poprawę humoru.

10. Poziomki w ostatnią niedzielę u rodziców – pachnące, zrywane prosto z krzaka.

11. Spontaniczny sobotni seans (3xs) Uwikłania w reż. Jacek Bromskiego, z Magdą, Pawłem i R. Frapująca opowieść. Podobał mi się wątek kryminalno-śledczy, zdecydowanie mniej – romansowy. Przymykając oko na grubą krechą rysowane relacje damsko-męskie, myślę, że warto dać się ponieść tej misternie splecionej historii. Zwłaszcza jeśli lubimy kryminały. Aha, duży plus dla aktorów – Maję Ostaszewską to kocham ogólnie i po całości, ale przyjemnie zaskoczył mnie też Krzysztof Pieczyński, bardzo podobał się Andrzej Seweryn, Krzysztof Globisz (choć obecny krótko), Krzysztof Stroiński...

12. Instytut Jakuba Żulczyka, czyli napoczęty dziś rano i czytany po drodze thriller (zdaje się, bo któż wie, co z niego wyniknie?). Sprawnie napisane, wciągające czytadło. Kupione dla R., ale jako że on wyjechał, nie mogłam się powstrzymać... (jeśli to czytasz, mój drogi, to prezent mi się udał, mówię Ci!)

Wyszedł mi tuzin – teraz pora na Was!

środa, 8 czerwca 2011

Oh, I believe in yesterday

Kieszenie się ostatnio zaszyły. A cóż komu po zaszytych Kieszeniach? ;-) Dlatego czym prędzej przywracam je do życia. Tym bardziej, że – jak się dzisiaj zorientowałam – jutro przypadają drugie urodziny Kieszeni. Pierwszy wpis pojawił się 9 czerwca 2009.

Zeszłorocznych urodzin jakoś nie zauważyłam – może dlatego, że blog dość długo się przepoczwarzał i przez wiele miesięcy sama wahałam się, czy go prowadzić, jaką formułę mu nadać itp. Dziś czuję się w Kieszeniach już swojsko – mam nadzieję, że Wy również.

A w sam raz na okolicznościową notkę – prace argentyńskiej fotograf Iriny Werning. Zanim jednak do nich przejdę, przyznam, że należę do osób dość sentymentalnych – lubię utrwalać emocjonujące chwile, nosić w portfelu pamiątkowe bilety kinowe czy wracać do zdjęć z dzieciństwa, wyobrażając sobie np. gdzie błądziły myśli mojej mamy, gdy miała dwadzieścia parę lat. Inna kwestia: gdy jestem na wystawach przedstawiających miasta na starej fotografii, z pasją wypatruję zdjęć ludzi (architektura sprzed dekad nie wywołuje we mnie takich emocji) i przyglądam się im uważnie. Próbuję zrekonstruować chwilę, która została utrwalona na fotografii – zastanawiam się np. czy rodzina stłoczona przed domem w ogóle lubiła przebywać w swoim towarzystwie, czy mężczyzna, który wygląda jak choleryczny despota, w istocie nie był uroczym i pełnym ciepła flegmatykiem, żyjącym pod pantoflem żony. Dopisuję sobie scenariusz do historii dziewczyny, która na zdjęciu jest beztrosko roześmiana i wydaje się niecierpliwie czekać na niespodzianki, jakie przyniesie jej życie. Patrzę na wzorzystą tapetę w jej pokoju i myślę: Z pewnością po latach wracała myślami do tej tapety, kojarząc ją z pogodnymi porankami w dzieciństwie. Przyglądam się tym wszystkim oczom pogrążonym w sepii, snuję te historie i staram się w ten sposób na chwilę przywrócić do życia anonimowych ludzi.

Z tym całym moim sentymentalizmem, z tendencją do zderzania przeszłości z teraźniejszością, bezceremonialnie igra sobie Irina Werning :-) Artystka, zafascynowana tematem starych fotografii, stworzyła cykl zdjęć, które odtwarzają kadry z dzieciństwa. Umieściła modeli w tym samym miejscu, w tych samych pozycjach, kazała przywdziać podobne stroje – ba! zobaczcie, z jaką drobiazgowością czasem rekonstruowała scenografię! Nieprzypadkowo operowała nieostrością, a na zakończenie nadała zdjęciom kolorystykę i ziarno maksymalnie zbliżone do fotografii z dzieciństwa. Przyjrzyjcie się.
Ogromnie mi się te prace podobają – pomysł zupełnie prosty, a idealnie trafia w moje melancholijne zapędy :-) Sprawia, że wszystkie Zacne Rodzinne Fotografie nabierają lekkości, prezentuje wspomnienia z przymrużeniem oka. A w tonie serio – podsuwa przyjemne złudzenie, że nic się nie zmieniło. Że wszyscy ci ludzie – choć dorośli, choć pokreśleni zmarszczkami lub przekłuci piercingiem – żyją. I nadal potrafią się tak uśmiechnąć.

Więcej zdjęć Iriny znajdziecie na jej stronie (ale niedużo więcej, bo doprawdy nie mogłam się zdecydować, które pominąć :-) Na informację o artystce natknęłam się na blogu Pink the Thing. Tymczasem już przebieram nogami na myśl o kolejnym cyklu Back to the Future, który powinien pojawić się wkrótce.
P.S. Przypomniało mi się, że w serialu Modern Family para bohaterów – rodzeństwo po trzydziestce – postanowiła przygotować dla ojca prezent urodzinowy, fotografując się w tym samym miejscu i w takich samych strojach, w jakich wystąpili na rodzinnym zdjęciu sprzed lat. Oczywiście ich symulacja nie była tak drobiazgowa, jak prace Werning (nie było też mowy o czasochłonnej obróbce graficznej ;-), ale sam pomysł na prezent bardzo mi się spodobał. Kto wie, może ktoś z Was będzie miał ochotę go wypróbować?

P.S.2 Generalnie polecam Modern Family – zabawny, zaskakujący i cudownie bezpretensjonalny serial :-)