piątek, 25 września 2009

Pastelowe, świecowe, rastrowe...

Jeśli myślisz, że technika kredki jest banalna i wyeksploatowana – zobacz, jak potraktował ją Christian Faur :-)

Na stronie artysty znajdziecie wiele innych prac (nie tylko kompozycji z kredek), ale mnie zdecydowanie najbardziej podoba się kolekcja True Color Series.


środa, 23 września 2009

Ekran przeszycony

Nie jestem wielką fanką Borysa Szyca. Pamiętam, że kiedy parę lat temu wyszliśmy z R. z seansu Symetrii, pialiśmy z zachwytu nad tym nowym, młodym aktorem, który tak świeżo i fajnie zagrał dresiarza. Z niecierpliwością czekaliśmy na jego kolejne role.

Niestety, wkrótce okazało się, że Szyc chyba jeszcze do końca się nie wykluł jako aktor;) [Weryfikacji miał ulec też mój pogląd o samej Symetrii, która po drugim obejrzeniu wydała mi się boleśnie drewniana, ale to temat na inną notkę;)] Ze zgrzytaniem zębów wspominam dramatyczne wyzwania, jakie stawiali przed Szycem scenarzyści polskich seriali (jakaś rozpacz po śmierci ukochanej czy dylematy moralne oficera...), a które bezceremonialnie demaskowały jego braki warsztatowe. Pamiętam też dziwny film Hiena, który obejrzałam, będąc przelotem na festiwalu w Gdyni (głównie z chęci okazania wsparcia polskich próbom realizacji horrorów;), a w którym Szyc mający – zdaje się – być postacią demoniczną i niepokojącą, prezentował się raczej... groteskowo.

I OK, być może jestem już uprzedzona i trudno mi spojrzeć na tego aktora z dystansem – ale chwilowo nie mam ochoty na kolejne filmy z jego udziałem. Tym bardziej, że niedawno obejrzałam dwie najnowsze produkcje z pierwszoplanowymi rolami Szyca.


Pierwszy z nich to Handlarz cudów, zrealizowany przez Jarosława Szodę i Bolesława Pawicę. Opowieść koncentruje się wokół postaci Stefana – byłego alkoholika, który pragnie wyruszyć do Lourdes, by podziękować za przezwyciężenie nałogu. Odwiedza więc szpitale, domy opieki i zbiera datki na podróż oraz listy z modlitwami, które obiecuje złożyć u stóp Madonny. Jednak plan wyjazdu zostaje pokrzyżowany przez nagłe pojawienie się dwojga dagestańskich dzieci, które postanawiają – ukryte w samochodzie Stefana – nielegalnie przedostać się do Francji. Tam przebywa ich ojciec, który – jak wierzą – zapewni im spokój i bezpieczeństwo.
Bohater początkowo jest wściekły, przepędza dzieci i odmawia pomocy – ostatecznie jednak (tu zaskoczenie;) decyduje się im pomóc.
Jak można się spodziewać, podróż spędzona w towarzystwie młodych uchodźców, wywiera ogromny wpływ na bohatera – i zmienia jego sposób postrzegania samego siebie. Nie będę zdradzać szczegółów fabuły – podsumuję jedynie, że film można obejrzeć, gdy pojawi się na ekranach, ale moim zdaniem... cóż, da się bez tego żyć;) Role dzieciaków są bardzo dobre, sama historia dość sprawnie opowiedziana, a pojawiający się wątek zderzenia różnych kultur nawet całkiem ciekawy – ale całość, niestety, specjalnie nie porusza. A i kreacja aktorska Szyca to nie do końca argument, z powodu którego warto byłoby się wybrać do kina;)


Drugi film to Enen – najnowsze dzieło Feliksa Falka, właśnie wyświetlane w kinach. Tym razem Szyc wciela się w lekarza psychiatrę, który postanawia rozwikłać zagadkę jednego z pacjentów. Porzuca więc tradycyjne obowiązki zawodowe, naraża się na krytykę środowiska akademickiego i ryzykuje rozpadem małżeństwa, byle tylko dotrzeć do prawdy w sprawie tajemniczego podopiecznego. Poświęca mu wiele uwagi, wierząc, że wyobcowanie pacjenta i jego brak kontaktu z innymi wynika wyłącznie z wieloletnich zaniedbań lekarzy.
Przebieg tych poszukiwań chwilami trzyma w napięciu, chwilami nieco nuży – ostatecznie jednak film ogląda się całkiem przyzwoicie. Ujawnienie tajemnicy z przeszłości bohatera, które (tu zdradzę) następuje, w finale, rzuca nowe światło na całą historię. To, jak sądzę, w założeniu reżysera miało skłonić widzów do głębszej refleksji (nad względnością oceny, nad subiektywnym poczuciem sprawiedliwości, nad prawem do osądzania innych...) – ale, przyznam, że jakoś szczególnie na mnie nie podziałało. Ot, Falk przedstawił nam interesującą historię, z kilkoma celnymi spostrzeżeniami. Czyli znów – można obejrzeć, jak będzie w telewizji;)
Myślę jednak, że z "nowożytnych" filmów Falka, Komornik był znacznie lepszy. Oczywiście do momentu nawrócenia głównego bohatera..;)

Przyznam, że w przypadku obu tych tytułów (Handlarza i Enena) aktorstwo Szyca było dla mnie całkiem znośne. Skłamałabym, pisząc, że Szyc jakoś szczególnie mnie zachwycił – ot, wydał mi się akceptowalny;), – zwłaszcza w Enenie. Chciałabym jednak kiedyś (raczej za kilka lat, niż tygodni) zobaczyć go w wydaniu mniej przewidywalnym...

Spośród tegorocznych premier Szyca nie widziałam jeszcze Wojny... Nie wiem właściwie, dlaczego; to jeden z tych filmów, co do których nie mam wątpliwości, że prędzej czy później je zobaczę – ale jakoś mi się nie spieszy;) Przyznam jednak – przewrotnie – że Silny może być całkiem udaną kreacją. To przecież nowe wcielenie Alberta z Symetrii;)

Czarna Amelia

Zift w reżyserii Javora Gardeva to bułgarski film, który przegapiłam w Kazimierzu – a który od tego czasu zamierzałam obejrzeć. Dorwałam go więc (dzięki R.), zobaczyłam – i polecam.

Zift opowiada o mężczyźnie, który po 15 latach więzienia wychodzi na wolność – trafiając wprost do komunistycznej Bułgarii lat 60. Dowiadujemy się, że wyrok odsiadywał niesłusznie, chcąc chronić kobietę swego życia; że na wolności urodził mu się syn, którego już nigdy nie zobaczy; że w przestępstwo, za jakie został skazany, uwikłanych było kilka osób. Bohater powraca więc w rodzinne strony, a my śledzimy jego podróż (bynajmniej niełatwą) – poznając przy okazji kolejne fakty z przeszłości i układając szczątkowe informacje w logiczną całość.



Mroczna, przesycona atmosferą zagrożenia fabuła obejmuje też liczne dygresje – niekiedy anegdotyczne, niekiedy czysto informacyjne. Przyznam, że ze względu na sposób realizacji, niektóre z nich przypominały mi drobne wtręty w Amelii;) – barwne, wplatane bezceremonialnie we właściwą opowieść, a służące charakterystyce poszczególnych bohaterów. We francuskim filmie ilustrowano w ten sposób upodobania postaci czy historię ich małżeństw, tutaj dygresje wyjaśniały m.in. tajemnicę szklanego oka jednego z więźniów;) Cóż, konwencja użyta stosownie do tematyki;)

Zift to przyzwoity film na wieczór. Może niezbyt odkrywczy, może nie stanie się dla nikogo osobistym „filmem roku";), ale warto go zobaczyć. Surowy, bezpretensjonalny; nieco groteskowy, a chwilami niepokojący.


P.S.
Tytułowe słowo oznacza masę z czarnej żywicy, używaną do wytwarzania asfaltu i gumy do żucia – która okazuje się całkiem istotna dla przebiegu akcji..;)

poniedziałek, 21 września 2009

Czysta kreacja

A skoro już wróciłam do pracy...



P.S. Tak, wiem, że dużo ostatnio Raczkowskiego, ale cóż ja na to poradzę, że on tak świetnie ilustruje każdy temat?;) Rysunek stąd.

P.S.2 Właśnie zauważyłam, że ostatnio u mnie wszystko czyste;)

Pawie i hafty

Pod tym malowniczym tytułem kryją się kolejne znaleziska ze sklepu Rockett St George;) Tym razem na tapecie – tapeta (kto by pomyślał?) we wzór pawich piór, które z daleka prezentują się całkiem geometrycznie. Poza tym – ręcznie haftowane poduszki (jak czytamy – do całowania i przytulania) oraz jaśki z różnymi nadrukami. A w formie bonusu - poduszka a'la disco-kula;)
P.S. Tak, myślę o poduszkach, bo chce mi się spać, gdyż jest poniedziałek;)

P.S.2 Tak, tytuł oddaje mój entuzjazm względem pracy, do której wróciłam po tygodniowym urlopie;)

sobota, 19 września 2009

Szal z lisa!

Idzie jesień. Z tej okazji przypomniało mi się, jak bardzo chciałabym mieć takiego lisa.
Albo takiego długiego, w wersji polarnej:


Ach, wegetariańska ma natura bardzo wspiera takie pomysły. Te i inne cuda znajdziecie w sklepie Celapiu.

Czyste Alleństwo!

Lubię filmy dołączane do gazet. Cieszę się, kiedy mogę za 9,99 czy 14,50 zł stać się posiadaczką porządnych kopii filmów, które kiedyś mnie zachwyciły lub które od lat chciałam zobaczyć. W ten sposób ze Zwierciadłem dorwałam kiedyś parę filmów Almodovara i Jarmuscha, z Vivą czy Galą Godziny, niedawno z Twoim stylem Niczego nie żałuję itp. Poza tym – wyłączając sytuacje, kiedy nie miałabym szans na obejrzenie filmu legalnie – nie lubię ściągać filmów z sieci. Dlatego w miarę możliwości staram się śledzić nowości prasowe, słuchać w reklamach kobiecych magazynów informacji o „prezentach dla czytelniczek” czy kolekcjach filmowych, i wychwytywać te – zaskakujące niekiedy – okazje (np. zakup Billy'ego Elliota z Panią domu ;-)

Nie dziwi więc, że nowa kolekcja Wyborczej mnie zachwyciła. Po pierwsze dlatego, że – tradycyjnie – umożliwia wzbogacenie domowej filmoteki o świetne tytuły za przyzwoitą cenę (pierwszy numer kosztuje 9,99, kolejne – jak to bywa w kolekcjach GW – 29,99 zł – a niektóre z filmów Allena w regularnej sprzedaży są naprawdę znacznie droższe), a po drugie – co ważniejsze – promuje reżysera, który jest szczególnie bliski memu sercu :-)

Z pewnością nie kupię całej kolekcji, bo wiele filmów już mam – ale fakt, że te wydania nie ułożą się na mojej półce w obrazek z Allenem, specjalnie mi nie przeszkadza ;-) Na pewno będę polować na Wrzesień, Alicję, Miłość i śmierć czy Wnętrza; spośród tytułów, które mam szczęście posiadać, cieszy mnie obecność w kolekcji Hanny i jej sióstr, Annie Hall czy Seksu nocy letniej. A tym, którzy jeszcze nie kupili Manhattanu, polecam błyskawiczną wyprawę do kiosku! O cenach kolejnych tomów można dyskutować, ale 9,99 zł za TAKI film to naprawdę żaden wydatek ;-)

Kokosanka

W ostatnią niedzielę wybraliśmy się z Ł. i P. na Coco Chanel w reżyserii Anne Fontaine – film biograficzny o francuskiej rewolucjonistce mody. Przyzwoity, ale bez rewelacji.

Opowieść obejmuje fragment życiorysu Coco z czasów, zanim została światowej sławy projektantką – przybliża więc jej dziewczęce marzenia, kreśli początki kariery, obrazuje walkę między ambicjami, odwagą i nonkonformizmem – a całkiem przemyślanymi, czy nawet wyrachowanymi, decyzjami służącymi osiągnięciu stabilizacji życiowej.

Audrey Tautou w wersji nonszalanckiej i nieco zblazowanej całkiem przypadła mi do gustu. Nie należę do wielkich fanek jej talentu, ale wynika to głównie z fali słodyczy, jaką rozlano wokół niej po premierze Amelii (i która powracała później przy okazji kolejnych filmów Tautou). Postać Chanel, nawet, jeśli nakreślona dość szkicowo, wymagała od aktorki zupełnie innego repertuaru środków – i myślę, że Audrey nieźle sobie poradziła z tym wyzwaniem. Choć przyznam, że z myślą o wyraźnym odejściu od wizerunku Amelii, chyba życzyłabym jej filmu, który nieco głębiej analizuje osobowość Chanel;)

Jeżeli ktoś ma ochotę na dość przyjemną opowieść o początkach słynnej projektantki – jej dzieciństwie, poszukiwaniach pracy, pierwszych krokach na rynku mody czy młodzieńczych fascynacjach uczuciowych – film polecam. Nie dostarczy szczególnie silnych emocji, ale i nie zaszkodzi. A scenografia i kostiumy są bardzo przyjemne dla oka;) Jeżeli jednak oczekiwalibyśmy sugestywności filmu biograficznego bliskiej Niczego nie żałuję Oliviera Dahana – to... cóż, Coco Chanel to zupełnie inna bajka;) W takim wypadku może warto poczekać na emisję w telewizji?

Ja osobiście cieszę się z wizyty w kinie, ale głównie dlatego, że miło było spotkać się na seansie, a do tego wesprzeć nieco toruńskie kino studyjne;) (Choć niewykluczone, że pracownik kina, którzy – zniechęcony i zn
użony – wypuszczał naszą trójkę z pustego budynku w niedzielny wieczór, nie przyklasnąłby mojej motywacji;)

P.S. Niezmiennie zastanawia mnie, dlaczego Coco avant Chanel nie zostało w Polsce przetłumaczone dosłownie, czyli na Coco przed Chanel? Przecież to bardziej odpowiadałoby tematyce filmu, było zgodne z intencją twórców, a jednocześnie nie wpłynęło chyba negatywnie na wartość marketingową produkcji?;) Niezbadane są wyroki dystrybutora...

wtorek, 15 września 2009

Chmurki dymu, chmurki z tekstem

Po lekturze artykułu o wzroście akcyzy i nasileniu się przemytu papierosów, postanowiłam wyszperać kilka edukacyjnych obrazków dla palaczy;) Pierwszy: i drugi (moim zdaniem cudny;) A powyższe okropności stąd i stąd;)

Czwarta siostra wg Axelsson

Kwietniową czarownicę Majgull Axelsson zamierzałam przeczytać już dawno, ale traf chciał, że – przygnieciona stosem innych książek na półce – dopiero teraz doczekała się swojej kolejki. Trzeba przyznać – nieco pechowo.

Najkrócej mówiąc, Kwietniowa czarownica to świetna powieść. Sprawnie napisana, wciągająca, urzekająca przenikaniem się realistycznej akcji z fantastycznymi doświadczeniami jednej z bohaterek. Rzecz opowiada o trzech przyrodnich siostrach – wychowywanych w dzieciństwie przez „ciocię Ellen”, a obecnie wiodących życie oddzielnie, z dala od siebie, według odmiennych systemów wartości. Na plan pierwszy wysuwa się jednak i czwarta siostra – Desiree – z której istnienia pozostałe nie zdają sobie sprawy.

Cała powieść napisana jest właśnie z punktu widzenia Desiree. Jak się dowiadujemy, jest to jedyna rodzona córka Ellen, porzucona przez nią tuż po narodzinach – z powodu trwałego kalectwa i, w opinii ówczesnych lekarzy, braku jakichkolwiek perspektyw na uzyskanie sprawności. Mimo fizycznych ograniczeń, bohaterka potrafi jednak swobodnie się przemieszczać i bliskie są jej przeżycia, którym nie daliby wiary doglądający jej pielęgniarze.

Otóż – jak wywodzące się ze skandynawskich legend kwietniowe czarownice – Desiree ma niezwykłą zdolność wcielania się w inne osoby czy zwierzęta. Za ich pośrednictwem, posługując się ich cielesnością i aparatem poznania, kobieta obserwuje świat, śledzi interesujące ją postaci, prowokuje rozmaite wydarzenia, a także doświadcza doznań zmysłowych, które bez mocy właściwych kwietniowej czarownicy byłyby dla niej niedostępne. Dzięki tym umiejętnościom Desiree uczestniczy również w życiu swoich sióstr, a także – co jest punktem wyjścia dla akcji powieści – decyduje się zasygnalizować im swoje istnienie...

Powieść bardzo dobra – magiczna dzięki poetyckiemu językowi Axelsson oraz oryginalnej kreacji głównej bohaterki, poruszająca – dzięki losom trzech sióstr Desiree, bogata w interesujące szczegóły życia w Szwecji lat 50. Jedyny problem w moim przypadku polegał na tym, że – będąc świeżo po lekturze Zbójeckiej narzeczonej (i po jej wyczerpującym rozpamiętywaniu ;-), byłam nieco wyczerpana schematem: historia kilku kobiet, których przeszłość poznajemy powoli, strona po stronie, rekonstruując ją z enigmatycznych wspomnień. Bo owszem, rozumiem ten układ fabularny, lubię i szczerze doceniam – tyle, że kiedy coś mocno zaangażuje moją uwagę, bohaterki zawładną moimi myślami i wciągną mnie w swoją opowieść – to po zakończeniu historii nie jestem w stanie natychmiast i z równym zapałem zanurzyć się w zwierzenia... kolejnej trójki kobiet ;-) Tak się wszak niefortunnie złożyło, że w Zbójeckiej mamy trzy przyjaciółki, w Czarownicy – trzy przyrodnie siostry, tam jedna osoba łączy ich losy (znajoma Zenia), tu podobnie (Desiree), tam kolejne rozdziały poświęcone są poszczególnym bohaterkom, tu również – choć podział na części jest nieco bardziej zatarty.

Pomijając jednak te niesprzyjające okoliczności przyrody ;-), Kwietniową czarownicę szczerze polecam. A na półce czeka już
na mnie Dom Augusty tej samej autorki... Póki co jednak, muszę trochę odpocząć od kobiecych historii o kobietach ;-)

środa, 9 września 2009

Kupuję spółgłoskę D

...czyli obrazek na rześki poranek;)

Rysunek pochodzi z tej strony – ale polecam przejrzenie wszystkich przekrojowych obrazków Marka Raczkowskiego. A tym, którzy mieszkają bądź przebywają w Warszawie, przypominam, że do 13 września w Muzeum Karykatury wystawa prac artysty!

wtorek, 8 września 2009

„A ty piszesz czasem o życiu?”

Notka poświęcona pewnej bliskiej mi osobie, której bloga mam przyjemność czytać – a którego adres dołączyłam właśnie do ulubionych zakładek (homo fidelis). Nie jestem tylko pewna, czy obecność w rubryce Z mojego readera w Kieszeniach przysporzy mojemu przyjacielowi jakichkolwiek nowych wejść;)

Niemniej do lektury zachęcam – a Autora bloga serdecznie pozdrawiam (mimo że stwierdził bezceremonialnie, iż na moim blogu nic nie komentuje, bo nie będzie się specjalnie rejestrował!).

A skoro już o prywacie mowa, to dziś za mną bardzo miłe spotkanie z Arkiem.

To tyle ze spraw życiowych (tytułowe pytanie,
nomen omen, zadała mi postać z pierwszego akapitu;) Pozdrawiam wszystkich wirtualnych i niewirtualnych czytelników!

sobota, 5 września 2009

Anozcezran akcejóbz

...czyli Zbójecka narzeczona – jak przeczytałaby ją Tony, jedna z bohaterek powieści. Proszę Państwa, na tapetę wraca Margaret Atwood.

Tym razem historia dotyczy
trzech przyjaciółek – Tony, Charis i Roz – których zażyłość zrodziła się z podobnych doświadczeń osobistych – każda z nich ucierpiała z winy poznanej na studiach Zeni (Nie mają ze sobą wiele wspólnego poza katastrofą, która je połączyła – jeżeli Zenię można nazwać katastrofą). I choć życiorysy bohaterek są różne (Tony uczy historii na uniwersytecie w Toronto, Charis jest pasjonatką ezoteryki, a Roz to mocno stąpająca po ziemi pani prezes firmy architektonicznej), to dla każdej z nich bliskie kontakty z Zenią okazały się tragiczne w skutkach. Nie dziwi więc, że na pogrzebie przyjaciółki, o którym wspomina się na początku książki, żadna z kobiet nie wyraża szczególnego żalu.
Atwood nie byłaby jednak sobą, gdyby opowiedziała tę historię w sposób chronologiczny i jednoznaczny. Ramę powieści wyznacza przypadkowe spotkanie bohaterek z Zenią – które uświadamia im, że śmierć kobiety była w istocie sfingowana, i budzi gorzkie wspomnienia z przeszłości. W kolejnych częściach książki poznajemy trzy osobne historie Tony, Charis i Roz – wszystkie zazębiające się ze sobą i skoncentrowane wokół postaci Zeni. Atwood w charakterystyczny dla siebie sposób włącza w te relacje przeszłość bohaterek, powraca do ich dzieciństwa i okresu dorastania, budując barwną panoramę ich osobowości. W rezultacie dowiadujemy się nie tylko, „co zrobiła im Zenia”, ale poznajemy pełne biografie trzech kobiet, zaczynając postrzegać ich destrukcyjną znajomość z Z. jako pewien odcinek życia, bolesny etap. Częściowo determinujący kolejne, a częściowo zdeterminowany przez wcześniejsze.

Zawsze z przyjemnością zagłębiam się w fabuły Atwood
. I tak, jak w przypadku Picoult co chwilę coś wytrąca mnie z tej podróży, regularnie na wierzch wyłażą „szwy” powieści i zderzam się z myślą: „Po co autorka tak drobiazgowo to relacjonuje?”, tak w przypadku kanadyjskiej pisarki zawsze daję wiarę wykreowanej rzeczywistości, identyfikuję się z bohaterkami i przyjmuję prawdę świata przedstawionego. Jakoś podświadomie zakładam, że nic w tych powieściach nie jest przypadkowe czy nieprzemyślane.

Tak było i w przypadku Zbójeckiej narzeczonej – znów dałam się ponieść opowieści, znów z zainteresowaniem czekałam na rozstrzygnięcie. Z
czasem jednak męczyła mnie wizja zniewolenia głównych bohaterek i wspólny im rys „wyrzekania się siebie” na rzecz satysfakcji partnerów. O Weście, mężu Tony, czytamy, jak bardzo jest kruchy, jak łatwo się załamuje – i że ze względu na jego szczególną wrażliwość, Tony nie porusza w rozmowie z mężczyzną tematów, które są dla niej ważne (!). Charis wspomina, że kochając się z Billym, wychodziła z ciała, odsuwała ducha na bok, wypełniała się inną esencją (...) dopóki on nie skończył, po czym bezpiecznie wracała do własnego ciała. Wprost zostaje powiedziane, że oboje chcieli jednej rzeczy – aby Billy był szczęśliwy. Z kolei o Roz dowiadujemy się, że prowadziła misternie przygotowywaną grę, zdając sobie sprawę z regularnych zdrad męża, ale konsekwentnie tłumiąc swoje emocje i przyjmując postawę, która gwarantowała jej (jak sądziła) powroty Mitcha.

Domyślam, się że założeniem autorki było zestawienie losów trzech kobiet, które połączyła nikczemna Zenia i zobrazowanie, że – choć mocno poranione –
wyszły z tych przeżyć silne dzięki wzajemnej przyjaźni. Przyznaję też, że Atwood zadbała o odmienność losów bohaterek – patologie, z którymi się stykają jeszcze przed poznaniem Zeni są bardzo różne ;-) Niemniej czytając trzecią historię kobiety, która przedkładając dobro mężczyzny ponad własne, ostatecznie traci grunt pod nogami, byłam już nieco znużona.

W świetle takiego ujęcia głównych bohaterek, zastanawiały mnie też postaci ich córek – przedstawione jako niezależne, pewne siebie i aroganckie. Nie wiem, czy celem Atwood było tu zaznaczenie przemiany pokoleniowej, nakreślenie jak
iejś genetycznej skazy, cechującej Tony, Charis i Roz, a zupełnie obcej ich dzieciom, ale w czasie lektury nasuwało mi się pytanie, jak to możliwe, że... tak daleko pada jabłko od jabłoni? Jakim cudem córki bohaterek – borykających się z tak wieloma lękami i bolesnymi doświadczeniami – wyrosły na tak silne jednostki? Sama Tony, obserwując dzieci Charis i Roz, zastanawia się: (...) skąd wzięła się u nich ta odwaga, to nieugięte spojrzenie, te wesołe, lecz bezlitosne usta. Nie mają nic z tej nieśmiałości, która była kiedyś jakby przypisywana kobiecie. A zatem jednak zwykła zmiana obyczajów, postęp? To trochę zbyt trywialne.

Mimo tych rys, polecam lekturę Zbójeckiej narzeczonej. Choć nadal najlepszą książką Atwood pozostaje dla mnie Ślepy zabójca.

P.S. Na zakończenie wspomnę o jeszcze jednym zgrzycie podczas zbójeckiej lektury. Przyznam, że nadanie bezwzględnej manipulatorce, demonicznej piękności, egoistycznej mitomance swojsko brzmiącego imienia Zenia wywoływało we mnie początkowo pewną dezorientację ;-) Czułam się, jakbym czytała o zrozpaczonych Tony, Charis i Roz oraz drapieżnej femme fatale Czesi czy Mani. Tym razem jednak to nie kwestia tłumaczenia (wyjątkowo się go nie czepiam ;-) – bo i w oryginale występuje Zenia – tyle, że w języku polskim, odmieniana przez wszystkie przypadki, nie brzmi tak egzotycznie i tajemniczo, jak – podejrzewam – dla czytelników za oceanem.P.S.2 Właśnie natknęłam się na wiadomość, że Zbójecka narzeczona doczekała się adaptacji telewizyjnej. The Robber Bride w wersji filmowej przetłumaczono na Złodziejka, choć nie wiem, czy ten obraz był kiedykolwiek pokazywany w Polsce... Postaram się go dorwać, zwłaszcza że w Zenię wcieliła się Mary Louise-Parker (i nawet była za tę rolę nominowana do nagrody Emmy), za którą przepadam.

piątek, 4 września 2009

Nie wieszaj psów na kiczu

...bo bywa uroczy :-) Wieszaki z RSG.

Obsesunki

...czyli obsesyjne rysunki;) Grupa brytyjskich ilustratorów (ich lista tutaj) postanowiła utrwalić tematy, które najczęściej pojawiają się pod ich ołówkami. Koty, słodycze czy aparaty fotograficzne, obsesyjnie powracające artystom do głów, ułożyły się w zgrabną, niskonakładową książeczkę. Fragmenty możecie zobaczyć poniżej.

czwartek, 3 września 2009

Świat Atwood

Znów sięgnęłam po książki Margaret Atwood. Po Opowieści podręcznej, która mocno mnie poruszyła, Ślepym zabójcy – intrygującym, starannie skonstruowanym i bardzo wciągającym – oraz Kobiecie do zjedzenia... OK, tę traktuję raczej jako ćwiczenie warsztatowe pisarki – z radością ponownie zanurzyłam się w atwoodowskim świecie.

Tym razem na warsztat poszło
Kocie oko. Jak często bywa u Atwood, mamy do czynienia ze splotem kilku narracji. Z jednej strony śledzimy bieżącą relację bohaterki z pobytu na wystawie sztuki w Toronto, z drugiej – wysłuchujemy dość chłodnej i drobiazgowej opowieści o dzieciństwie, stopniowo rekonstruowanym i krok po kroku odsłaniającym swoją... grozę.

Podobnie było w
Ślepym zabójcy, gdzie kolejne karty powieści ujawniały gorzkie fakty z historii rodzinnej. Kompozycja przypominała tam barwny kolaż – na pierwszym planie śledziliśmy opowieść głównej bohaterki, Iris Chase, dotyczącą – na przemian – odległej historii rodzinnej i współczesnych przeżyć starszej kobiety. Równolegle poznawaliśmy fragmenty powieści, przypisywanej Laurze Chase (młodszej siostrze Iris), a opublikowanej po jej przedwczesnej śmierci. W obrębie tej narracji sytuowały się z kolei baśniowo-fantastyczne opowiadania Alexa Thomasa, domniemanego kochanka Laury. A wszystko to zostało dodatkowo okraszone wycinkami z kronik towarzyskich, fragmentami artykułów prasowych i nekrologami, pochodzącymi z różnych dekad.

W
Kocim oku kompozycja jest mniej kunsztowna, a nurty narracji nie tak liczne. Nie oznacza to jednak, że opisywane zdarzenia są mniej poruszające. I równie starannie zobrazowano tu przenikanie przeszłości i teraźniejszości – w myśl wypowiedzi bohaterki: Na czas nie spogląda się wstecz, lecz w dół, tak jak w wodę. Raz na powierzchnię wynurza się to, raz tamto, raz nic. Nic nie ginie.Jednym z elementów, który szczególnie urzeka mnie w twórczości Atwood, niezależnie od pomysłów fabularnych, jest zderzenie przekonań, emocji, doświadczeń z przeszłości – z ich postrzeganiem po upływie lat. W gorzkich wspomnieniach bohaterek łatwo odczytać swój własny lęk – że znajomości, które w tej chwili wydają się ważne, za kilka lat okażą się przypadkowym epizodem, że gorące emocje zetleją, a wyraziste wspomnienia pokryje kurz...
W jakiś sposób odnajduję się w tej kobiecie, która prowadzi atwoodowską narrację. To każe mi sięgać po kolejne powieści autorki – bez względu na to, czy przyjdzie mi spotkać się z rozgoryczoną wdową (Ślepy zabójca), z podlotkiem ulegającym okrutnym manipulacjom koleżanek (Kocie oko) czy zniewoloną reproduktorką, która przed piekłem totalitarnej rzeczywistości ucieka w głąb własnych myśli (Opowieść podręcznej). Lub też – w jedną z przyjaciółek bezwzględnej Zeni, jak w Zbójeckiej narzeczonej...

P.S. Po lekturze Ślepego zabójcy polecam rozmowę Szczuki, Łubieńskiego i Beresia na temat tej powieści (czy ktoś jeszcze pamięta program Dobre książki?) – dostępna jest tutaj.

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że miało być o Kocim oku, a notkę zdominował Ślepy zabójca... No cóż, nietrudno rozpoznać, która książka bardziej zapadła mi w pamięć ;-)