piątek, 31 sierpnia 2012

31 sierpnia

Kieszenie składają serdeczne życzenia wszystkim autorom i czytelnikom blogów! :-)

środa, 29 sierpnia 2012

Lubię w Toruniu*: festiwal Lulu

* Ponieważ chętnie dzielę się z Wami na łamach Kieszeni wrażeniami z rozmaitych podróży, postanowiłam od czasu do czasu napisać również o Toruniu. O miejscach, osobach i wydarzeniach, które ujmują mnie w tym mieście – a które być może i Wam przypadną do gustu.
Miniony tydzień był dla R. i dla mnie bardzo pracowity (co zresztą widać po częstotliwości wpisów w Kieszeniach). Dlatego z tym większą radością... zarwaliśmy dwie noce, biorąc udział w koncertach Festiwalu Lulu ;-)
Czym jest Lulu? To niewielka impreza muzyczna organizowana w Toruniu przez Mariusza Lubomskiego – przy okazji większego przedsięwzięcia, festiwalu światła Skyway. Tegoroczna, druga edycja objęła trzy koncerty, z których w dwóch mieliśmy przyjemność uczestniczyć.
Koncert pierwszy: Bogdan Hołownia i Katarzyna Groniec
Łagodne wprowadzenie w postaci kompozycji Jerzego Wasowskiego w wykonaniu Bogdana Hołowni i... absolutnie porywający koncert Katarzyny Groniec. Przy okazji uwaga: jeśli nie znacie tej artystki zbyt dobrze albo lubicie słuchać tylko od czasu do czasu, koniecznie wybierzcie się na jej koncert. Na scenie Groniec jest wcielonym żywiołem; ujawnia nie tylko znakomite możliwości wokalne, ale i talent aktorski, kabaretowy (!), niesamowity wdzięk, autoironię i elastyczność nóg. Magnetyzują również jej muzycy (brawa szczególnie dla klawiszowca). I choć pewna nadgorliwie nietrzeźwa pani z publiczności trochę przeszkadzała w występie, wykrzykując czerstwe dowcipy pod adresem artystki, impreza była kapitalna.
Finał koncertu okazał się wprost stworzony dla mnie – Groniec zaśpiewała Przyznaję się do winy Ciechowskiego (co z uwagi na fakt, że zaczęła od swojej piosenki Niewinna, stanowiło zgrabną kropkę nad i). A Lizard King po raz kolejny dowiódł, że jest jedną z najlepszych przestrzeni koncertowych w Toruniu. Polecam.
 Źródło: Wirtualny Toruń
Koncert drugi: Mariusz Lubomski i Renata Przemyk
Lubomski, z właściwym sobie wdziękiem i ekstrawagancją, wprowadził zgromadzonych w żartobliwie-nostalgiczny nastrój. Zaśpiewał kilkanaście coverów, m.in. Ciągle pada, Wspomnienie (Mimozami), Zielono mi czy Dzikie wino. (Zresztą, podczas tego ostatniego usłyszałam, jak chłopak przy sąsiednim stoliku mówi: Łee, za stary jest na tą piosenkę. Wierzcie mi, nie jest).
W repertuarze znalazło się również Jesteśmy na wczasach, dające okazję, by zobaczyć Lubomskiego w bodaj najbardziej zamaszystej choreografii w historii – z grzechotkami w rękach. Szalenie przypadła mi do gustu również aranżacja Babę zesłał Bóg – po którym, przyznam, Kiedy byłem małym chłopcem w wykonaniu Lubomskiego nie wypadło już tak przekonująco ;-) Ogólnie – duża przyjemność, mogłabym takich koncertów słuchać co tydzień.
Drugą część stanowił występ Przemyk – uroczo zaabsorbowanej zmianą butów i ozdób na włosach, wyciąganych z tajemniczej walizki. Na początku koncertu artystka powiedziała: „Toruń zawsze kojarzył mi się z Kopernikiem, Ciechowskim i Lubomskim” – czym natychmiast zaskarbiła sobie moją sympatię, bo w mojej głowie funkcjonuje podobny ciąg skojarzeń. (No, ewentualnie z Kopernika mogłabym zrezygnować.) Potem nastąpiła już seria znakomitych, nastrojowych wykonań, urozmaicanych dźwiękami dzwonków i bębenków. Barrrdzo energetycznie.
Przy tym stoliku siedzieliśmy z Magdą i R.
Czek
to pseudonim artystyczny R.
Nie pytajcie, dlaczego – wie to tylko barman.

Bilet na jeden koncert kosztował w przedsprzedaży 20 zł. To zdecydowanie moje najlepiej wydane 20 zł w tym sezonie. Nie przegapcie Lulu za rok – świetna, kameralna impreza. 
Na zakończenie ciekawostka – czy wiecie, co (oprócz Lulu) łączy Przemyk i Lubomskiego? Postać Sławomira Wolskiego, tekściarza, który napisał m.in. Babę zesłał Bóg i Spacerologię.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Barwy narożne

Ceglane, nieotynkowane ściany już dawno zawładnęły wnętrzami mieszkań – przekornie komponując się z nowoczesnymi meblami, lśniącymi powierzchniami podłóg czy krągłościami abażurów.
Jednak tym, którzy uważają, że faktura ceglanej ściany jest zbyt surowa i zimna dla przytulnych domów, polecam rozwiązanie ze zdjęcia. Czy nie uważacie, że pasmo kolorów rzuca nowe światło na industrialny styl? ;-)
Wnętrze ogrzane kolorem – stąd.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Sandomierz tropem Szackiego

Dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie takiego apetytu na odwiedzenie miejsca, w którym się rozgrywa – pisałam w recenzji Ziarna prawdy Zygmunta Miłoszewskiego. Sandomierz będący tłem kryminalnego śledztwa urzekł mnie wtedy tajemniczością, zaintrygował bogactwem architektonicznym, zauroczył kameralnym wdziękiem, który przeplatał się z mrocznym dziedzictwem historii. Obiecałam sobie odwiedzić miejsca, które – przefiltrowane przez wrażliwość Miłoszewskiego – poznałam dzięki wciągającej fabule. Chciałam zderzyć wyobrażenie o Sandomierzu, przytulnym i ujmującym, choć nieco zaściankowym, z własnymi obserwacjami.

Gdy w kwietniu byliśmy z R. na spotkaniu z Miłoszewskim w Toruniu, pisarz uśmiechnął się na widok kolorowych kartek, wklejonych w miejscach, gdzie opisy Sandomierza wydały nam się szczególnie interesujące. Nie każdy szlak z Ziarna udało nam się przemierzyć, bo w mieście spędziliśmy tylko dwa dni, ale czytelniczy apetyt został zaspokojony. (Uwaga dla tych, którzy nie czytali Ziarna: bez obaw, tekst nie zawiera spoilerów :-)

Ratusz na sandomierskim rynku (rozkosznie nierównym) – czyli Sandomierz nr 1.
Niewyraźny widok na Sandomierz nr 3.

O co chodzi z tą numeracją?  Miłoszewski wyszczególnia w swojej powieści trzy miasta w obrębie geograficznego Sandomierza:  

Trzecie to tak zwana huta po drugiej stronie rzeki, memento czasów, kiedy czerwoni usiłowali zmienić mieszczański, kościelny gród w przemysłowe miasto [...] Ponura i brzydka była to dzielnica, strasząca nieczynną stacją kolejową, paskudnym kościołem i ogromnym fabrycznym kominem, który o każdej porze dnia i nocy mordował panoramę Podkarpacia widoczną z wysokiego lewego brzegu Wisły.


Miasto numer dwa to był Sandomierz, w którym faktycznie toczyło się życie. Tutaj było niewielkie osiedle na szczęście niezbyt inwazyjnych bloków, tutaj były dzielnice domków jednorodzinnych, szkoły, parki [...] Ot, polskie powiatowe miasteczko, może trochę bardziej zadbane i ładniej – bo na wzgórzach – położone od innych. Nie wyróżniałoby się jednak na tle niepoliczonych polskich dziur, gdyby nie Sandomierz numer jeden.

Miasto numer jeden to był pocztówkowy Sandomierz ojca Mateusza i Jarosława Iwaszkiewicza, usadowiony na skarpie cukiereczek, którego panorama zachwycała niezmiennie każdego i w której zakochał się swego czasu Szacki
(s. 42-43).


Po rzucie oka na trzy strony miasta, skierowaliśmy kroki do sandomierskiej katedry, której wnętrze – z uwagi na znajdujące się w nim płótno Karola de Prevot – odgrywa znaczącą rolę w Ziarnie prawdy.
Wystrój katedry Miłoszewski określił na toruńskim spotkaniu jako „komiksowo-pornograficzny”. Malarskie kurioza de Prevota potwierdzają tę opinię.
Autor zamieszcza w powieści rozbudowany opis wnętrza świątyni (wszystko po barokowemu przepyszne), m.in. krwawych obrazów zdobiących jej ściany a przedstawiających męczeńską śmierć świętych, patronów różnych miesięcy. To rodzaj perwersyjnego kalendarza – po małej makabrze na każdy dzień roku, zauważa prokurator Szacki. Zainteresowanym polecam lekturę stron 111-115.
Zasłonięty obraz, który przedstawia mord rytualny dokonywany przez Żydów.
Po powrocie na rynek natychmiast wypatrzyliśmy Restaurację Ciżemka. To jeden z lokali, których właściciele przypuszczalnie nie należą do fanów Miłoszewskiego...

Fragment powieści: Sala restauracyjna w Ciżemce [...] była wszystkim tym, czym restauracje w cywilizowanych miejscach przestały być dekadę temu. Wielka nieprzyjazna przestrzeń, stoły nakryte obrusem i serwetą, obite pluszem krzesła z wysokimi oparciami. Na ścianach kinkiety, pod powałą kandelabry. Stukająca obcasami kelnerka musiała przemierzyć tak wielki dystans, że Szacki był pewien: kawa wystygła po drodze. Nie wystygła, wyczuwalna w niej za to była odległa nuta brudnej ścierki [...] – s. 29-30. Dla sprawiedliwości dodam: nie potwierdzamy opinii prokuratora, gdyż nie spróbowaliśmy kawy z Ciżemki.

Spośród obiektów kryminalno-gastronomicznych nie mogliśmy ominąć za to kawiarni Małej. Tu kawa istotnie była pyszna!

Miłoszewski przedstawia kawiarnię Małą jako spełnienie mieszczańskich marzeń o „bezpretensjonalnej małej kafejce na dole” (s. 184). Kieszenie zdecydowanie podzielają mieszczański gust!
Zahaczyliśmy również o księgarnię naprzeciwko, opisaną w Ziarnie jako odtrutkę na empiki, sympatyczną, choć ciut zapyziałą.
Kawa, książki... tymczasem najwyższa pora na bardziej krwawe akcenty! Moi drodzy, oto miejsce znalezienia ciała pierwszej powieściowej ofiary – czyli archiwum państwowe w budynku dawnej synagogi. Zwłoki Elżbiety Budnik, szanowanej bohaterki fikcyjnego Sandomierza, odkryto w krzakach przy dawnych murach miasta...
Wyobraźcie sobie w tym miejscu, po zmroku: Jak porcelanowa laleczka we mgle, pomyślał Myszyński, patrząc na leżące pod synagogą zwłoki. Były nienaturalnie, niepokojąco białe, świeciły brakiem koloru. (s. 18).
A to przypuszczalna sceneria drugiej zbrodni – opustoszały budynek, w którym znaleziono powieszonego mężczyznę (na trop tej ruiny przy ul. Zamkowej naprowadził nas sympatyczny barman z Iluzjonu – dzięki!).
Na zakończenie – wejście na szlak podziemnej trasy turystycznej. Jaki związek ma z Ziarnem prawdy? Przeczytajcie!
Jadąc do Sandomierza, zastanawialiśmy się z R., czy miasto chwali się bestsellerowym kryminałem. Mieliśmy okazję to sprawdzić – wybraliśmy się na pieszą wycieczkę z przewodnikiem. Jak się okazało, kryminalne wątki, owszem, należą do stałego repertuaru turystycznych szlaków, nie są to jednak miejsca związane z Ziarnem prawdy, lecz... z Ojcem Mateuszem. Przewodnik obszernie opowiadał o skrzyżowaniu, przy którym Artur Żmijewski zderzył się z innym bohaterem na rowerze, wskazywał miejsca spotkań wybranych postaci z serialu – a ja zastanawiałam się, dlaczego Ziarno nie jest w ogóle eksploatowane jako źródło atrakcji turystycznych. (Dziś wygooglałam takie ogłoszenie PTTK – dobry znak).

Spytaliśmy o to przewodnika, na co, skądinąd sympatyczny mężczyzna, odpowiedział: „Ziarno prawdy”? Nieee, znajoma z Muzeum Długosza mówiła mi, żebym tego absolutnie nie czytał! Mieszkańcy przedstawieni są jako zaściankowi, o wąskich horyzontach... Okropnie opisane miasto! Gdy oponowaliśmy, tłumacząc, że wizerunek Sandomierza nie jest tam wprawdzie cukierkowy, ale jesteśmy żywym dowodem, że niebanalny, pełnokrwisty
portret miasta stanowi skuteczniejsza zachętę do odwiedzenia Sandomierza, niż lukrowana pocztówka, przewodnik wydawał się wahać... ale do końca pozostał sceptyczny.

O Ziarno prawdy zagadnęliśmy również panią z księgarni. Stwierdziła, że niechęć niektórych sandomierzan do powieści wynika z tego, że rozpoznali się na kartach książki – zwłaszcza wśród urzędników i włodarzy miasta. Nie mnie ocieniać, nie znam sandomierskiej administracji, ale pozostaję przy zdaniu, że wielowymiarowy, krytyczny pejzaż miasta mocniej działa na wyobraźnię niż wyidealizowana bajka.
Mmm... Bardzo lubię takie podróże. Z przyjemnością odnajduję miejsca, które zapadły mi w pamięć  jako sceneria filmu czy książki (wspominałam Wam o tym przy okazji sopockiej szafy). Dlatego wierzę, że takich relacji znajdzie się w Kieszeniach jeszcze niemało... o ile tylko powiodą się nasze podróżnicze plany. Tymczasem zachęcam do odwiedzenia Sandomierza – jeśli nie czytaliście jeszcze Ziarna prawdy, koniecznie zróbcie to w tym mieście. 
P.S. Z tego miejsca pozdrawiam Łukasza, który wytrwale wypatrywał ze mną fragmentów Sandomierza nr 1, 2 i 3!

wtorek, 14 sierpnia 2012

21 powodów, by leżeć w hamaku

Wpis dla osoby, która dziś, około godziny 13.07, wywołała mój uśmiech.

Bo można leżeć w hamaku,
kontemplując znak zodiaku.

Zaczytując się w Balzaku,
Łysiaku lub Barańczaku.
Naturalnie na biwaku.
By wyglądać jak w temblaku.

W akcie troski o Polaków,
chroniąc czereśnie od szpaków.
Kibicując Wiśle Kraków

albo śniąc o Pigalaku.

Można też leżeć w hamaku,
sącząc pół litra koniaku
(by nie wylać – to z bukłaku).

Można też leżeć w hamaku,

wypatrując stada jaków
(lecz – tu ostrzeżenie krótkie –
na ogół z mizernym skutkiem).

Można też w proteście znaku.
Albo z żoną – to w dwupaku.

Można też leżeć w hamaku,

gdy się ma na imię Jakub,
by nie usiąść na robaku,
zamiast wisieć na trzepaku
lub dla zaostrzenia smaku
przed potrawką ze szpinaku.

Można też leżeć w hamaku,
by uniknąć górskich szlaków
(patent tych, co od wędrówek
wolą torbę pełną krówek,
lecz potrzeba im wymówek).

Można też leżeć w hamaku
myśląc o jednym chłopaku,
co to z nim jak w korcu maku.
Drążąc stopą sieć katakumb
lub przed zbieraniem maślaków

(dopuszczalnie też kozaków,
w drodze wyjątku – boczniaków).

Leżeć można też w hamaku
bez powodu.
Z braku laku.
Hamak w Bieszczadach, tym razem beze mnie.
W tle brzozy, przez złośliwych określane jako smoleńskie.


P.S. Gdy przed publikacją pokazałam ten wpis R., powiedział tylko: "Jak to Wiśle Kraków?!".

Biżuteria dla cyklistek

W przededniu wolnej środy – zabawny naszyjnik brytyjskiego artysty, Daniela Darby'ego. Wprawdzie towarzyszy mu dwuślad łańcuszka, ale i tak ujmujący!
Naszyjnik znaleziony w sklepie internetowym Many Hands; dostępny za 43,5 funta (w sprzedaży jest również rower niebieski). Natomiast za darmo polecam podziwianie talentu projektanta.

sobota, 11 sierpnia 2012

Miękkie lądowanie

I wróciliśmy. Trochę rozkojarzeni po wszystkich wrażeniach ostatnich tygodni, trochę niepewni, co naprawdę widzieliśmy, która katedra pochodzi z jakiego miasta, gdzie kawa smakowała najlepiej, który pejzaż nas zachwycił, a który tylko przyśnił się w kryzysowym momencie na szlaku ;-) Trochę zmęczeni po wielogodzinnych marszach (i marszrutkach). Trochę wyciszeni po serii rozgadanych dni. Trochę rozpieszczeni słońcem, które towarzyszyło nam niemal bez przerwy. Trochę spłukani, a trochę podekscytowani perspektywą powrotu do własnej wanny.
A nade wszystko – owładnięci tym cudownym poczuciem, że przez dwa tygodnie świat nas nie dotyczył. Że codzienność odeszła na plan dalszy, przysłonięta nowymi, rozkosznymi dylematami typu: którędy najlepiej dojść do Wielkiej Rawki, czy na obiad w Biesisku zamówić „gryczanki-hryczanki” czy smażony ser albo w którą uliczkę skręcić we Lwowie. Taaak... Urlop to zdecydowanie jeden z najlepszych wynalazków ludzkości.
Ukłon w stronę czytelników Kieszeni, który czytają George'a R. R. Martina ;-)
Teraz więc – z głową pełną nieposegregowanych myśli, karkiem o trzy tony ciemniejszym od reszty ciała i turkusowym lakierem do paznokci u stóp (który przeszedł wiele podczas tej wyprawy) – dzielę się z Wami pierwszymi wrażeniami z wakacji.
Dokąd zaprowadziły nas nogi (14 szt.), kółka (8 szt.) i fantazja (niepoliczalna)? Oto zestawienie:
  • Kazimierz Dolny – porcja festiwalu Dwa Brzegi. Smakowita, choć pozostawiła niedosyt. Upalne spacery, świetne spotkanie z Markiem Koterskim, charyzmatyczny John Henshaw...
  • Bieszczady! Miejsce, w którym byłam po raz pierwszy w życiu, a które spełniło wszelkie moje oczekiwania. Bajeczne.
  • Sanok. W przelocie, ale z mocnym akcentem w postaci galerii Beksińskiego. Polecam.
  • Przemyśl. Miasto kontrastów, w którym ślady dawnej świetności nikną pod szarością i marazmem współczesności. Melancholijnie. W drodze powrotnej Twierdza Przemyśl i idylliczny zamek w Krasiczynie.
  • Lwów. Pięknie, pięknie, pięknie. Ale i z gorzką pigułką (o tym później).
  • Sandomierz. Miasto, które – jak wiecie – marzyło mi się od dłuższego czasu, a które ujęło mnie przytulnością. Wyśledziłam parę miejsc z Ziarna prawdy – z pewnością kryminalna relacja z Sandomierza pojawi się w Kieszeniach!
A teraz garść wspomnień wysypanych z torby.
Na zdjęciu (od góry, esem floresem):
1. Cywilizowany przewodnik po Lwowie. Oprócz niego na trasie wspierał nas stos mapek, ulotek, biletów i innych karteluszków.
2. Powieść wakacyjna (tu: Liczby Charona Krajewskiego). Prawdopodobnie będzie recenzja.
3. Torba wielofunkcyjna. Służyła jako damska torebka tudzież do transportu ziemniaków na ognisko.
4. Program Dwóch Brzegów. Jak co roku, żarliwie wymięty i pokreślony.
5. Bieszczadzka pocztówka. Jedna z niewysłanych.
6. Pomadka, która sprzyja perlistym uśmiechom. Jestem nałogową użytkowniczką pomadek ochronnych, więc ten gadżet przyjęłam z ochotą (że użyję określenia „przyjęłam” na akt wyłudzenia pomadki od hostessy browaru Perła).
7. Bilety tramwajowe z Lwowa. Niektóre nawet z tramwaju, który się nie popsuł.
8. Nakrętka – symbol dobra szczególnie pożądanego podczas górskich wędrówek.
9. Bilet z sandomierskiego kina. Rewelacyjne miejsce, na pewno jeszcze o nim wspomnę.
10. Chustka na głowę – niezrównany towarzysz górskiej wspinaczki.
11. Okulary przeciwsłoneczne. Nieco tylko zgniecione.

Tymczasem biegnę podsycać wakacyjny nastrój (bezkarnie mogę go utrzymać do poniedziałku wieczór). Do usłyszenia!
Jedyny leniwy dzień w bieszczadzkiej kwaterze. Ja się wyleguję, a Popielski śledzi zbrodniarzy. 
Na zakończenie znalezisko z Przemyśla – z dedykacją dla R!