niedziela, 30 marca 2014

Do łezki Wes

Jeśli Woody Allen jest w kinematografii kieliszkiem dobrego wina – sprawdzonym, wytrawnym, czasem może za słodkim, ale cóż, w wypadku przesytu zawsze możemy sięgnąć do starych roczników – to Wes Anderson jest filiżanką gorącej czekolady z chili. Filiżanką fikuśną, bo w jego wypadku słowa przestarzałe i niedorzeczne zyskują prawo bytu, i trochę wyszczerbioną, bo naznaczoną losami postaci, przez których ręce przeszła. Naturalnie – filiżanką stylową, wysmakowaną kolorystycznie - taką, którą ma się ochotę wstawić tylko do fantazyjnego kredensu, nie do prozaicznej szafki z płyty mdf.

(Swoją drogą, czy zauważyliście, że najwybitniejsi reżyserzy filmowi noszą zwykle inicjały WA? Woody Allen, Wes Anderson... i wymieniałabym dalej, gdyby nie fakt, że notka dotyczy czegoś innego oraz że nie znam więcej przykładów).
 
Nowy film Andersona, Grand Budapest Hotel, wpisuje się w porcelanową charakterystykę. To słodycz przełamana melancholią, historia nostalgiczna, niespieszna, przyjemna w odbiorze, choć z gorzkimi akcentami w tle. To sentyment spleciony z ironią, smaczny miks burleski i komedii - poprowadzony przez brygadę znakomitych aktorów. (Na marginesie - w kategorii Filmów, Które Gromadzą Rzesze Znanych Twarzy, W Tym Willema Dafoe, Grand Budapest Hotel podoba mi się znacznie bardziej, niż Nimfomanka von Triera).

Cała fabuła Hotelu sprowadza się do wspomnień znajomości boya hotelowego (Tony Revolori/ F. Murray Abraham, ostatnio widziany m.in. w Homeland) z wyrafinowanym konsjerżem-bawidamkiem (Ralph Fiennes). Scenerią ich losów jest fikcyjna republika Żubrówka, osadzona gdzieś w Europie, a pyszniąca się najbardziej luksusowym hotelem lat 30. Kompozycje kadrów – jak to u Andersona – są przepiękne, starannie wystylizowane (czasem przestylizowane) i tak czarujące, że z przyjemnością wytapetowałabym nimi całe Kieszenie. Dodatkowego uroku dodają opowieści zabawy konwencją, nawiązujące do różnych epok historii kina i różnych technik filmowych.



Ja dałam się zauroczyć od pierwszej do ostatniej sceny – choć z pewnością jest to raczej przelotna znajomość, niż wieloletnie przywiązanie, które łączy mnie np. z The Royal Tenenbaums (na marginesie - kiedyś podsuwałam Wam pomysłowe plakaty do filmów Andersona). Ale Magda i Paweł, z którymi byłam w kinie, nie podzielali mojego zachwytu, określając Hotel jako przerost formy nad treścią, zarzucając mu zionącą pustkę w miejscu scenariusza i nudę. Wy sprawdźcie – moim zdaniem koniecznie w kinie.

5 komentarzy:

  1. Świetny tytuł! Jak zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przy czym trzeba zauważyć, że Magdzie wierzę i na pewno miała rację, a co do wypowiedzi Pana Pawła... Cóż... Z pewnością podszyte były ironią, złośliwością i na 100 % dyktowane były przez Sza Tana. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zakochałam się w tym filmie - i tak, to jest przerost formy nad treścią, ale jaki uroczy, piękny, wzruszający i groteskowy! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Naród domaga się nowych recenzji! :)

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.