poniedziałek, 10 listopada 2014

Bosy dzień niepodległości

Zwykle nie zamieszczam na blogu swoich zdjęć, ale to pochodzi z dnia, który okazał się ważny. Bo zapoczątkował zmianę.
Była połowa lipca, poniedziałkowe popołudnie. Po pracy pojechaliśmy nad jezioro - trochę mżyło, R. prowadził, ja piłam kawę z tekturowego kubka, wywijałam stopami opartymi o kokpit i zastanawiałam się, czy przyjdzie mi tego dnia pływać w deszczu. Gdy dojechaliśmy do Mirakowa, podtoruńskiej miejscowości nad Jeziorem Chełmżyńskim, zastaliśmy pustą plażę - piasek był mokry, niebo jaśniało po przelotnej ulewie, na molo przechadzało się kilka osób w kaloszach (i jeden pies, bez obuwia). Usiedliśmy na ławce, będącej częścią drewnianej drabiny, która łączy molo z niebem, i zajęliśmy się najprzyjemniejszą czynnością na świecie: gapieniem się na wodę.

Patrzyłam na ciemnoniebieskie chmury, zmieniałam przerzutkę myśli na niższą i kreśliłam w głowie plan na kolejne dni w pracy. Następne briefy, następne przetargi, układ urlopów plastyków, zastępstwo dla copywritera, koniec stażu Natalii... Reforma, którą właśnie rozpoczęli właściciele firmy, radykalna, jeśli dojdzie do skutku. Niedziałający klawisz backspace na moim laptopie. Mail od klienta, który dawno się nie odzywał. Dojazd rowerem do pracy (czy nie powinnam na jutro dopompować opon?) i planowane na przyszły tydzień spotkanie z ważnym zleceniodawcą w Warszawie.

I wtedy pomyślałam: a gdyby tak już tego nie robić? Gdyby, po prawie dziesięciu latach zatrudnienia w agencji reklamowej, zrezygnować - w momencie, kiedy jeszcze naprawdę lubię tę pracę? A jednocześnie kiedy czuję, że
zaczynam już trzecie okrążenie na tej samej bieżni?

środa, 22 października 2014

Przemoc rodzaju żeńskiego

Jak wyobrażasz sobie pedofila? To proste - otyły mężczyzna po 50-tce, w przepoconym podkoszulku, przyczajony w krzakach przed szkołą albo przygarbiony i zdyszany przed komputerem.

Co myślisz, gdy słyszysz hasło ofiara gwałtu? Naturalnie - kobieta. Często w spódnicy o tej felernej, szeroko dyskutowanej społecznie długości; w parku, wśród ciemności albo na podłodze obskurnego pokoju, z zaplamioną wykładziną i rozbitą butelką w tle.

Pedofilka. To forma żeńska, o której stosowanie nie walczymy ze zbyt dużą determinacją, prawda? Podobnie - gwałcicielka, brzmi to niedorzecznie, po co w ogóle na siłę tworzyć takie słowa? A przecież gwałt to wymuszenie na kimś stosunku seksualnego, to użycie przemocy, aby doszło do współżycia. Niby trywialne, ale najwyraźniej trudno wyobrazić sobie, że dokonuje tego kobieta, bo ofiary agresji seksualnej ze strony kobiet rzadko spotykają się ze zrozumieniem. Tymczasem czy to nieprawdopodobne, że kobieta wykorzystuje swoją przewagę - psychiczną, fizyczną, wiekową, zawodową - do nadużyć seksualnych?

Przemoc seksualna bywa rodzaju żeńskiego. Pedofilia bywa rodzaju żeńskiego. Warto to sobie uświadomić, by móc skierować światło na na ich ofiary i domagać się szacunku dla nich - ze strony policjantów, lekarzy czy rodziny.

Głośno mówi się o tym, jak powinien zachować się policjant, gdy zgłosi się do niego kobieta - ofiara gwałtu. Najbardziej bulwersujące reakcje? Trzeba było nie wracać przez park, Sama ubrałaś się tak wyzywająco albo Prawdę mówiąc, nie dziwię mu się, hehe - pamiętam te przykłady z licznych artykułów, programów telewizyjnych, wypowiedzi odważnych ofiar. No to wyobraźmy sobie, jak reaguje policjant, gdy przychodzi do niego nastolatek, zgłosić, że jest ofiarą nadużyć seksualnych ze strony, przykładowo, starszej koleżanki. Poważnie, wyobraźcie to sobie. Stereotypy w rodzaju: mężczyzny nie można zgwałcić albo przecież gdybyś nie chciał, jej by się to nie udało (cytaty z internetowych wypowiedzi ofiar przemocy) z pewnością nie ułatwiają przełamywania wstydu.

niedziela, 7 września 2014

A Allen siedzi i zawija je w te sreberka

Istnieje parę rzeczy pewnych we wszechświecie. Pewne jest to, że po lecie nadejdzie polska zima, że Ziemia krąży wokół słońca (potwierdzone przez lokatorów mojego bloku), że Figa rzuci się łakomie na drugą każdą miskę karmy oraz że u progu jesieni w Kieszeniach pojawi się recenzja nowego filmu Allena. Magię w blasku księżyca (wyjątkowo wierne tłumaczenie niezbyt wyrafinowanego tytułu - Magic in a Moonlight) obejrzałam wczoraj. Po wykładzie o seksualności w buddyźmie, spacerze po dachu toruńskiego CSW (przepadam za tym dachem), a przed świetnym wieczorem z Olą; słowem - film wpisał się zgrabnie w pasmo sobotnich przyjemności.

I to mogłoby wystarczyć za jego recenzję. Bo Magia to opowieść, którą śledzi się z uśmiechem, ale zapomina po około siedemnastu minutach (zupełnie inaczej, niż na przykład melancholijną i przejmującą Blue Jasmine). Bohater najnowszego filmu, Stanley (Colin Firth), utalentowany acz pyszałkowaty prestidigitator, na prośbę kolegi po fachu przybywa do rezydencji państwa Catledge, gdzie ma zdemaskować Sophie (Emma Stone), podającą się za medium. Niemiłosiernie racjonalny i sarkastyczny mężczyzna nie pozostaje obojętny na urok niebieskookiej mistyczki (a ja wraz z nim, bo Emma Stone to czarujące dziewczę, zwłaszcza w kapeluszu ozdobionym kwiatami).


czwartek, 21 sierpnia 2014

Dwanaście wypowiedzi z Dwóch Brzegów

Kto czyta Kieszenie, ten wie, że festiwal filmowy w Kazimierzu lubię w dużej mierze ze względu na spotkania. Z reżyserami, scenarzystami, pisarzami, muzykami, aktorami... Przed dwoma laty szczególnie ujął mnie Koterski (i jego Dzieła zebrane z podstawówki), w tym zachowałam w kieszeni więcej wrażeń.

Oto barwne wypowiedzi z tegorocznych spotkań, odnotowane w parnym kinie, pod namiotem Empiku,
na drewnianej podłodze Kina pod srebrną gwiazdą lub na pufach Cafe Kocham Kino.


1.
Paweł Pawlikowski, reżyser Idy, o sukcesie frekwencyjnym filmu:
- Jestem zaskoczony tym pozytywnym przyjęciem. Ja bym sam na podstawie opisu nie poszedł na ten film. Pomyślałbym: "Kurczę, znowu jakieś nudy".
2.
Jerzy Bralczyk, odpowiadając na pytania publiczności przy okazji premiery książki Jeść!:
- Jakie zjawisko we współczesnej polszczyźnie uważa pan za najbardziej szkodliwe?
- Zawsze to, o którym aktualnie myślę. Myślę sobie: "Wulgaryzmy... To okropne!". Po chwili przychodzi mi do głowy jakieś powszechne zapożyczenie i oburzam się: "Och, nie, to jednak bardziej okropne!". Kiedyś nawet jednego dnia, w odstępie kilku godzin, udzieliłem wywiadu radiowej Dwójce i Czwórce. W obu mówiłem o rozwoju języku, w obu z przekonaniem i całym arsenałem argumentów. I w obu zupełnie sprzeczne rzeczy.
[Inny cytat ze spotkania z Bralczykiem - oraz moja fantastyczna pamiątka! - tutaj.]
3.
Tadeusz Sobolewski, krytyk filmowy, relacjonując rozmowę z włoskim reżyserem, Ermanno Olmim:
- Rozmawialiśmy przez tłumacza. Olmi ubolewał, że musi uciekać się do takich środków. "Przecież znam trzy języki!" - mówił - "Włoski, mediolański i bergamaski".

sobota, 19 lipca 2014

Zielony atrament

Na pewno znacie dziewczynę, o której jest to piosenka. Na przykład z meandrów własnej głowy.
***
Pierwszy był Tomek
o łagodnym głosie,
usta z poziomek
i piegi na nosie.

Poprosił ją o rękę
ona
dała nogę.

Potem był Julek –
jeździł dużym fiatem,
spoglądał czule,
myśli miał kosmate.

Poprosił ją o rękę
ona
dała nogę.


wtorek, 24 czerwca 2014

Kim zawsze chciałam być, a nie byłam i już nigdy nie będę

Przypomniało mi się dzisiaj. Na spotkaniu zarządowym, gdy rozlałam na siebie pół kawy, potem gdy popsułam długopis, rozmawiając z Marcinem, a także rano, gdy potknęłam się na stopniu prowadzącym do firmy (tak, na _jednym_ stopniu). Uprzedzam, moje ambicje były wyśrubowane intelektualnie. Otóż chciałam być...

1. eteryczną nimfą
Plan był prosty. Zamierzałam zostać obezwładniająco subtelną kobietą. Taką, która porusza się powoli, wydaje z siebie jeno zmysłowe westchnienia, miękkim gestem odgarnia kosmyk włosów z czoła (czy muszę dodawać, że wyposażona jest wyłącznie w delikatne kosmyki?) i jawi się światu jako nieuchwytna, acz pociągająca. Jeśli mówi, to niewiele, zawsze z namysłem (a głos ma niski, najlepiej z lekką chrypką), jeśli spogląda, to powłóczyście, jeśli sięga po coś, jej nadgarstek smukleje, a palce bezbłędnie i z wdziękiem chwytają upatrzony przedmiot. Ot, niewiasta, która sunie 5 cm nad ziemią, bezszelestnie przemieszcza się między stolikami w kawiarni, a z pewnością nigdy nie strąca przedmiotów ze stołu ani nie rozlewa na siebie wina. Wszystko, co robi, jest subtelne i eleganckie, jej codzienna gestykulacja nie przypomina ruchów tonącego w Brdzie, i nie, stanowczo nie zdarza jej się potrącić człowieka w autobusie, bo akurat zagadała się przez telefon z bratem o ostatnim odcinku serialu i musiała, no musiała wyrazić to zamaszystym ruchem ręki!

Ciało eterycznej nimfy (pomijam oczywistości typu: gibkie, strzeliste, idealnie ukształtowane) nie jest pokryte siniakami, bo nimfa na każdej wycieczce rowerowej nie tłucze łydką w pedał, a w jej kolanie prawdopodobnie nie ma żużlu z Darłowa sprzed dwunastu lat. Przypuszczalnie także eteryczna nimfa nie siada na swoich okularach przeciwsłonecznych, by następnie próbować niepostrzeżenie wcisnąć szkło w nadłamane plastikowe oprawki. A już z pewnością nie znajduje torebki w lodówce nazajutrz po imprezie urodzinowej męża. Tak, marzyłam, by nią być. O włos!

Ja jako jednorożec (brzuch mi wyszedł trochę grubo, skandaliczny fotograf).

czwartek, 19 czerwca 2014

Miasto mówi 2

Część 1 tutaj - a dziś jeszcze bardziej pożywna porcja dialogów toruńskich (oczko!). Szczególne miejsce w moim sercu zajmuje naturalnie numer 5, a zawodowo - nr 13. Smacznego! (Tak, wpisuję się tym samym w ogólnonarodową debatę o podsłuchach.)
1.
Lekcja edukacji seksualnej o poranku - jadę taksówką, a kierowca wspomina gorszącą audycję radiową:
- Pani sobie wyobrazi, że ktoś na antenie opowiadał, że uprawiał seks na lotnisku. I to jeszcze... z drugą osobą. Takie coś w publicznym radiu. A seks, proszę pani, to przecież sprawa prywatna, to owoc miłości, sprawa altany... czy tej, alkowy.
2.Ulica Strumykowa w Toruniu. Udział biorą: pan z karkiem w rozmiarze XXL oraz pani u jego boku.
Pan: Ja se na weekend pojadę na działkę. A co!
Pani (zbita z tropu): Wyjeżdżasz..? A mieliśmy razem coś zrobić.
Pan (dziarsko): A wyjeżdżam! Nie chce mi się tu siedzieć!
Pani (rozgniewana): No to jedź! Tam nie ma wody, więc... pasuje, bo i tak się nie myjesz!
Pan (dziarsko): No i co z tego. Jak to mówią, nieważne żeby stał, ważne żeby był czysty, haha! (po chwili, smutniejąc) Yyy... Nie, czekaj... odwrotnie.

3. 
Ekipa stolarzy wymienia nam drzwi. Jeden z nich do R.:
- Jest dobrze. Tylko pan jeszcze kupi 6 wihajstrów.

4.Drogeria, dwie dziewczyny rozmawiają przy regale z kremami:
- Słyszałam, że kobiety w ciąży nie powinny przebywać z kotami.
- No, ja też.
- W ogóle że kobiety nie powinny przebywać z kotami.
- Oo, a czemu?
- Wiesz, chodzi o pH... Tam... na dole.

Hmm. Ja chyba w jakiś nietypowy sposób zajmuję się swoimi kotami.


wtorek, 10 czerwca 2014

5 lat Kieszeni (żadnego focha, sama radocha!)

9 czerwca, czyli jeszcze chwilę temu, Kieszenie obchodziły swoje 5. urodziny. Świętowałam, a jakże, radośnie i beztrosko – choć moi współświętujący nie do końca zdawali sobie sprawę, że coś celebruję (przy okazji – Gra o tron, wino i gra w dobble to świetna oprawa urodzin bloga, polecam!). A wieczorem nadszedł niezwykły prezent - grafika od przezdolnej Justyny.
Skakałam pod sufit (łopocząc spódnicą) już przed dwoma laty, gdy Justyna zaprojektowała dla mnie grafikę okazji 3. urodzin bloga. Dzisiejsza ilustracja rozwija jej historię! Ta z 2012 roku (poniżej) przedstawiała rozkloszowaną spódnicę, którą wtedy nosiłam pasjami; dzisiejsza nawiązuje do koszulki Foch!, którą noszę obecnie. Kto wie, może za dwa lata w kadrze znajdzie się moja głowa? Albo buty? 

wtorek, 3 czerwca 2014

Wypadki chodzą po kieszeniach

Cały maj bez postów. Skandal i granda! Skąd taki stan rzeczy? Otóż od kilku tygodni każde wolne popołudnie (a czasem i szybką noc) spędzałam, montując film dla zaprzyjaźnionej/podopiecznej copywriterki. Film powstał, przeszedł żmudny proces eksportu, trafił w ręce (i oczy) adresatki, wywołał radość (więc i uśmiech mojego serca oraz mojego adobe premiere'a). Zaczynam więc niuchać w poszukiwaniu kolejnych projektów - a zanim się pojawią, serwuję Wam garść kieszeniowych przygód.

Podobnie, jak z miejskimi dialogami, są to wypadki, które przewinęły się przez fanpejdż w roku 2013 i 2014. Tym razem jednak kieruję oko nie na pasażerów autobusu nr 18, lecz na siebie. (Dla melodii zdania, ignoruję fakt, że również jestem stałą pasażerką 18-tki.)


 Kadr ze spaceru w ostatnią niedzielę – fragment plakatu w ramach wystawy Plaster w toruńskim CSW.
1.
Jednej z moich kotek, Klarze, zrobił się jakiś wrzód koło tyłka. Wpadam więc wczoraj do weterynarza... i nagle uderza mnie myśl: „Nie powiem przecież – na tyłku jej się zrobił, muszę poważnie, medycznie...". Wypalam więc donośnie, z wystudiowaną powagą:
- Kotce zrobił się wrzód koło odbytu.
Weterynarz patrzy na mnie przez chwilę. Potem na kota. Znów na mnie. I mówi:
- Tak, widzę. Koło ogona.
2.
Dobry prognostyk na Nowy Rok: podbiłam sobie oko butem.
Znajomych proszę o nieobwinianie R. Mąż był wtedy w pracy, żona była trzeźwa.
3.
Czas zrobić zakupy. Zabrałam dziś do pracy mandarynkę, a właśnie się okazało, że to stara pomarańcza.
4.
Popsułam pokrętło do palnika kuchenki gazowej. Już drugie. I choć brak dwóch palników nie wpływa na nasze niegotowanie bardziej, niż brak jednego, to warto by naprawić. Czasem w końcu jednocześnie gotujemy jajka i robimy kawę.

piątek, 25 kwietnia 2014

Miasto mówi

Wyjdź na ulicę i wiedz, że coś się dzieje – takie motto klaruje się z moich spacerów, wylegiwań na bulwarze, wycieczek rowerowych, przejazdów autobusem do pracy. Ludzie wokół mówią, ekscytują się, sprzeczają, dzielą się swoim postrzeganiem świata - a ja z zamiłowaniem wyłuszczam perełki ich wypowiedzi. Niektórymi dzielę się z Wami na blogu, ale zdecydowana większość trafia spontanicznie na Facebooka



Ponieważ jednak od czasu do czasu nachodzi mnie obawa, że Mark Cukieras stuknie obcasem i wystrzeli mój fanpejdż w kosmos (a bardzo lubię ten fanpejdż i byłoby mi szkoda), postanowiłam zebrać miejskie dialogi do jednej kieszonki na blogu. Poniżej więc pożywna porcja rozmów zarejestrowanych nausznie (będą kolejne). Smacznego!

1.
Sala kinowa w czasie festiwalu Tofifest. Chłopak mówi do koleżanki:
- No są znani ludzie. W zeszłym roku nakładałem sobie kotleta i ziemniaki obok Geraldine Chaplin.

2.
Dziewczyna czyta koleżance fragment recenzji:

- "Film nawet dla lajków powinien okazać się interesujący"... A nie, czekaj! Dla la-i-ków!


3.
Rano, w sklepie spożywczym, klientka i ekspedientka:
- Będą państwo mieli jeszcze dostawę tej kiełbasy, czy trzeba już kupować na święta?
- Nie będziemy mieli. Dostawy są tylko w środy, bo w piątki ludzie nie kupują. Wie pani, niby nie ma postu, ale ludzie i tak pomstują.

niedziela, 30 marca 2014

Do łezki Wes

Jeśli Woody Allen jest w kinematografii kieliszkiem dobrego wina – sprawdzonym, wytrawnym, czasem może za słodkim, ale cóż, w wypadku przesytu zawsze możemy sięgnąć do starych roczników – to Wes Anderson jest filiżanką gorącej czekolady z chili. Filiżanką fikuśną, bo w jego wypadku słowa przestarzałe i niedorzeczne zyskują prawo bytu, i trochę wyszczerbioną, bo naznaczoną losami postaci, przez których ręce przeszła. Naturalnie – filiżanką stylową, wysmakowaną kolorystycznie - taką, którą ma się ochotę wstawić tylko do fantazyjnego kredensu, nie do prozaicznej szafki z płyty mdf.

(Swoją drogą, czy zauważyliście, że najwybitniejsi reżyserzy filmowi noszą zwykle inicjały WA? Woody Allen, Wes Anderson... i wymieniałabym dalej, gdyby nie fakt, że notka dotyczy czegoś innego oraz że nie znam więcej przykładów).
 
Nowy film Andersona, Grand Budapest Hotel, wpisuje się w porcelanową charakterystykę. To słodycz przełamana melancholią, historia nostalgiczna, niespieszna, przyjemna w odbiorze, choć z gorzkimi akcentami w tle. To sentyment spleciony z ironią, smaczny miks burleski i komedii - poprowadzony przez brygadę znakomitych aktorów. (Na marginesie - w kategorii Filmów, Które Gromadzą Rzesze Znanych Twarzy, W Tym Willema Dafoe, Grand Budapest Hotel podoba mi się znacznie bardziej, niż Nimfomanka von Triera).


niedziela, 16 marca 2014

Wystrzel się sześć razy na Księżyc i wróć, a potem jeszcze dwa razy się wystrzel

Taki mniej więcej był to początek roku. Zwyżki i zniżki, wyskoki ponad skalę, a potem żłobienie dna zębami, zupełnie jakby scenariusz mojego życia kreślił jakiś pijany elektrokardiogram. W pracy szczytowe osiągi, a zaraz potem grunt osuwający się spod nóg; w zdrowiu rozkwit energii, bieganie (postrach sąsiadów!) i zachłyśnięcie się słońcem - a chwilę później 40-stopniowa gorączka i bezwład myśli. 

Na szczęście w jednej dziedzinie skoki w zasadzie tylko w górę - w
mojej ulubionej, zamkniętej pod hasłem ludzie i przygody. Postanowiłam wynotować kilka z nich, parę wrażeń, które wpadły do Kieszeni w pierwszym kwartale 2014 roku. Na przekór stępionym przeziębieniem zmysłom, na przekór popielatej pogodzie za oknem, na przekór przygotowaniom R. do wyjazdu służbowego. Odtworzyć je w głowie, zapamiętać, wyłuskać z prozy życia i zauważyć, że TAK - to był barwny początek roku.
  • W pierwszym tygodniu lutego - narty! Pierwsze zjazdy, pierwsze upadki (kolejność odwrotna), Justynowa kurtka, która przynosiła mi szczęście, niebo tak niebieskie, a śnieg tak biały, że ewidentnie bóg na południu musi mieć lepszą wersję Photoshopa, niż ten w kujawsko-pomorskim. 
  • Spacery po górach zimą - w słońcu, z widokiem na drzewa rozsypane przez silny wiatr jak zapałki, oraz niewzruszone tym szczyty. Marsz do Morskiego Oka i z powrotem - zziębnięty nos, który sam się rozgrzewa z radości po osiągnięciu celu. A przede wszystkim - ludzie, fantastyczni ludzie, do grona których wpadłam zupełnie spontanicznie, nieobciążona oczekiwaniami, prosto z nurtu pracy - a poczułam się z nimi świetnie. Tydzień jak na koloniach, z ciekawością świata i sercem otwartym na poznanie nowych osób, z radosnym nastawieniem, że cokolwiek się zdarzy, będzie fajnie. Na fali entuzjazmu na pożegnanie postanowiłam nawet im coś ugotować. Był to oczywiście garnek grzańca.

sobota, 22 lutego 2014

A w sercu ciągle Majdan

Ten tekst układał mi się w głowie od kilku dni. Bunt wobec wydarzeń na Ukrainie walczył z poczuciem bezradności, chęć zabrania głosu - z przeświadczeniem, że w tej sprawie potrafię mówić tylko truizmami.
A jednak bunt nie stygł. I nie mogłam nie napisać.





Wczoraj, śladem tweetów przedstawicieli Majdanu, Wyborcza opublikowała zdjęcia ofiar starć w Kijowie. Zdjęcia dwudziestolatków, trzydziestolatków, pięćdziesięciolatków. Spokojnych i zrównoważonych albo narwanych i nieprzewidywalnych. Z rozwianymi włosami albo równo przyciętą grzywką i koszulą zapiętą pod szyją. Z jasną wizją przyszłości albo mglistym jeszcze obrazem samych siebie. Uśmiechniętych, skupionych lub zmęczonych. Z miłością do gór, pasją muzyczną albo papierosami w kieszeni. Z katarem. Z dziećmi. Spontanicznych, cierpliwych albo irytująco marudnych. Żywych.

Co bym zrobiła, gdyby mój przyjaciel zginął w taki sposób? Mój R. albo brat? Nie wybaczyłabym sobie. Nie wybaczyłabym sobie, że go nie powstrzymałam albo że
nie poszłam tam z nim. Nie wybaczyłabym krajowi, w którym policja nonszalancko celuje z broni palnej do demonstrantów. Nie wybaczyłabym Europie, że w 2014 roku, w dobie, gdy prawa człowieka odmienia się przez wszystkie przypadki, a każde dziecko wyrasta wśród przekonań o oczywistości demokracji, dopuszczono do takiego rozlewu krwi (jak pisze Remigiusz Grzela o sankcjach wobec Ukrainy: Logicznie myśląc, jeśli można je wprowadzić teraz, dlaczego nie można było ich wprowadzić miesiąc temu albo dwa, zanim doszło do masakry. (...) Zamrożenie kont bankowych i polityka niewydawania wiz dla ludzi odpowiedzialnych za stan Ukrainy być może powstrzymałyby przelew krwi.). Nie wybaczyłabym światu – tej absurdalnej, niepotrzebnej śmierci, która nic dla niego nie znaczy, a mnie odbiera wszystko.

wtorek, 14 stycznia 2014

Telefony w mojej głowie

Do dzisiejszego wpisu zainspirował mnie, jakżeby inaczej, dialog zasłyszany w autobusie. Kobieta mówi do koleżanki:
– No i wiesz, moja Zosia za rok do szkoły, więc to już trzeba wyprawkę szykować, podręczniki, komórkę kupić. No, tych wydatków trochę będzie.

No więc komórka. Zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądały moje początki użytkowania telefonu komórkowego (od razu zdradzę, pełne niechęci) oraz czym się różniło moje dzieciństwo od dzieciństwa osób urodzonych kilka lat temu. Brak komórki to brak stałej kontroli - z pewnością więcej samodzielności i szybsze skoki na głęboką wodę (konieczność rozwiązania palących problemów szkolnych, typu zagubione kapcie, samodzielnie, bez pomocy mamy). Więcej niebezpieczeństw? Taka myśl szybko się nasuwa, choć tego typu diagnozy, są zawsze dyskusyjne. Ale jedno jest pewne - lepiej wyćwiczone struny głosowe, bo wydzieranie się z podwórka do koleżanki czy mamy należało do codzienności (brak komórek, to jedno, drugie - brak domofonów).

Pierwszy telefon mojego brata i nasz pierwszy kot domowy.
Odkopałam sobie w głowie obrazy, z różnych etapów mojego życia, w których znaczącą rolę odgrywał telefon. Nie tylko komórkowy (szarych komórek to mi nierzadko brakowało).
  1. Impresja: pierwszy aparat telefoniczny w domu, zielonkawy, w odcieniu pastelowo-wojskowym, z ramką, w której ręcznie wpisany był numer telefonu. Pięciocyfrowy (!).
  2. Podstawówka, pierwsze miłosne uniesienia (parasolki, te sprawy). Oczekiwanie, aż zadzwoni wybranek mego swetra i kręcenie się po przedpokoju wokół telefonu, pod byle pretekstem.

niedziela, 12 stycznia 2014

Czar Harper's Bazaar

Jedną z pierwszych notek na Kieszeniach (a ściślej mówiąc, drugą) była seria okładek Vogue'a. Dziś więc estetyczny powrót – porcja wydań magazynu Harper's Bazaar z lat 50. Natknęłam się na nie przypadkiem, szukając informacji o trendach w bieliźnie tamtej dekady, a bazaarowe projekty w lot skradły mi serce. Urzekły mnie, naturalnie, retro akcesoria - kapelusze, apaszki, parasolki, samochód (!) - ale nade wszystko zachwyciło coś innego. Kompozycje - tak zróżnicowane, fantazyjne, prezentujące modelki w różnych pozach; jakże odległe od wtórnych ujęć portretowych, które uśmiechają się do nas ze współczesnych okładek. Że przestylizowane? Nienaturalne? Owszem, ale czy dzisiejsza obróbka graficzna nie jest przestylizowana? Podoba mi się też umiar w zwiastunach treści - ot, kilka haseł, bez krzykliwych barw i jaskrawych słów. Przyjemny minimalizm - niech i na Was podziała inspirująco!
 Chętnie zobaczyłabym ten salon Grahama Greene'a! Przy okazji - czy Wy też tak wzruszaliście się przy Sednie sprawy? Jeśli nie zetknęliście się z tą powieścią, polecam ją gorąco.

czwartek, 9 stycznia 2014

Nimfomanka w 11 punktach

Jakiś czas temu obejrzałam film Miłość Larsa. Dziś na ekranie prześledziłam niemiłość Larsa, czyli Nimfomankę von Triera.

Moja relacja z tym reżyserem jest burzliwa, rozpięta między wiarą w jego talent a poglądem o totalnej hochsztaplerce i tanich zagrywkach, obliczonych na uzyskanie rozgłosu. Po Antychryście, który zapadł mi w pamięć jako pretensjonalny gniot, strzeliłam
na von Triera przepastnego focha i długo nie miałam ochoty mieć styczności z jego kinem. Melancholię, serdecznie polecaną przez paru znajomych, zignorowałam zupełnie. Dopiero niedawno, jakieś 2 miesiące temu, gdy pod nieobecność R., natknęłam się na nią w TVP Kultura, postanowiłam dać jej szansę – i kurczę, przemówiła mi do wyobraźni.

Dlatego w napadzie apetytu na kino studyjne, wybrałam się z kolegą Mariuszem na przedpremierowy pokaz najnowszego filmu von Triera. (Zamierzaliśmy iść na Papuszę, ale akurat jej nie grają - czy to była dobra decyzja, okaże się).

Poniżej 12 wrażeń na gorąco. Bez selekcji, bez konfrontacji z wypowiedziami krytyków, bez próby złapania dystansu. (I bez ogrzewania w domu, ale to dygresja).
  1. Czy powiedziałabym z przekonaniem: Nimfomanka to świetny film - musicie go zobaczyć? Nie.
  2. Czy fabuła Nimfomanki mnie wciągnęła? Tak. Przez długi czas nie przyszło mi do głowy spojrzeć na zegarek, śledziłam z uwagą losy bohaterki.
  3. Lars von Trier z pewnością jest błyskotliwy. Umiejętnie snuje swoją opowieść, potrafi zbudować znakomite mikrohistorie w ramach szerokiego scenariusza (co przypomniało mi misterną sekwencję początkową Antychrysta). Świetny jest np. groteskowy epizod z Umą Thurman. Von Trierowi nie brak humoru, ma zacięcie do farsy, zabaw skojarzeniami, autoironii (co można było obserwować m.in. w jego Szefie wszystkich szefów).
  4. Jednocześnie nie przestaje być pretensjonalny i efekciarski. Niektóre momenty - oraz sceny ekranowego seksu - odbierałam jako celowo uwydatnione, łopatologiczne, podkreślone wężykiem, wężykiem. Nie mogłam odpędzić wrażenia, że motywacją było: Pokażmy to dosadniej i zobaczymy, co się stanie. Nie brakło też scen na siłę znaczących, które przypominały, że granica między symbolizmem a wydmuszką jest delikatna.

środa, 1 stycznia 2014

Czego nie postanawiam na rok 2014?

Istnieje pewna grupa postanowień noworocznych, które - zwerbalizowane czy nie - powracają do mnie co roku. I które z równą regularnością szlag trafia. Z różnych powodów - bo brak mi do nich przekonania, determinacji, czasu. Z drugiej strony zauważyłam, że jeśli w życiu udaje mi się coś osiągnąć, to zwykle wtedy, gdy tego nie planuję - a po prostu, na danym obszarze idę drogą, do której kieruje mnie intuicja, pasja, miłość czy ciekawość.

Postanowiłam więc stworzyć oficjalną listę niepostanowień noworocznych. Kto wie, może niektóre z nich dzięki temu spełnią się mimochodem, a może przeciwnie, oddalę się od nich zupełnie i ostatecznie? Każda taka porażka będzie w pewnym sensie wyzwoleniem. A w międzyczasie chciałabym w 2014 roku pamiętać o tej zasadzie (chciałabym też mieć taki skuter, ale to inna sprawa):

Grafika z mojego ulubionego etsy

W roku 2014 oficjalnie nie postanawiam:

  1. Regularnie uprawiać sportu. Dużo przyjemniej nabiera się regularności, gdy wiosna zachęca do codziennych przejażdżek rowerem, niż gdy rozpatruje się aktywność w kategoriach 5 x tygodniowo po 45 min. Dla ścisłości, podziwiam ludzi zdyscyplinowanych, którzy do sportu podchodzą zadaniowo - ale w moim przypadku musi zacząć się od innej strony. W jodze się zakochałam i ćwiczę ją stale, zupełnie nie postrzegając tego jako obowiązku. Może kiedyś do jogi i roweru dołączy coś jeszcze - a może nie.
  2. Zdrowiej się odżywiać. Trudno, moje ciało już się chyba przyzwyczaiło do tego, że nie w każdym obszarze darzę je szacunkiem, więc sorry, musi sobie radzić (nikt nie obiecywał, że będzie łatwo!). Na mocnej kawie zamiast pożywnego śniadania też da się żyć.
  3. Nauczyć się prowadzić samochodu. To jedno z postanowień typu No chyba powinnam, prawda? Tymczasem jakoś nie mam ochoty, motywacji, nie czuję potrzeby. Z drugiej strony żywię głębokie przekonanie, że jak będzie trzeba, nauczę się raz-dwa. Zwłaszcza, że kiedyś już się nauczyłam (zrobiłam prawo jazdy w wieku 17 lat, tyle, że potem nie wprowadziłam go w życie). Póki co, pozostaję wierząca w przepisy ruchu drogowego, niepraktykująca. O nie, przepraszam - bardzo starannie praktykująca na rowerze!