wtorek, 9 marca 2010

Ryby nie mają głosu

Fish tank to film, który chciałam obejrzeć już dawno – odkąd dowiedziałam się o nim w Tygodniku kulturalnym, a potem usłyszałam pozytywną opinię Ani i Maćka. Gdy więc dotarły do mnie wieści, że film pojawił się w repertuarze toruńskiego Kina Centrum, natychmiast zabrałam R. na seans.

Wspomnienie Fish tank tuż po rozdaniu Oscarów jest całkiem zgrabnym zrządzeniem losu, bo i reżyserka filmu – Andrea Arnold – została przed paru laty uhonorowana nagrodą Amerykańskiej Akademii Filmowej. Statuetkę przyznano jej za debiutancką etiudę Osa, opowiadającą o matce samotnie wychowującej czworo dzieci.

I w Fish tank mamy do czynienia z postacią samotnej matki, choć jedynie drugoplanową. Główną bohaterką jest Mia – zbuntowana, zamknięta w sobie piętnastolatka, wychowująca się na przedmieściach Londynu. Odkąd usunięto ją ze szkoły, spędza całe dnie, spacerując bez celu po okolicy, tocząc walki z młodszą siostrą czy wreszcie – unikając rozgniewanej matki. Przepełniona złością, sfrustrowana, skłócona z koleżankami Mia, pewnego dnia odkrywa w sobie jednak pasję – taniec.

I tu uściślenie: jeśli spodziewacie się historii w stylu Billy'ego Elliota, będziecie zawiedzeni – Fish tank nie koncentruje się na dążeniu bohaterki do spełnienia marzeń. Treningi taneczne okazują się tu jedynie zapomnienia o goryczy codzienności i znalezienia obszaru, w którym bohaterka mogłaby bez obaw wyrażać swoje emocje; są podszyte pragnieniem zdobycia umiejętności, które zapewniłyby Mii szacunek innych. Dziewczyna trenuje więc wytrwale – tym chętniej, że w tanecznej pasji utwierdza ją Connor, czarujący i troskliwy przyjaciel jej matki...

Historia jest gorzka, surowa, odarta z sentymentalizmu. Film Arnold – ze swoją atmosferą zawiedzionych nadziei, ledwie tlących się złudzeń i desperackich, choć próżnych, prób odnalezienia się w różnych sytuacjach (co wcale nie ogranicza się do głównej bohaterki – wystarczy przyjrzeć się choćby postaci jej matki) przywodzi na myśl kino społeczne Kena Loacha. U Arnold jednak mniej widać uzasadnienie polityczne, sytuacja bohaterów nie wydaje się podszyta konkretnymi decyzjami brytyjskiego rządu, reżyser nie wysnuwa lewicowych diagnoz – tu nacisk pada raczej na relacje międzyludzkie, na zaburzone związku wewnątrz rodziny (choć oglądając, nie mamy wątpliwości, że jej losy są silnie uwarunkowane społecznie).

Gorąco polecam ten film – chwilami przygnębiający, chwilami budzący irytację wstrząsający – ale i pozbawiony taniego brutalizmu czy tendencyjności w przedstawieniu problemu. Dodatkowym atutem jest aktorstwo – zarówno odtwórczyni głównej roli, Katie Jarvis, jak i dziewczynka wcielająca się w jej siostrę (niestety, nie znalazłam nazwiska), czy wreszcie – dla mnie dość zatrważający – Michael Fassbender jako Connor, w dużym stopniu decydują o wiarygodności całej historii.

Tymczasem zaczynam się rozglądać za Osą i Red road...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.