niedziela, 22 grudnia 2013

Anioły w Ameryce (i w Warszawie)

Gdy tylko usłyszałam przed laty o Aniołach w Ameryce, miniserialu Mike'a Nicholsa, wiedziałam, że muszę je zobaczyć. Z twórczości Nicholsa przepadam za Absolwentem, mało który film wzruszył mnie tak, jak The Wit z Emmą Thompson (od tego czasu zresztą darzę Thompson miłością żarliwą a bezkrytyczną), a po seansie Kto się boi Virginii Woolf długo wracały do mnie dotkliwe riposty Elizabeth Taylor i Richarda Burtona. Dlatego na Anioły rzuciłam się żarłocznie i obejrzałam je hurtowo w bodaj dwa wieczory (a potem raz jeszcze, z bratem, któremu niewątpliwie uprzyjemniałam seans okrzykami: Patrz, teraz będzie scena..!).
I nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo Anioły Nicholsa wryły mi się w pamięć, dopóki nie zobaczyłam adaptacji teatralnej tekstu Kushnera. (Z tym spektaklem historia była zresztą podobna - odkąd usłyszałam o premierze, przebierałam myślami do Warlikowskiego, regularnie sprawdzałam repertuar, wahałam się, czy dla Aniołów nie pojechać na zeszłorocznego Open'era i natrętnie myślałam, że muszę, MUSZĘ je zobaczyć - aż w końcu w listopadzie tego roku R. dorwał dwa bilety i spełnił moje marzenie).

Od pierwszej sceny, od pierwszych słów wypowiedzianych przez Jacka Poniedziałka, wróciła siła rażenia Nicholsa - przypomniałam sobie relację głównych bohaterów, neurotyczny słowotok Louisa (Ben Shenkman) i gorzką błyskotliwość Priora (Justin Kirk), odtworzyłam wszystkie urojone podróże Harper (Mary-Louise Parker), a także postaci jej ekscentrycznego przewodnika i zachowawczego męża-mormona. Odżyła w mojej pamięci przerażająca kreacja Ala Pacino - cynicznego prawnika, który nie może być chory na AIDS, AIDS dotyka tylko nędzarzy.


Dlatego mój odbiór spektaklu Warlikowskiego nie mógł być wolny od porównań. I tak, jak niektórzy aktorzy momentalnie zatarli w mojej głowie wspomnienie telewizyjnych postaci, tak pozostali przez pięć godzin - niestety - sprawiali wrażenie kiepskich imitacji.

Do pierwszej grupy zaliczył się z pewnością Maciej Stuhr. Jego kreacja Joego, zalęknionego republikanina i mormona spętanego przez nakazy swojego wyznania, była wiarygodna i przejmująca. Poruszył mnie do tego stopnia, że kilka godzin po spektaklu dotarło do mnie, iż sceniczny Joe zyskał znacznie więcej mojej sympatii, niż postać filmowa (Patrick Wilson); tamtego wspominam jako irytującego, słabego człowieka, Stuhr - mimo tych samych rysów ze scenariusza - wykrzesał ze swojej postaci znacznie więcej barw i niejednoznaczności. 
Nie mniej zachwytu wywołała Maja Ostaszewska (o której wspomniałam, dzieląc się wrażeniami na gorąco), ale to w moim przypadku żadne zaskoczenie, bo podziwiam jej talent od czasu Patrzę na Ciebie, Marysiu. Z roli Harper wydobyła idealne dawki rozpaczy i komizmu, prezentując ten sam dystans, którym olśniewała Mary-Louise Parker, ale w świeży, indywidualny sposób. Pozytywnie zaskoczył mnie Rafał Maćkowiak (w roli przewodnika po halucynacjach Harper oraz charyzmatycznego pielęgniarza w szpitalu) - aktor, którego do tej pory uważałam, przyznaję, za pretensjonalnego (z małym wyjątkiem, w postaci Prostej historii o miłości). Być może to kwestia ról filmowych, bo w TR Warszawa nie mogłam oderwać od niego wzroku. Na koniec wnioski najbardziej oczywiste - znakomity okazał się Andrzej Chyra (udało mu się uniknąć porównań z Pacino, stworzył własną, rewelacyjną interpretację postaci Roya Cohna) oraz - creme de la creme! - Stanisława Celińska. Tą ostatnią zachwycałam się już nieraz w Kieszeniach i wierzę, że jeszcze zachwycać się będę, bo słuchanie i oglądanie jej na żywo to ogromna  przyjemność.

Tyle, jeśli chodzi o kreacje, które podbiły moje serce. Z pozostałymi było gorzej, znacznie gorzej. Jacek Poniedziałek - niby OK, im dłużej trwała sztuka, tym bardziej naturalny i przekonujący mi się wydawał, ale kurczę, przez dwie pierwsze godziny trzeszczał mi drewnem. Niestety, choć darzę go sympatią jako człowieka, jego aktorstwo nie chwyta mnie za gardło. Magdalena Cielecka - niby wszystko pięknie, ale zestawienie z aniołem Emmy Thompson zmiotło polską aktorkę. I najpotężniejszy zawód - Tomasz Tyndyk, w roli Priora, postaci, którą u Nicholsa odbierałam szalenie emocjonalnie, która wzruszała mnie, przejmowała i złościła. Tam pełnokrwisty, tu nużący. Cała teatralność gestów Priora, jego silna osobowość, jego rozpacz i wyobcowanie, w kreacji Tyndyka wydawały mi się przerysowane, sztuczne i... kurczę, tandetne.

Sam spektakl jednak zrobił na mnie ogromne wrażenie
- do dziś słyszę trzepot skrzydeł wszystkich aniołów, które 8 grudnia dały o sobie znać na scenie. A jeśli nie macie cierpliwości czyhać na wznowienie przedstawienia Warlikowskiego, zobaczcie koniecznie serial Nicholsa! Bo sztuka Kushnera to po prostu porywająca historia (nagrodzona zresztą Pulitzerem) - o Ameryce lat 80., o hipokryzji związanej z AIDS, o politycznych intrygach i trudnych wyborach osobistych. Na koniec dodam - sztuka już świetnie przełożona na polski, TR wystawiało Anioły w przekładzie Poniedziałka. Jego tłumaczenie ujęło mnie znacznie bardziej niż aktorstwo. To teraz - wesołych świąt i niech aniołowie (wszelkich gatunków) się radują!

5 komentarzy:

  1. Czekałam na tą recenzję od czasu posta na FB. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  2. obawiałem się nieziemsko Twojej recenzji, ponieważ "Anioły" to jeden z moich ulubionych filmów, od czasu gdy go po raz pierwszy obejrzałem (jakieś 7 lat temu) i wszelkie recenzje odbieram osobiście (słabość realizująca się we właśnie takim, infantylnym podejściu ;). na szczęście jest ok ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Acrobat, jak widać, ja do serialu Nicholsa mam równie nabożne podejście, jak Ty ;) Tymczasem polecam konfrontację z wersją teatralną, zwłaszcza że bywa obecna na festiwalach zagranicznych.

      P.S. Obawiać się "nieziemsko" recenzji "Aniołów" - ładne!

      Usuń
  3. Słyszałem o tym serialu, pora chyba go obejrzeć. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kamil, zdecydowanie pora. Dużo dobra przed Tobą :)

      Usuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.