wtorek, 29 stycznia 2013

Konie na spadochronie i trawa w kaloszach

Krakowski Kazimierz od lat figurował na liście moich podróżniczych marzeń. Odkąd na początku studiów (lepiej nie liczyć, ile to już lat) zakochałam się w samym Krakowie – bawiąc tam z Anią i gronem z koła teatrologicznego – postanowiłam kolejnym razem zapuścić się poza starówkę stare miasto ;) i zobaczyć dzielnicę, o której tylko słyszałam.
W grudniu 2012 udało się spełnić to marzenie – z R. Początek był niestety dość marny, bo (pewnie w ramach reakcji alergicznej na dni wolne od pracy) dopadło mnie paskudne przeziębienie. Potem jednak wróciłam do życia, ubrałam się ciepło (nie macie pojęcia, ile warstw człowiek jest w stanie zmieścić pod spodniami!) i wraz z R. ruszyłam w głąb Kazimierza...
Ulica Józefa.
Dla zmyły - kadr ze starówki Starego Miasta, chciałam powiedzieć ;)
Od lewej: szyld na placu Nowym, ścienne scrabble w dzielnicy Podgórze, sufit naszej kwatery i uczuciowe kłódki z Kładki Bernatka.
 Kolczyki z IdeaFix (o tym później). Podkładka filcowa z Pepco (o tym nie później).
Pytanie dla młodszych czytelników Kieszeni - z czego wykonane jest to krzesło? W tle ewenement w czapce. Okolice pl. Nowego.
Ulica Szeroka. Czarująca.
Powiem krótko: Kazimierz to cudowna dzielnica. Kameralna (mimo hipsterskiego sznytu – nie odczuliśmy go w czasie tych kilku dni, ale też pewnie nie zaglądaliśmy do najmodniejszych lokali), pełna oryginalnych knajpek, przytulnych sklepików z mydłem i powidłem, barów, z których każdy zaskakiwał jakimś elementem wystroju czy nietuzinkowym menu. W Krakowie spędziliśmy kilka dni, ale zdecydowaną większość pożarł właśnie Kazimierz – nie mieliśmy ochoty go opuszczać. Wyjątek: krótki wypad na Podgórze i, dla przyzwoitości, na rynek (wtedy też zahaczyliśmy o Kino Pod Baranami). Oraz, istotny kierunek, Nowa Huta.
Znów bezcenny okazał się dla mnie przewodnik z serii Zrób to w..., z którego dowiedziałam się o kolonizatorach Kazimierza, twórcach klubów Singer i Alchemia; bez trudu znalazłam też miejsca, które wcześniej planowałam zobaczyć (np. sklep z meblami po recyklingu, zwany... cóż, Miejsce). Poza tym R. zjadł ekowołowinę, a ja splądrowałam butik IdeaFix, oferujący ubrania, biżuterię i meble tylko polskich projektantów (stąd pochodzą kolczyki ze zdjęcia i stąd nie pochodzi bajeczny, patchworkowy szezlong, którego nie mam w domu, ale nawzdychałam się do niego w sklepie przy Bocheńskiej). Bez Zrób to pewnie przeoczylibyśmy niejedną atrakcję.
 Ulica Józefa (jak można odczytać)
Alchemia przy placu Nowym.
Napis przy klatce schodowej ul. Mostowej.
Szyld przy pl. Nowym.
Księgarnia przy Mostowej. Paweł, tu kupiłam Ci Mausa!
Bardzo filmowe podwórko na Kazimierzu – dwa ujęcia.
Pomysłowe doniczki na pl. Nowym. 
R. w Momentum i świąteczne ozdoby na rynku.
Zima w drodze powrotnej i fragment napisu z rynku.

Najprzyjemniejsze akcenty wycieczki:
  • Zaułki, zakręty, podwórka... Po Kazimierzu można do woli chodzić i rozglądać się.
  • Koncert muzyki żydowskiej i cała ulica Szeroka, przesycona duchem kultury żydowskiej.
  • Grzane wino do śniadania. Codziennie.
  • Teatr! Kino też, ale po paru tygodniach z gorętszymi emocjami wspominam Lubiewo.
  • Szyldy i napisy. Jak słusznie zauważył R., na Kazimierzu nie ma żadnych sklepów czy restauracji sieciowych dzięki temu w czasie spaceru nie jest się co krok oślepionym znanym neonowym napisem, tylko można spokojnie wyławiać ciekawe przykłady typografii użytkowej.
  • Dowód miłości, czyli deklaracja R., że pójdzie ze mną na Festiwal Filmu Niemego. Wybrany seans: Metropolis, w piątek, od 23 do... 2 rano. Ostatecznie nie dotarliśmy, ale liczy się intencja!
  • Zimowe spacery kładką Bernatka. Zamierzaliśmy przejść tamtędy raz, ale potem, z niewiadomych przyczyn, nogi wciąż nas tam prowadziły.
  • Lokal Momentum przy Małym Rynku. Idealny dla przyjezdnych, czyli tych, którym rytm śniadań i kolacji radośnie się zaburza i o 2 rano mają ochotę na obiad, a w południe – na piwo. Sympatyczna obsługa, świetne, tapicerowane fotele i dużo, dużo zegarów (nazwa Momentum zobowiązuje).
Przyjemnie było pobyć w innym świecie (tym przyjemniej się wspomina, że obecny świat nie rozpieszcza). Nazwy ulic, napisy na tramwajach i drogowskazy co chwilę uruchamiały mi w głowie jakieś muzyczno-literackie skojarzenie, a to, klasycznie, z Bracką Turnaua (no i banał: kiedy tylko poszliśmy na starówkę, na Brackiej zaczął padać śnieg!), a to ze Świetlickim i jego litanią Planty, Szewska, Rynek... Rynek, Borek Fałęcki.
(Swoją drogą, ciekawe, że Świetlicki śpiewał: To miasto nie będzie należeć do mnie, to miasto należy raczej do Grzegorza Turnaua... a w mojej głowie Świetlicki i Turnau występują co chwilę razem, w dwugłosie).
Oprócz Kazimierza zafundowaliśmy sobie wycieczkę do Nowej Huty (Kraków i Nowa Huta. Sodoma z Gomorą... Nie zdawałam sobie sprawy, jak ten Świetlicki, którego słuchał mój brat, wdrukował mi się w pamięć!). Bardzo ciekawa przestrzeń.
A gdy wróciliśmy do Torunia... okazało się, że jest tu całkiem ciepło. I zaczęliśmy, do dziś nie dokończoną, rozmowę o tym, co musiałoby stać, żeby Bydgoskie Przedmieście w Toruniu rozkwitło jak Kazimierz w Krakowie. Idąc w ostatnią niedzielę po toruńskiej starówce – na której knajpek jest parę, butiki znikają jeden po drugim, za to mnożą się banki i parabanki, a z co drugiej witryny świeci ponury napis Lokal do wynajęciamyślałam, że skoro wokół rynku panuje taki marazm, mroczne (choć piękne architektonicznie) osiedle Bydgoskie nieprędko stanie się sercem miasta czy rajem dla turystów.

niedziela, 27 stycznia 2013

W dzikie kino zaplątani

Widzę właściwie dwa powody istnienia kina. Kina przez duże K, chciałoby się napisać, gdyby nie trąciło to wypracowaniem szkolnym; dwie funkcje, które moim zdaniem decydują o sensie istnienia X muzy (znowu wypracowanie!) i które sprawiają, że pewne filmy muszę, po prostu muszę zobaczyć na dużym ekranie, a nie – prześledzić na kanapie, przed telewizorem czy monitorem.
1. Dobre kino porusza. Uświadamia mi skalę własnej wrażliwości, wywraca emocje na lewą stronę, wyzwala empatię, o którą sami bym się nie podejrzewała. Każe angażować się w sytuacje czy dylematy, które na co dzień bywają mi zupełnie obce. Uzmysławia, że spokój czy porozumienie z drugim człowiekiem to towar dotkliwie deficytowy. W tej kategorii w moim prywatnym rankingu królują Single man czy Wymyk.
2. Dobre kino dostarcza rozrywki. Szturmem odwraca uwagę od rzeczywistości, przenosi w inny świat, zachwyca humorem, przeraża bez reszty albo wzrusza baśniową fabułą. Powoduje, że przez półtorej – dwie godziny po prostu świetnie się bawię.*
Właśnie w tej drugiej kategorii plasują się filmy, które widziałam niedawno – Hobbit Petera Jacksona i Django Quentina Tarantino. Pierwszy – baśniowy, ujmujący, oparty na... wiadomo jakim pierwowzorze literackim, ale i klasycznym modelu drużyny zmierzającej do celu, zespołu, który wspólnie pokonuje przeciwności losu, jednoczy siły, by osiągnąć szlachetny cel. Początkowo zespół bywa niezgrany, krnąbrny, jednostkowe interesy i temperamenty przysłaniają mu wspólne dobro, ale z czasem zwycięża w nim przyjaźń i solidarność (kto by zresztą nie obdarzył życzliwością Martina Freemana, uroczego doktora Watsona z Sherlocka?). Jak wśród rycerzy króla Artura albo u siedmiu wspaniałych.
A skoro siedmiu wspaniałych, to pora na drugi film – westernowy pastisz, Django. Jest tu wszystko to, co lubię u Tarantino – kapitalne, jedyne w swoim rodzaju postaci (przy okazji trzeźwa konstatacja: Christoph Waltz to najlepszy aktor świata), błyskotliwe dialogi, seria smaczków scenograficznych, kostiumowych i castingowych, żonglerka gatunkami filmowymi... Cała ta reżyserska dzikość i nonszalancja, która sprawia, że co druga sekwencja z filmu Tarantino staje się małym dziełem sztuki. Jedyne, czego dla mnie za dużo, to krew (tak, klasyka ekranowej masakry to jedyna fascynacja filmowa, której z Quentinem nie podzielam). Ba, jest nawet historia miłosna (bo, jak głosi staropolskie przysłowie, do Djanga trzeba dwojga)!

Co ciekawe, niedawno usłyszałam o tych filmach opinie dwóch kolegów, których zdanie sobie cenię. Pierwszy na Hobbicie się wynudził, twierdząc, że rozwleczono tę opowieść tylko dla celów komercyjnych, a całość jest bez porównania mniej emocjonująca niż Władca pierścieni (nie potwierdzam, bo Władcy wciąż nie widziałam...). Natomiast Django go olśnił. Drugi po seansie Hobbita zachwycał się scenariuszem, zaś film Tarantino określił komiksową wydmuszką z miałkim scenariuszem. Ta rozbieżność wywołała mój uśmiech; sama polecam i Hobbita, i Django, bo bawiłam się na nich świetnie. Choć, tu łyżka dziegciu na zakończenie, oba bez żalu skróciłabym o pół godziny.

* Istnieje oczywiście i trzecia kategoria: kino, które obezwładnia głupotą, poszerza zakres słowa kuriozum albo zanudza na śmierć; tu wysokie lokaty zajmują u mnie Alpy, Antychryst i Drzewo życia; ale bądźmy szczerzy, na tę kategorię rzadko decyduję się świadomie.
** Wypada również wspomnieć o kategorii czwartej, obejmującej filmy, które oglądam w kinie, bo w domu ich odbiór byłby utrudniony z uwagi na gatunek – jak wczorajsi Nędznicy (pozdrawiam „dziewczynę siedzącą obok”!).

niedziela, 20 stycznia 2013

Poczytaj mi ma...rketing

Od jakiegoś czasu gryzłam się tym, że R. i ja mocno angażujemy się w prace (liczba mnoga nieprzypadkowa) i brakuje nam czasu dla siebie. Zdarzają się sytuacje, że spędzamy wieczór na kanapie, siedząc każde ze swoim komputerem na kolanach i tylko co jakiś czas wymieniając parę słów. Jednocześnie oboje chcemy się rozwijać w dziedzinach, które nas interesują, nabywać nowych doświadczeń, szukać nowych ujęć znanych tematów...

Zaczęliśmy więc kombinować, co zrobić, żeby – nie wywołując rewolucji w życiu – wygospodarować więcej przestrzeni na wspólne działania. Nasza sytuacja jest dość szczególna, bo oboje poniekąd zajmujemy się marketingiem: ja pracując w agencji reklamowej nieustannie jestem na usługach działów marketingu różnych firm, R. kieruje swoim działem marketingu i, dla odmiany, współpracuje z agencjami. Postanowiliśmy wykorzystać tę podwójną perspektywę i założyć wspólnego bloga. A że oboje lubimy czytać – jest to blog książkowy!

Choć Marketing czytany to blog tematyczny, ukierunkowany na książki dotyczące reklamy i marketingu, zapewniam Was, że recenzje będą przystępne i, mamy nadzieję, interesujące. Zależy nam, by nawiązać dialog z ludźmi spoza branży i zderzyć punkt widzenia praktyka z obserwatorami lub nawet niechętnymi uczestnikami świata reklamy i marketingu. Zdradzę, że na mojej liście lektur poza żelaznymi pozycjami z biblioteczki copywritera, widnieją tak przyjemne pozycje, jak album Taschen z dawnymi reklamami mody, więc czytelnicy Kieszeni z pewnością znajdą tam coś dla siebie ;-)

Słowem – jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o zawodowej stronie życia R. i ewenementa, zajrzyjcie do nas.

piątek, 18 stycznia 2013

Ja cię kręcę

Weekendowe odkrycie – domek w głębokiej Rosji, ozdobiony mozaiką z... nakrętek po napojach. Każdy element został przybity własnoręcznie przez właścicielkę, panią Olgę. Niezwykłe, prawda? Więcej zdjęć (również z motywami zwierzęcymi) możecie zobaczyć tutaj.
A mnie od razu przypomniało się liczenie nakrętek przy okazji jednej z promocji w pracy... Te nie były tak inspirujące ;-)
P.S. W czeluściach Kieszeni mam wiele niedokończonych notek. Dziś trafiłam na jedną tajemniczą. Tytuł: zdzichtex, treść: zdzichtex. Pamiętacie, o co mogło mi chodzić?

wtorek, 15 stycznia 2013

Sposób na telemarketera

Dziś krótki cytat, który wynotowałam kiedyś z wywiadu z Michałem Rusinkiem:

[...] dzwoni do mnie pani z banku i mówi: "Dzień dobry, czy rozmawiam z panem Michałem Rusinek?"; ja: "Tak, ale ja się deklinuję"; ona: "A, to przepraszam. Zadzwonię później...".
Prawda, że ładne? :-) Kto się kontrowersyjnie deklinuje, niech korzysta z patentu! A wypowiedź pochodzi z archiwalnego wywiadu, którym Rusinek sprowokował zażartą dyskusję na temat formy Witam w mailach (pamiętacie?).
Tymczasem skoro telemarketerzy, to i telefon! [Stary obrazek z tego czasu – zgodnie z ujawnioną wtedy prawidłowością, czekam jeszcze rok, aż znów coś narysuję ;-) A telefon mieszka u Kasi].
P.S. A Pawłowi wszystkiego najlepszego z okazji imienin!

wtorek, 8 stycznia 2013

Smartphotos 3

Była już kiedyś porcja smartphotos, potem druga – a dziś, gdy po paru miesiącach przypomniałam sobie skomplikowany zabieg zgrywania zdjęć z telefonu na komputer, serwuję trzecią.
Na kawie z pewnym Tomaszkiem. Atmosfera Cafe w Toruniu.
  Kto wyżarł chleb? On!
 Wzywają mnie te Czechy jak nic.
 Reklama sklepu przy ul. Piekary w Toruniu.
Piękne się z Gdańska. 
Mariusz, czy to łosza? Pyta Sopot.
 Przeszwendana moja młodość.
  Sala, w której prowadzę zajęcia z copywritingu; pierwszy dzień. Nie żebym się wtedy emocjonowała i zbiegała pięć razy z góry na dół.
 Kociokwik w Toruniu.
 Jeden z ulubionych pubów Kieszeni.
 Odry; w trakcie pogańskich praktyk z kolegami z pracy.


niedziela, 6 stycznia 2013

Szklanka do połowy polska

Zasłuchuję się ostatnio w audiobooku Laska nebeska Mariusza Szczygła (serdecznie Wam polecam, bo choć to zbiór esejów na temat konkretnych czeskich utworów literackich, to nawet nie znając ich - sama wielu nie znam - słucha się z dużą przyjemnością. Laska to pogodna i wywołująca uśmiech gawęda o Czechach, świetne wprowadzenie w kulturę i obyczajowość naszych południowych sąsiadów - z każdym słowem bardziej się w Czechach zakochuję!)
...i dziś (pora skończ zdanie, które rozpoczęło notkę) trafiłam na ciekawy fragment dotyczący plakatów filmowych, a szerzej - cech narodowych Polaków i Czechów. Szczygieł pisze (czyta):
Dostałem od przyjaciela album o czechosłowackim i polskim plakacie filmowym, gdzie film Sklep przy głównej ulicy na polskim plakacie to dramat psychologiczny, na czechosłowackim - tragikomedia. Film Miłość blondynki polski plakat określa jako "słynny dramat psychologiczny", plakat czechosłowacki - jako "komedię filmową". Plakat do filmu Morgiana Juraja Herza w czechosłowackiej wersji ma kobietę roześmianą, w polskiej - przerażoną, z trupią czaszką na głowie.
(z rozdziału O kurczaku a'la Havel)
Więcej czeskich nut w myślach życzę Wam i sobie! A na koniec - stosowna ilustracja.

piątek, 4 stycznia 2013

Życiowe role

W przedświątecznych Wysokich Obcasach (nr 51, 22 grudnia 2012) natknęłam się na dwa wywiady, które... co tu dużo gadać, złapały mnie za gardło. Dziś zauważyłam, że są dostępne w sieci – postanowiłam podzielić się nimi z Wami w Kieszeniach.
„W środku naprawdę  jestem młoda”
Pierwszy to rozmowa Dariusza Zaborka ze Stanisławą Celińską, rozmowa niespotykana. Celińska opowiada o swoim życiu z tak szczerze, że na przemian wywołuje wzruszenie i śmiech. Mówi otwarcie i bez pruderii, ale z dala od taniej sensacji; z pokorą i wdzięcznością wobec losu, ale i ze świadomością swojej siły. Ma odwagę formułować śmiałe marzenia (!). 
Nie znajdziecie tu łzawych podsumowań czy tonu Odkrywam siebie na nowo albo Już nic nie muszę, tak powszechnego w wywiadach ze znanymi osobami. Rozmowa bez pretensji, bez stylizacji, piękna!
Czapeczka od Oprah 
Bohaterem drugiego wywiadu jest Jody Huckaby, szef PFLAG (Parents, Families and Friends of Gays and Lesbians – Rodzice, rodziny i przyjaciele gejów oraz lesbijek). Droga, którą przeszedł Jody, urodzony w ultrakatolickiej rodzinie na południu USA, jest niewyobrażalna. Równie trudna do pojęcia jest ewolucja świadomości jego ojca. (Nawet teraz, gdy ponownie ją przeczytałam, łzy napłynęły mi do oczu. I przypomniała mi się opowieść o pewnym OK naskrobanym w liście...).
Przejmujący wywiad, który ilustruje, jak wiele pozornie błahych elementów naszej codzienności sprzyja pogłębianiu uprzedzeń i jak obawa przed nieznanym paraliżuje rodzinną bliskość (wyznania rodzeństwa za kulisami telewizyjnego show). A z drugiej strony przypomina, że zjawiska trywialne, a uznawane za wiarygodne wśród sąsiadów czy krewnych, mają ogromną siłę rażenia (patrz: Dear Abby).
Przeczytajcie, dopóki teksty są dostępne. Znakomite historie. 

wtorek, 1 stycznia 2013

Łoszołomienie

Wnioski z wczorajszej imprezy (niektóre nowe, inne z lubością odkurzone):
  • zarywanie nocy w celach rozrywkowych jest znacznie, znacznie (_znacznie_) przyjemniejsze, niż zarywanie jej z powodu stresu;
  • wiele polskich szlagierów dużo lepiej brzmi w aranżacji na 8 głosów, niż w oryginale (w tym Rota);
  • Żwirek i Muchomorek mieli po 4 palce u stóp; 
  • przegub w samochodzie bywa zawodny (nawet jeśli kierowca ma dostęp do ciemnych mocy);
  • w przyrodzie istnieje pan sarna; co do łoszy – zdania są podzielone;
  • piłeczki pingpongowe + beret = Ciasteczkowy Potwór;
  • P. ma wybitne szczęście do basenowych przebieralni;
  • koty jedzą balony (niebezpowrotnie);
  • najdłuższa samogłoska w historii polskiej muzyki rozrywkowej to Eee z refrenu Jolki, Jolki;
  • chłopcy z Myslovitz są bardzo fajni;
  • zaczepianie taksówkarza, gdy ma się na sobie dres, pod okiem domalowane limo, a w garści puszkę piwa, nie wróży sukcesu;  
  • ogólnie: trzeba mieć z życia więcej zabawy! :-)
Szczęśliwego Nowego Roku, Kieszeniarze! Jeśli macie ochotę, podzielcie się wnioskami, jakie Wam nasunął ostatni dzień 2012 roku :-)