poniedziałek, 30 lipca 2012

Pocztówka z Kazimierza

Kanikuła trwa. Właściwie dopiero jutro oficjalnie się rozpoczyna, ale dzięki temu, że wyjechaliśmy w sobotę rano, pławimy się już po szyję w wakacyjnym nastroju. W Kazimierzu morderczy upał, ale i cudowne lenistwo. Nowy film Kena Loacha, The Angel's Share, bardzo sympatyczny. Wieczorna ulewa ożywcza. Robert Więckiewicz jak zwykle wspaniały. Do usłyszenia!


środa, 25 lipca 2012

Za parę dni w kinie, a dziś na maszynie

Ostatnio dużo pracy, więc mało buszowania po sieci i ciekawych znalezisk. Ale dziś przypadkiem natknęłam się na taką torbę na laptopa. Wdzięczna, prawda?
 Produkt z Red Onion
Tymczasem wykonuję ostatnie zawodowe manewry i odliczam dni do urlopu... Już za chwileczkę, już za momencik festiwal filmowy Dwa Brzegi, a po nim cała seria innych przyjemności!
P.S. Dziś nastrój zdecydowanie niewegetariański. W Red Onion zamiast mydło marsylskie przeczytałam mydło masarskie, a w statystykach natknęłam się hasło wyszukiwania: kieszenie mięsne. Pozostaje beztrosko rzucić mięsem i iść spać.

niedziela, 22 lipca 2012

Kobito, ach. na co ci to, kompoty warz!

Ostatnie pięć dni roboczych, a właściwie w moim przypadku – roboczych dób, upłynęło pod tytułem Trans w reklamie: reaktywacja. I hasłem: Zawsze, kiedy wydaje ci się, że pracy nie może być już więcej, trzepnij się w głowę – może!
Dlatego z utęsknieniem czekałam na piątek – piątek, który oznaczał wprawdzie pobudkę o świcie i serię spotkań u warszawskich klientów, ale jednocześnie niósł za sobą chwilę nieuchronnego spokoju pasażera. Ciszę podróży. Wolność od bieżących spraw biurowych, maili, telefonów i roszczeń.
Miałam to szczęście, że w pierwszym spotkaniu w Warszawie brali udział tylko moi  koledzy, więc wysadzona przed jednym z centrów handlowych mogłam spędzić samotnie godzinę. Przemierzałam niespiesznie alejki sklepu, przestawiałam umysł na tryb pełnej sprawności, porządkowałam w głowie wszystkie projekty zrealizowane w tym tygodniu i myślałam: Spokojnie. Wytrzymasz. Bywały już ciężkie okresy, zachowasz odrobinę siebie w tym kołowrocie. To wszystko kwestia woli.
I, jak na zawołanie, gdy wyszłam ze sklepu, moim oczom ukazał się napis:
Czy dla autorki Kieszeni może być lepsza wróżba, niż wyrażona szyldem? ;-) Uśmiechnęłam się więc do siebie (i do starego zakładu) i próbowałam po raz pierwszy w tym tygodniu, naprawdę myśleć o czymkolwiek innym niż praca. Mam taką zasadę, ukutą dla zdrowia psychicznego, by nawet w najgorętszych zawodowych okresach wyrwać coś dla siebie, zarejestrować jakąś pozytywną chwilę, zapamiętać choć jeden przyjemny obraz, jakiś łyk kawy po upiornym poranku, mruczenie Figi przed zaśnięciem albo uśmiech koleżanki, z którą ślęczę do wieczora nad projektem. W minionym tygodniu było to potwornie trudne; udało się dopiero w piątek.

Ale udało się,
i oprócz upragnionego uwolnienia myśli, znalazłam w piątkowy poranek świetną książkę Kobiety, które igrały z PRL-em. Jest to zbiór artykułów i wywiadów pod patronatem Wysokich Obcasów, wśród bohaterek znajdują się Agnieszka Osiecka, Kalina Jędrusik, Barbara Hoff, Stanisława Ryster czy Anna Seniuk.
Czytałam tekst Anny Bikont o Osieckiej i zachwycałam się, bo po raz pierwszy spotkałam się z tym, by ktoś opisywał autorkę Okularników nie bezkrytycznie (abstrahuję od artykułów o jej prywatnym życiu); owszem, z uznaniem (sama przepadam za piosenkami Osieckiej, o czym wspominałam m.in. tutaj), ale i z trzeźwym spojrzeniem na jej pisarskie nawyki. Osiecka powiedziała kiedyś, że jej twórczy rozwój możliwy jest tylko przez zdrady kompozytorów, wokalistów, posad. W ramach przykładu Bikont przytacza sytuację z roku 1997, gdy na tydzień przed śmiercią poetka wysłała ostatni tekst do Grzegorza Turnaua, z prośbą o skomponowanie do niego muzyki. Kiedy jakiś czas później artysta wykonał ten utwór w spektaklu Zielono mi, widowisku wspomnieniowym prowadzonym przez Magdę Umer, jeden z widzów osłupiał. Był to Jerzy Satanowski, który wcześniej na prośbę Osieckiej przygotował muzykę do tego samego utworu.

Podobny głód nowych doznań, ciekawość ludzi i sytuacji, swoiste rozkojarzenie, nieustanne poszukiwanie miejsc, w których „być może jest ciekawiej”, znamionowały związki Agnieszki Osieckiej z ludźmi. Agnieszka nie zaprzyjaźniała się, tylko uwodziła
stwierdza w tekście Magda Umer, ujmując w tym zdaniu gorzkie rozważania na temat chwilowego zaangażowania Osieckiej w znajomości, żarliwych acz powierzchownych przejawów sympatii w postaci kwiatów, liścików czy upominków, po których następowały tygodnie milczenia. Z wyznań Umer czy Rodowicz wyłania się obraz kobiety, która bez wątpienia intryguje, ale na którą niestety w przyjaźni nie można liczyć. Z pewnym zaskoczeniem rozpoznałam w tym opisie jedną ze znanych mi osób.

No proszę, już teraz, pisząc o tekście Bikont, poświęcam tej lekturze więcej czasu, niż w trakcie czytania. A jednak w piątkowy poranek to spontaniczne wertowanie książki przyniosło mi potężny powiew spokoju. Pozwoliło wrócić do równowagi, otworzyło okna mojej głowy na coś innego niż praca. Oderwało od
wpisanego w najcięższe wyzwania zawodowe pytania, czy warto. Dzięki temu i dalsza część piątku minęła bardziej owocnie.

Za to sobota... Sobota pobiła o trzy długości wszystkie wcześniejsze dni tygodnia już z powodu samego faktu, że pozwoliła się wyspać. Porządnie i bezwstydnie długo. A potem przebiegła roboczo (zahaczając również o kawał niedzieli)
ale w zupełnie innej tonacji, niż firmowe dni pracujące. Weekend pozwolił nam bowiem... wykończyć balkon! Właściwe zdjęcia wrzucę kiedy indziej, dziś przedsmak. (Szkoda, że słońce wyszło dopiero przy ostatniej fotografii).
 
Pozdrawiam Was więc odurzona rozpuszczalnikiem, zmęczona, przygotowana na kolejny maraton pracy reklamowej, ale i entuzjastycznie przebierająca nogami w kierunku soboty. Bo w sobotę zaczynamy... urlop! Czyli czeka nas Kazimierz (jakżeby inaczej ;-), Bieszczady, Przemyśl, Sandomierz i inne dobra. Trzymajcie kciuki, żebym przetrwała ten tydzień.

środa, 11 lipca 2012

Podwodna playmate

Lata 70. służyły Playboyowi, bez dwóch zdań. Piękna okładka autorstwa Dona Ornitza – z Janet Wolf w roli głównej. Orzeźwiająca, prawda? ;-)
 Zdjęcie stąd
P.S. Właśnie czytam różne Wasze komentarze, które przeoczyłam w natłoku pracy. Miło do nich wrócić, dzięki :-)

niedziela, 8 lipca 2012

Lipiec z przytupem

Ostatnie tygodnie były niezwykle... pojemne. W pracy szalone tempo, przygotowania do Ważnego Spotkania u Klienta, nieustanna koncentracja, wykraczająca daleko poza urzędowe godziny pracy. Natrętna, ale i mobilizująca myśl, co jeszcze można zrobić, jak poprawić projekty, żeby lepiej odzwierciedlały nasze pomysły, jak urozmaicić prezentację firmy... Równolegle codzienne wyzwania kreacji - miszmasz marek, branż i zleceń. W którąś niedzielę czytanie briefu nad jeziorem, z karkiem przypiekanym słońcem, nogami w piasku, a myślami utkwionymi w chłodnym świecie reklamy. W firmie start sezonu urlopowego, więc i żmudne starania, by przebieg prac nie ucierpiał z powodu ograniczonego składu; złość osób, które nie radzą sobie z nadmiarem pracy, dylematy koleżeńsko-zawodowe... całe dobrodziejstwo inwentarza kierowniczego stanowiska ;-) Koniec kwartału, bardziej lub mniej konstruktywne podsumowania i oceny.
A z drugiej strony lato, lato w rozkwicie! Pierwsza tegoroczna kąpiel w jeziorze, całkiem spontaniczna, więc tym przyjemniejsza. Wieczorne czytanie na balkonie - wprawdzie z dodatkowym celem w tle (powieść po angielsku, żeby lepiej przygotować się do anglojęzycznej prezentacji), ale i tak relaksująca. Pachnące, rozgrzane słońcem owoce - truskawki, czereśnie, jagody, a u rodziców - maliny i poziomki, prosto z krzaka! Upalny grill u pewnej podniebnej pary ;-), z radosnym towarzystwem, kluczem balonów przelatujących nad głowami i serią kredowych rysunków. Trochę jazdy na rowerze (chcę więcej!). Bardzo przyjemne spotkanie z dziewczynami z pracy, zwieńczone jeszcze przyjemniejszą, leniwą rozmową przy winie. Pojedyncze myśli uciekające ku wakacjom; tęsknota za Kazimierzem i ciekawość nowych miejsc.
Wspomnienie ostatnich tygodni to też nieprzespana noc, naznaczona frustracją, zniechęceniem i skrajnym wyczerpaniem. Ale i, parę dni później, najdłuższy sen od dawna, pełen nieprawdopodobnych historii i bajecznych obrazów. Zarówno w zawodowym, jak i prywatnym wymiarze, zarówno z entuzjazmem, jak i z goryczą - dużo autorefleksji.
Pamiętam, jak kolega opowiadał mi kiedyś po wycieczce do Nowej Zelandii, że to świat w miniaturze - na obszarze jednego kraju można znaleźć morze i góry, lodowce i gorące źródła, tropikalne lato i jesienne deszcze. Moje ostatnie tygodnie to życiowa Nowa Zelandia.
Tymczasem dziś przeczytałam dwa wywiady, które bardzo mnie ujęły. Pierwszy to rozmowa z Arturem Rojkiem w lipcowym Zwierciadle, zwierzenia, z którymi, ku własnemu zaskoczeniu, nieprawdopodobnie się zidentyfikowałam. Czytając o nieustannym wahaniu i buncie Rojka, o dojrzewaniu do ważnych decyzji, wreszcie o ciężarze odpowiedzialności, który sparaliżował jego młodzieńczą karierę pływacką (po wygranych mistrzostwach zaczął nagle dusić się na treningach), poczułam się... raźniej. To niezbyt długa, w gruncie rzeczy powściągliwa rozmowa, a jednak autentyczna i przejmująca. Do tego znakomite zdjęcia Rafała Masłowa.
Drugi tekst to zupełnie inna para kaloszy - rozmowa z Rickiem Bakerem, wybitnym amerykańskim charakteryzatorem, z najświeższych Wysokich Obcasów (7 lipca). Wywiad, który zaczęłam czytać od niechcenia, a którego bohater ujął mnie pasją i niestygnącym pragnieniem rozwoju. Nigdy nie interesowałam się charakteryzacją, temat efektów specjalnych zajmował mnie jeszcze mniej, ale rozważania Bakera o wizualnej stronie kina wciągnęły mnie bez reszty (np. wypowiedź: Uważam, że przyszłość charakteryzacji jest w hybrydach takich jak "Harry Potter": Ralph Fiennes jako lord Voldemort miał bardzo dobrą, klasyczną charakteryzację, a dodatkowo w komputerze wymazano mu nos.) I zabawna relacja z dzieciństwa: Kiedy miałem 10 lat, poszedłem do rodziców i oświadczyłem: "Przykro mi, nie mogę zostać lekarzem. Zajmę się robieniem potworów".
Tymczasem R. i przyjaciele spędzili ostatnie dni na Openerze. Wśród muzyki, plażowego lenistwa i niechcianych kąpieli błotnych. Teraz R. i ja słuchamy festiwalowych piosenek, siedząc na balkonie, pijąc wino i rozkoszując się wieczornym, ale wciąż jasnym, niebem. Korzystajcie z lata, nawet jeśli nie macie dla niego zbyt wiele czasu. I niezależnie od tego, czy zajmujecie się reklamą, wypiekiem chleba czy robieniem potworów ;-)