Jakiś czas temu na naszym balkonie – a mieszkamy na drugim piętrze – pojawił się kot sąsiadów. Młody, energiczny, o ślicznym rudo-białym umaszczeniu, przelazł do nas z balkonu obok i – gdy drżącymi rękami zdejmowałam go z balustrady – zdawał się świetnie bawić. Kiedy później rozmruczanego przekazywałam go właścicielce, wymieniłyśmy kilka uwag o siatkach na balkonach, nieprzewidywalności dorastających kotów i poprzednich właścicielach mieszkania, których dwa koty perskie też lubiły do nas przełazić.
Tymczasem gdy wczoraj ok. 23.30 wracaliśmy z R. z miasta, drogę przeciął nam rozpędzony, rudo-biały kot. Te same czarne, owładnięte szaleństwem zabawy oczy, te same młodzieńcze skoki, ta sama energia na widok ludzi! A na szyi – obroża, wskazująca, że nie jest to byle dachowiec.
– R., to jest kot sąsiadów, widocznie zlazł po balkonach! – powiedziałam ze zgrozą. Światło u sąsiadów się nie paliło, drzwi balkonowe były otwarte. – Trzeba go złapać, bo pewnie nawet nie wiedzą, że uciekł.
R. po chwili wahania zgodził się ze mną – uznaliśmy, że też byśmy chcieli, by ktoś złapał Figę, która bez naszej wiedzy uciekłaby z domu (zręczność Figi nie pozwoliłaby jej zejść po balkonach – szczytem akrobacji jest skok na stół, na którym leży szynka – ale tę kwestię pozostawiliśmy na boku). Ruszyłam więc do akcji! Kot, owszem, był nastrojony do zabawy, więc rozpędzał się jak szaleniec, zataczał kręgi wokół mnie, rzucał się na gałązki, które zalotnie wlokłam po ziemi, ale za nic w świecie nie chciał zbliżyć się na odległość mniejszą niż metr. Ani się obejrzałam, a minęła godzina – którą spędziłam na przeciskaniu się przez żywopłoty, skrobaniu paznokciem w ziemię, szeptaniu rozmaitych zdrobnień, miauczeniu (parę znajomych mi kotów na to reaguje), wreszcie – unikaniu spojrzeń mieszkańców bloków, którzy wyszli na papierosa. W ramach suspensu w pewnym momencie na horyzoncie pojawił się drugi kot – biały podwórkowiec, który (zaskoczony moimi wyczynami) z radością podejmował zabawę, rzucając się na gałązki i wszelkie patyczki. Rudy obiekt pożądania w takich momentach ze spokojem obserwował wszystko z głębi żywopłotu. Nie muszę dodawać, że całej akcji towarzyszyły surowe myśli na temat ludzi, którzy nie pilnują kotów w mieście, gdzie wokół pełno samochodów.
Ale udało się! Około wpół do pierwszej, z kotem w garści, kilogramem ziemi w butach, żywopłotem we włosach i R. u boku, zapukałam więc do sąsiadów. Otworzył sąsiad-on.
– Dobry wieczór, czy nie uciekł państwu kot? Ostatnio był u nas na balkonie, a teraz znaleźliśmy go na dole... – zagaiłam dumnie.
– Yyyy... – sąsiad spojrzał badawczo na kota – Nie.
– Na pewno? – zapytałam zbita z tropu.
– Nie. Ania wyjechała do rodziców i zabrała kota ze sobą. – po chwili, widząc nadzieję w naszych oczach, dodał jeszcze – Ale rzeczywiście, podobny jest.
– To może jednak zostanie, skoro już go przynieśliśmy? – przytomnie zapytał R.
Sąsiad roześmiał się i tak rozstaliśmy się w atmosferze ogólnej wesołości, po czym R. i ja zeszliśmy na dół, odstawiliśmy kota w miejscu, gdzie przeciął nam drogę – z nadzieją, że wróci do swoich beztroskich właścicieli. Ja tymczasem nalałam wody do wanny i oddałam się rozkoszom wydrapywania ziemi z dłoni i wspomnieniom białego kota, który z takim zapałem przyjął zaproszenie do zabawy. Figa i Klara patrzyły na mnie z politowaniem.
P.S. Grafika Matte Stephensa, jednego z ulubionych ilustratorów Kieszeni. Po prawej stronie kot, po lewej ja.