Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 listopada 2013

3 przystanki w Hiszpanii

W listopadzie króluje u mnie makijaż smoky eye, ale awangardowy, bo wypadający pod, a nie nad powieką. Stylizację a'la uncle Fester zawdzięczam tempu pracy (nie nadążam się kłaść, a już wstaję!), więc... z tym większą przyjemnością wracam do wspomnień z tegorocznych podróży.

Wiosną mieliśmy szczęście być z R. w Barcelonie (R., częsty bywalec miasta, zwiedzał je z kosmopolityczną nonszalancją, ja, będąca po raz pierwszy, z postawą Marceli Szpak dziwi się światu i nieustannym ojacię! w głowie). O podróży wspominałam Wam najpierw na gorąco, potem dzieląc się masą wrażeń. Nadal jednak nie wspomniałam o trzech miejscowościach, o które zahaczyliśmy przy okazji majowych wakacji. Wszystkie urzekły nas umiarkowanym natężeniem turystów. Przyjemną odmianą po marszach wzdłuż Rambli było spacerować powoli, nie trzymając kurczowo torebki i nie tłocząc się w kolejce do urokliwej kamienicy. Oto nasze przystanki!


1. Sitges
Kurort nad morzem, do którego zabrał nas nieoceniony Daniel, współpracownik R. Kameralne uliczki, bajeczna plaża (słoneczny akcent naszej pochmurnej wyprawy) i my jako... jedyna para mieszana, jaką spotkaliśmy w tej miejscowości. A do tego kino - po raz pierwszy udało mi się dać upust zamiłowaniu do kin studyjnych za granicą! O Sitges wspominałam Wam słówkiem w pierwszej relacji, przywołując swój bosy marsz po nadmorskich zabudowaniach, w towarzystwie Hiszpanek... w kozakach.



poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Na całych jeziorach my!

Ależ to był weekend. Wyjechaliśmy zaraz po pracy w piątek, wróciliśmy w niedzielę wieczorem, a w kieszeniach mam tyle wrażeń, co po tygodniowej podróży! I potwierdziły się moje rekreacyjne teorie: pierwsza, że weekend spędzony poza domem trwa zawsze dłużej, niż weekend w domu - myśli są wolne od powszednich skojarzeń, nie wpadają w rutynowe koleiny, a zamiast tego błądzą sobie po tafli jeziora, pniu drzewa albo czyimś uśmiechu, i przyjmują rozkoszny tryb Marceli Szpak dziwi się światu. Druga, że najprzyjemniej upływają chwile, których nie planuje się co do minuty, wobec których nie ma się oczekiwań, tylko zanurza się w nie i... pozwala dziać.
A co się działo?
  • chodziłam boso po najbardziej trawiastej plaży świata,
  • kibicowałam R. w nowo odkrytej dyscyplinie – flunky ball (na barowy turniej pojechałam obojętna, z nastawieniem, że w nudniejszych chwilach porobię zdjęcia... a po pierwszej rundzie darłam się na całe gardło i całe Giżycko!),
  • roztapiałam buty przy ognisku, a masło na pieczonych ziemniakach,
  • pływałam w jeziorze, które tylko początkowo przyjęło mnie chłodno (i z tego miejsca: kisses for Kisajno),
  • cieszyłam się towarzystwem fajnych ludzi w wieku od 1,5 do 32,5 lat,
  • zabujałam się w hamaku (JS, czy odkąd rok temu napisałam dla Ciebie ten tekst, zdążyłaś się już powylegiwać? :)
  • nie zaglądałam do sieci – komórka cały weekend przespała w pokoju,
  • uczestniczyłam w wodowaniu statku HMS Śmietnik,
  • zachwycałam się frazą: Poganty-Roganty,
  • zasypiałam i budziłam się zupełnie rozmazurzona.
Ech, bardzo mi dobrze z tegorocznym latem. Trochę dzięki nastawieniu przygodowemu, a trochę - sprzyjającym okolicznościom, zdążyłam naprawdę wynurzać się w tej porze roku, nacieszyć słońcem, wodą i wiatrem. Dużo z R. podróżowaliśmy, już od wiosny, a ostatnie tygodnie to świetna seria sierpniowa: urlop (z przytulnym Kazimierzem Dolnym i bajeczną Czarnogórą), weekend na Kaszubach u Maryny - tak relaksujący, że myśli wyostrzyły nam się jak wysokogórskie powietrze, a teraz Mazury. W międzyczasie jeszcze rower, wyjście na piwo z dawno-nie-rozmawianym-kolegą, radlery na balkonie... Miód!
A Wy, jak przyjmujecie tegoroczne lato? Rozkoszujecie się nim, czy wymyka Wam się z rąk? Jeśli niepostrzeżenie wpadliście z kwietnia w sierpień, bez obaw - przed nami jeszcze parę dni, śmigajcie nad jezioro, zanim się ściemni!
Cud-malina i R. Kadr z weekendu na Kaszubach, tydzień temu.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Trzy wrażenia z Czarnogóry

Wrażenie 1:
Plaża miejsca w Ulcinj, nadmorskiej miejscowości blisko granicy z Albanią (tu stacjonowaliśmy). Pierwsze popołudnie po przyjeździe - maszeruję w ciemnobeżowym piasku i obserwuję, jak słońce zbliża się ku zachodowi, tworząc wyraźną granicę między strefą słońca a strefą cienia. Zatoka przypomina szybę samochodową w deszczu - tak, jak wycieraczki jednym pociągnięciem zbierają krople, tak rozrastający się cień wymiata plażowiczów - rozpływają się w powietrzu, momentalnie, bez wyjątku. Zostają puste leżaki, nieruchomy pejzaż i... śmieci, mnóstwo śmieci na piasku.

Wrażenie 2:
Prawie 40 stopni w cieniu, a my wspinamy się na niewielkie wzgórze, aby zobaczyć jezioro Sasko. Wystarczy kilka kroków, a już pot zalewa oczy, soczewki wydają się żarzyć pod powiekami, a kark skwierczy w słońcu. Na szczycie ukojenie: widok na błękitną taflę jeziora. Powierzchnia wody płynnie przechodzi w aksamitną linię traw. Po horyzont nie widać żywej duszy, ale słychać dzwonki zwierząt pasterskich - niezapomniane wrażenie! Ziemia wydaje się skamieniała z pragnienia.

Wrażenie 3:
Pływam w Adriatyku, a obok pojawia się kobieta w burce. Jest tuż po południu, powierzchnia wody odbija intensywny róż burki. Kobieta brodzi w wodzie, niespodziewanie z wyskokiem daje nura w morze, po czym wynurza się kilka metrów dalej. Po kilku krokach - powtórka, znów skok do wody i krótkie, płynne przemieszczenie się pod powierzchnią. Na granicy słońca i wody pływaczka wygląda egzotcznie, jak krzyżówka delfina z flamingiem. Uśmiecham się do niej ustami słonymi od wody.

Kadry wokół wrażenia 2 - skwarny marsz nad jezioro Sasko.






piątek, 26 lipca 2013

Komu w drogę...

Do zobaczenia za 2 tygodnie! A dla oddechu wspomnienie z minionych wakacji - Bieszczady, czyli piękno, na którym cieniem kładą się co najwyżej chmury. Marzeń po horyzont, Kieszeniarze!


środa, 8 maja 2013

Dwie Barcelony

Barcelona w słońcu to zupełnie inne miasto, niż Barcelona w przenikliwym chłodzie i deszczu. Ruchliwe ulice, rozmaitość atrakcji turystycznych, muzea, zabytki, restauracje... Wszystko to przy jesiennej pogodzie traktowane jest zadaniowo – nie sposób robić zdjęć w ulewie ani podziwiać panoramy miasta pogrążonego w szarościach i mgle. Zwiedzanie Barcelony bez słońca pozbawione jest tej rozkosznej spontaniczności, swobody braku planu, bo „gdziekolwiek pójdziemy, i tak będzie pięknie” twarz w słońcu można grzać zarówno pod Sagradą Familią, jak i w uliczkach nadmorskiej Barcelonety. Brak słońca zmusza, by być zdyscyplinowanym; w zimnie trudno gdziekolwiek się zasiedzieć, bo wiatr i ostry deszcz bezlitośnie wypędzają nas z plaży. 
Ostrzeżenie o wypadkach drogowych, obecne przy prawie każdym przejściu dla pieszych

Tymczasem słońce wprawia stolicę Katalonii w ruch. Budzi ulicznych grajków, malarzy-amatorów, śpiewaków flamenco, wypełnia kawiarnie zapachem kawy, a restauracje apetyczną wonią grillowanych warzyw (R. powiedziałby – steków). Słońce wydobywa bajeczne kolory mozaik Gaudiego, będące przy pochmurnym niebie w stanie przykurzonym i nieaktywnym. Słońce rozpala barwy przyrody – turkus morza, złoto piasku, zieleń liści platanów. Jest warunkiem praktykowania tej cudownej kultury kulinarnej, która skłania do spotkań przy obiedzie trwających do 23. Słońce otwiera portal do innego miasta. Mnoży, rzecz jasna, również turystów, ale to skutek uboczny możliwy do wybaczenia.

Cieszę się, że miałam okazję zobaczyć Barcelonę także z tej strony, przez drugą część naszej podróży. Bez tego doświadczenia miasto zostałoby w mojej pamięci jako... jesienna Warszawa nad morzem. Tymczasem było pięknie!
Jeden z fantazyjnie wytłuczonych deseni w Parku Guell.
Uliczka przy katedrze św. Eulalii
Jaszczur - słynny gospodarz Parku Guell i pomarańcze w Poble Espanol

niedziela, 5 maja 2013

Miasto na B, na dziewięć liter i nie jest to Bydgoszcz

Kto śledzi Kieszenie na Facebooku, już widział to zdjęcie – oto skojarzenie z Barceloną, które rządziło w mojej głowie przez wiele lat.
(Swoją drogą ciekawe, że w Eurobusinessie bardzo rzadko udawało mi się dorwać Barcelonę!). Teraz wyparły je nowe, przedziwne, barwne i zaskakujące. Pod podszewką Kieszeni trwa obróbka zdjęć i obróbka wspomnień więc soczysta relacja pojawi się tu za kilka dni. Póki co, garść wrażeń nieposortowanych. 

O Barcelonie marzyłam od dawna, czytając Mendozę albo wpatrując się w pewien toruński bar... ;-) Udało się!

Na początek najważniejsze tomy wyjazdu – od spodu:
  1. Spacerownik Marka Pernala, dawnego konsula generalnego RP w Barcelonie – użyczony przez Sylwiastkę (serdecznie dziękuję!). Wprost stworzony dla mnie – pełen ciekawostek i anegdot, tropów literackich i filmowych, a także praktycznych podpowiedzi typu: gdzie wypić najlepsze mojito? Polecam!
  2. Cień wiatru Zafona – zaczęłam go czytać przed wyjazdem (wspominałam Wam), a w Barcelonie mój apetyt gwałtownie wzrósł. Dziś po południu, po trasie rowerowej z Magdą i Pawłem, już opalałam okładkę na balkonie.
  3. Album, którym cieszyłam oczy przed wyjazdem i... przez pierwsze dni pobytu w mieście, gdy niebo pozostawało obrażone i czarne. To zdjęcie z tej książki uzmysłowiło mi, że ulice w Barcelonie tworzą dziesiątki kwadratów o spiłowanych narożnikach niezwykły widok, który możecie zobaczyć i tutaj.
  4. Notes, który R. przywiózł mi z jednej z licznych podróży służbowych do Barcelony. Pierwszą kartkę zapisałam jeszcze w samolocie (rojąc kawowe wizje), a kolejne zapełniały się wrażeniami na bieżąco.
Największy zachwyt podróży – ceramika, czyli nieprzewidywalne mozaiki Gaudiego, desenie na ścianach klatek schodowych i barwy płytek zdobiących balkony. Poniżej próbka – Park Guell.
Drugi zachwyt – pojawienie się słońca, dzięki któremu miasto nabrało całkowicie nowego wyrazu! Przez pierwsze dni pobytu towarzyszył nam deszcz, przenikliwy chłód i wiatr – walka o przyjaźń z Barceloną była naprawdę trudna.
 Pani z plakatu teatralnego przy Rambli jednoczy się z nami w bólu. Obok flaga Katalonii – leitmotiv wszystkich pejzaży Barcelony. Przez cały czas pobytu flag było znacznie więcej niż u nas polskich na 3 maja.
Kadr z trzeciego dnia podróży – już po nabyciu kaloszy, które okazały się niezbędne. Ewenement próbuje wejść w billboard, na którym niebo jest bezchmurne, a do tego wystarczy stać, a wygląda się szykownie.
Mam nadzieję, że Wasze myśli odpoczęły ostatnio równie mocno, jak moje – niezależnie od scenerii i czasu trwania majówki. Do usłyszenia!

niedziela, 28 kwietnia 2013

A my na to jak na latte!

Wyruszyliśmy! Patrzyłam przez okno na niebo (niezawodnie niebieskie), prawe skrzydło masywnej maszyny, która przecież nie miała prawa wznieść się w powietrze, i grubą, puszystą, białą warstwę... I rozpoznałam ją! Bez dwóch zdań. To mleczna piana, a my właśnie opuściliśmy nasze rodzinne cappuccino.

Na nic Kopernik, myślałam, na nic pratchettowe dyski na słoniach, my żyjemy w uniwersum złożonym z filiżanek. W każdej z nich kryje się mikrokosmos któregoś z nas. Dla ułatwienia załączam naukowy szkic.
Pamiętajcie o tym, patrząc na warstwę tzw. chmur przy okazji następnego lotu. Jeśli chmury są rzadkie, piana powstała ze zsiadłego mleka. (Tak, to właśnie ewenement robi w samolocie, żeby nie zastanawiać się, jakim cudem niby mamy wylądować). 

P.S. Miasto powitało nas temperaturą... 9 stopni Celsjusza. Przypomniał mi się firmowy wyjazd do Sztynortu, w kwietniu, kiedy założyłam na siebie wszystkie spakowane ubrania - tu czynię podobnie. Ale i tak jest wspaniale!

niedziela, 10 lutego 2013

Nielot w kinie Kultura

W czasie krótkiej wycieczki do Warszawy udało nam się dziś z R. zahaczyć o kino (kto czyta Kieszenie, ten wie, że kina niesieciowe – działające lub nie – stanowią ważny punkt wszystkich naszych wędrówek*). Tym razem odwiedziliśmy przybytek położony przy Krakowskim Przedmieściu (wiecie, to na starówce! ;-) – Kino Kultura. Polecam je serdecznie – kino kameralne, ale bardzo wygodne, niedrogie (bilet normalny po 19 zł), a dodatkowo wyposażone w sympatyczną restaurację z antreso (na zdjęciu).
Jako że kina studyjne odwiedzam z dużym upodobaniem, wyszczególniłam sobie spośród nich pewne kategorie. I tak widzę np. kina typowo studenckie (ciasne, ale tłumnie oblegane i bardzo tanie), kina-klubokawiarnie (połączone z kafejkami, księgarniami albo stanowiące część galerii – jak toruńskie Kino Centrum w CSW albo Kino Muza w Poznaniu). Zdarza mi się spotykać kinalady-dawnej-świetności (obskurne, o obdartych fotelach, niewytłumionych ścianach, opryskliwej obsłudze i ogólnie sprawiające wrażenie, jakby trwały tylko dzięki temu, że cichą egzystencją nie zwróciły uwagi wolnego rynku). Warszawska Kultura otwiera kolejną kategorię – to kina nieduże, ale dorosłe i cywilizowane, wystarczająco komfortowe, by mogły konkurować z salami multipleksów, a przy tym stylowe ;-)
Jednak sceneria scenerią, ale głównym celem naszej wizyty był seans! Wybraliśmy z R. Nieulotne – niedawną premierę Jacka Borcucha, którego pozytywnie wspominaliśmy po filmie Wszystko, co kocham sprzed paru lat. Oraz po roli Stefanka w Długu Krauzego.

Na zdjęciu filmowa szpula z niewielkiej ekspozycji w kinie Kultura.
Obok Nieulotne na ulotnych ulotkach.
Niestety, zawiedliśmy się. Prawdę mówiąc, zastanawiam się, po co w ogóle powstał ten film. Żeby pokazać, jak młodzi, „zwyczajni” ludzie zostają zderzeni z dramatem? Scenariuszy opartych o ten motyw – i to znacznie ciekawszychbyło już sporo, jak choćby 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni. Żeby przedstawniejednowymiarowy, trudny świat pogubionych dwudziestolatków – odrzucić stereotyp beztroski i lekkomyślności, przekonać, że młodzi są myślący? Jeśli tak, to cały dramat wydaje się dodany na doczepkę. A może żeby, nie skupiając się na wieku, pokazać szerzej, jak jedno niespodziewane wydarzenie (w które wikłają się ludzie w gruncie rzeczy dobrzy) może położyć kres wcześniejszej, swobodnej egzystencji? Jeśli tak, to i ten cel nie został osiągnięty. Nie wspominając już o tym, że takich filmów również widziałam dziesiątki, na czele z... Długiem Krauzego. Ostatnia hipoteza – dla atmosfery, dla subtelnego zobrazowania uczuć, poetyckiego ujęcia relacji międzyludzkich? Jeśli tak, to... nie ma o czym mówić, po raz kolejny wspomnę choćby Single mana.
Pamiętam, że Wszystko, co kocham zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Nie wywołało wielkiego zachwytu, ale ujęło bezpretensjonalnością – to sympatyczny film, pozbawiony patosu (grzechu głównego polskiego kina), opowiedziany z wdziękiem. Borcuch fajnie obrazuje w nim ciekawość świata młodych ludzi – bez protekcjonalnego tonu, bez bagatelizowania nastoletnich emocji, bez nadęcia czy moralizowania, a za to z autentyzmem i... czułością. W Nieulotnych ton nie jest już tak lekki ani, co gorsza, tak przekonujący. Niektóre sceny nużą, inne wyda się po prostu pretensjonalne albo infantylne.

Słowem – myślę, że zobaczyć można, tragedii nie będzie, to z pewnością nie jest najgorszy film świata. Ale wybuchów emocji, jakie obiecuje dystrybutor, też się nie spodziewajcie. Ja nawet po kubeczku grzanego wina, kupionym na straganie tuż po seansie (grzaniec w plenerze to znakomity wynalazek, polecam!)pozostałam dość niewzruszona.
Nieulotne kojarzą mi się z tysiącem innych obrazów spod szyldu młode kino europejskie na trudne tematy.

* Do dziś wspominam na przykład, z jak wielkim entuzjazmem R. podążał za mną przez Dolne Miasto w Gdańsku, by dotrzeć do Kina Piast, w okolicach którego potłuczone butelki intrygująco chrzęściły nam pod stopami... Taaak, mój mąż to prawdziwe wcielenie cierpliwości!

wtorek, 29 stycznia 2013

Konie na spadochronie i trawa w kaloszach

Krakowski Kazimierz od lat figurował na liście moich podróżniczych marzeń. Odkąd na początku studiów (lepiej nie liczyć, ile to już lat) zakochałam się w samym Krakowie – bawiąc tam z Anią i gronem z koła teatrologicznego – postanowiłam kolejnym razem zapuścić się poza starówkę stare miasto ;) i zobaczyć dzielnicę, o której tylko słyszałam.
W grudniu 2012 udało się spełnić to marzenie – z R. Początek był niestety dość marny, bo (pewnie w ramach reakcji alergicznej na dni wolne od pracy) dopadło mnie paskudne przeziębienie. Potem jednak wróciłam do życia, ubrałam się ciepło (nie macie pojęcia, ile warstw człowiek jest w stanie zmieścić pod spodniami!) i wraz z R. ruszyłam w głąb Kazimierza...
Ulica Józefa.
Dla zmyły - kadr ze starówki Starego Miasta, chciałam powiedzieć ;)
Od lewej: szyld na placu Nowym, ścienne scrabble w dzielnicy Podgórze, sufit naszej kwatery i uczuciowe kłódki z Kładki Bernatka.
 Kolczyki z IdeaFix (o tym później). Podkładka filcowa z Pepco (o tym nie później).
Pytanie dla młodszych czytelników Kieszeni - z czego wykonane jest to krzesło? W tle ewenement w czapce. Okolice pl. Nowego.
Ulica Szeroka. Czarująca.
Powiem krótko: Kazimierz to cudowna dzielnica. Kameralna (mimo hipsterskiego sznytu – nie odczuliśmy go w czasie tych kilku dni, ale też pewnie nie zaglądaliśmy do najmodniejszych lokali), pełna oryginalnych knajpek, przytulnych sklepików z mydłem i powidłem, barów, z których każdy zaskakiwał jakimś elementem wystroju czy nietuzinkowym menu. W Krakowie spędziliśmy kilka dni, ale zdecydowaną większość pożarł właśnie Kazimierz – nie mieliśmy ochoty go opuszczać. Wyjątek: krótki wypad na Podgórze i, dla przyzwoitości, na rynek (wtedy też zahaczyliśmy o Kino Pod Baranami). Oraz, istotny kierunek, Nowa Huta.
Znów bezcenny okazał się dla mnie przewodnik z serii Zrób to w..., z którego dowiedziałam się o kolonizatorach Kazimierza, twórcach klubów Singer i Alchemia; bez trudu znalazłam też miejsca, które wcześniej planowałam zobaczyć (np. sklep z meblami po recyklingu, zwany... cóż, Miejsce). Poza tym R. zjadł ekowołowinę, a ja splądrowałam butik IdeaFix, oferujący ubrania, biżuterię i meble tylko polskich projektantów (stąd pochodzą kolczyki ze zdjęcia i stąd nie pochodzi bajeczny, patchworkowy szezlong, którego nie mam w domu, ale nawzdychałam się do niego w sklepie przy Bocheńskiej). Bez Zrób to pewnie przeoczylibyśmy niejedną atrakcję.
 Ulica Józefa (jak można odczytać)
Alchemia przy placu Nowym.
Napis przy klatce schodowej ul. Mostowej.
Szyld przy pl. Nowym.
Księgarnia przy Mostowej. Paweł, tu kupiłam Ci Mausa!
Bardzo filmowe podwórko na Kazimierzu – dwa ujęcia.
Pomysłowe doniczki na pl. Nowym. 
R. w Momentum i świąteczne ozdoby na rynku.
Zima w drodze powrotnej i fragment napisu z rynku.

Najprzyjemniejsze akcenty wycieczki:
  • Zaułki, zakręty, podwórka... Po Kazimierzu można do woli chodzić i rozglądać się.
  • Koncert muzyki żydowskiej i cała ulica Szeroka, przesycona duchem kultury żydowskiej.
  • Grzane wino do śniadania. Codziennie.
  • Teatr! Kino też, ale po paru tygodniach z gorętszymi emocjami wspominam Lubiewo.
  • Szyldy i napisy. Jak słusznie zauważył R., na Kazimierzu nie ma żadnych sklepów czy restauracji sieciowych dzięki temu w czasie spaceru nie jest się co krok oślepionym znanym neonowym napisem, tylko można spokojnie wyławiać ciekawe przykłady typografii użytkowej.
  • Dowód miłości, czyli deklaracja R., że pójdzie ze mną na Festiwal Filmu Niemego. Wybrany seans: Metropolis, w piątek, od 23 do... 2 rano. Ostatecznie nie dotarliśmy, ale liczy się intencja!
  • Zimowe spacery kładką Bernatka. Zamierzaliśmy przejść tamtędy raz, ale potem, z niewiadomych przyczyn, nogi wciąż nas tam prowadziły.
  • Lokal Momentum przy Małym Rynku. Idealny dla przyjezdnych, czyli tych, którym rytm śniadań i kolacji radośnie się zaburza i o 2 rano mają ochotę na obiad, a w południe – na piwo. Sympatyczna obsługa, świetne, tapicerowane fotele i dużo, dużo zegarów (nazwa Momentum zobowiązuje).
Przyjemnie było pobyć w innym świecie (tym przyjemniej się wspomina, że obecny świat nie rozpieszcza). Nazwy ulic, napisy na tramwajach i drogowskazy co chwilę uruchamiały mi w głowie jakieś muzyczno-literackie skojarzenie, a to, klasycznie, z Bracką Turnaua (no i banał: kiedy tylko poszliśmy na starówkę, na Brackiej zaczął padać śnieg!), a to ze Świetlickim i jego litanią Planty, Szewska, Rynek... Rynek, Borek Fałęcki.
(Swoją drogą, ciekawe, że Świetlicki śpiewał: To miasto nie będzie należeć do mnie, to miasto należy raczej do Grzegorza Turnaua... a w mojej głowie Świetlicki i Turnau występują co chwilę razem, w dwugłosie).
Oprócz Kazimierza zafundowaliśmy sobie wycieczkę do Nowej Huty (Kraków i Nowa Huta. Sodoma z Gomorą... Nie zdawałam sobie sprawy, jak ten Świetlicki, którego słuchał mój brat, wdrukował mi się w pamięć!). Bardzo ciekawa przestrzeń.
A gdy wróciliśmy do Torunia... okazało się, że jest tu całkiem ciepło. I zaczęliśmy, do dziś nie dokończoną, rozmowę o tym, co musiałoby stać, żeby Bydgoskie Przedmieście w Toruniu rozkwitło jak Kazimierz w Krakowie. Idąc w ostatnią niedzielę po toruńskiej starówce – na której knajpek jest parę, butiki znikają jeden po drugim, za to mnożą się banki i parabanki, a z co drugiej witryny świeci ponury napis Lokal do wynajęciamyślałam, że skoro wokół rynku panuje taki marazm, mroczne (choć piękne architektonicznie) osiedle Bydgoskie nieprędko stanie się sercem miasta czy rajem dla turystów.