Drodzy Czytelnicy, dziś podzielę się z Wami odkrywczą myślą: chorowanie jest bez sensu. Naprawdę. Nie ma nic bardziej absurdalnego, niż spędzać całe dnie w stanie "rozdygotany zombie", przytomność umysłu osiągać najwyżej na chwilę, rzęzić jak stary diesel (serdecznie pozdrawiam sąsiadów), być miotanym dzikim kaszlem jak bohaterka Egzorcysty i z tego powodu, oczywiście, nie przesypiać nocy, męczyć się po antybiotyku (oszczędzę opisu) - a ogólnie oddychać spokojnie przez jakieś 5% doby.
Jak temu zapobiec? Nie ma sposobu! Bo konsultacje z lekarzem nie pomogą. U mnie zaczęło się brakiem ogrzewania w firmie (szybko nadrobionym, ale ja złapałam okazję!) i kaszlem, z którym (no dobra, po tygodniu) zgłosiłam się do lekarza. Zawdzięczam to i tak podpowiedzi serdecznej koleżanki, która ostrzegła: Uważaj, brzmi to jak oskrzela. Lekarka zdementowała diagnozę, oceniła, że oskrzela milczą i przepisała syrop. Syrop nie zadziałał. Po kolejnym tygodniu, z coraz gorszym kaszlem i epizodami zrywania się z pracy pod koc oraz każdą nocą w decybelach, odwiedziłam przychodnię jeszcze raz. Tym razem lekarz stwierdził zapalenie oskrzeli z początkami zapalenia płuc.
Do dziś zażyłam około połowę rocznej produkcji przemysłu farmaceutycznego. Po tygodniowej malignie (i malinie w herbatkach) tego wieczoru po raz pierwszy czuję się w miarę przytomna (odpukać! - dodałaby teraz moja mama). Lada dzień zamierzam wrócić do pracy i kurczę, nie mogę się doczekać. Za oknem widziałam kawałki słońca, plamy czerwonych liści, słyszałam głosy ludzi innych niż R., i nawet zaczęłam sobie układać listę rzeczy, które zrobię, gdy stanę na nogi (kino, koncert - bo na ten się nie udało, spacer, zdjęcia...). Na szczęście, żebym nie udławiła się radykalną zmianą, lekarz uspokoił mnie: Nawet po odstawieniu antybiotyku, kiedy już będzie pani zdrowa, kaszel pozostanie na jakieś 2 tygodnie. Oskrzela będą się oczyszczać, haha. Szykuje się więc rekord życiowy - 6 tygodni kaszlu bez przerwy! Jeśli więc usłyszycie o jakichś ruchach tektonicznych w okolicach Torunia, to ja!
(Najlepszym dowodem na to, że czas wyjść z domu, jest fakt, że piszę notkę o chorobach).
P.S. Pobyt w domu pozwolił mi zaobserwować, jak spędzają czas nasze koty, gdy R. i ja jesteśmy w pracy. Emocje jak nigdy... Z trudem uchwyciłam to w kadrze, bo potem koty robiły to jeszcze tylko przez sześć godzin!
P.S.2 Przyjmuję zgłoszenia na konsultacje lekarskie u koleżanki; stawka do ustalenia.
P.S.3 Na zakończenie polecam Wam serial, który towarzyszył mi przez ostatnie dwie noce, gdy kaszel nie pozwalał spać: Downton Abbey. Spokojna, wysmakowana wizualnie opowieść o angielskiej posiadłości z początków XX wieku (a konkretnie z lat 1912-22). Arystokratyczna rodzina, charakterna służba, rodowe zawirowania, proszone herbatki, wstrząs wojny, walka o przetrwanie rezydencji... i przewspaniała Maggie Smith jako hrabina Violet Crawley (wzmianka o niej pojawia się z pewnością w każdej recenzji DA). Po przywiązaniu się do tych bohaterów z innego świata, napatrzeniu na sztywne liberie i symetryczne loki, bardzo zabawnie jest obejrzeć zdjęcia aktorów bez charakteryzacji. Polecam!