Dwie recenzje z dwóch krakowskich wieczorów. Co je łączy? W obu przypadkach bohaterami są tylko mężczyźni. Co dzieli? Niemal wszystko pozostałe ;-)
Mój rower, reż. Piotr Trzaskalski, Kino pod Baranami
Mój rower, reż. Piotr Trzaskalski, Kino pod Baranami
Przyznam, że trochę się snobowałam przed tym filmem. Że to niby ładne, ale pewnie będzie do bólu przewidywalne, że to Trzaskalski od "Wigilia zawsze jest wtedy, kiedy my tego chcemy" (Edi), więc i w Rowerze nie zabraknie ckliwej łopatologii, że te jeziora w tle zwiastują Dom nad rozlewiskiem w męskim wydaniu i takie tam.
Tymczasem Mój rower okazał się naprawdę zgrabnym filmem. Chętnie zaliczę go do prywatnej kolekcji filmów uroczych – czyli owszem, jest sentymentalnie, ale wdzięk i bezpretensjonalność rekompensują resztę.
Akcja rozpięta jest między trzema pokoleniami mężczyzn – reprezentowanymi przez Włodka (Michał Urbaniak), Pawła (Artur Żmijewski) i Maćka (Krzysztof Chodorowski). Gdy Włodek zostaje porzucony przez żonę, wszyscy trzej wyruszają nad jeziora, by znaleźć sprawczynię zamieszania (Anna Nehrebecka). To pierwsza wspólna wyprawa dziadka, ojca i syna od lat, więc można się domyślać, że sprowokuje jakieś zmiany – ale (na szczęście!) Trzaskalski nie serwuje nam darcia szat, patosu i podniosłych deklaracji uczuć. Relacja między bohaterami się zmienia, ale nie wszystko zostaje wyartykułowane wprost, dosadnie i w akompaniamencie dzwonów.
Jedyne, co mi zgrzytało, to grubo ciosana postać Żmijewskiego – wolę jednak więcej półtonów w portretach bohaterów – ale reszta dostarczyła mi wiele przyjemności. Urbaniak na ekranie co rusz wywołuje uśmiech, Żmijewski potwierdza, że jest dobrym aktorem (w wywiadach z Trzaskalskim i Urbaniakiem czytałam zresztą, że bardzo wspierał na planie swoich partnerów, przez co patrzyłam na niego jeszcze życzliwiej), młody Chodorowski nie pozostaje w tyle. Na deser znakomity Witold Dębicki w rubasznej roli Franka, który przekazuje nastoletniemu Maćkowi swoje życiowe prawdy (Każdy alkohol jest bardzo dobry. Z wyjątkiem denaturatu. Który jest dobry).
Historia może nieszczególnie odkrywcza, ale opowiedziana z wdziękiem, z umiarem, przejmująco. A do tego dużo pięknych podlaskich pejzaży. Polecam.
Lubiewo, reż. Piotr Sieklucki, Teatr Nowy, Kraków
Powieści Witkowskiego, na której oparty jest scenariusz, nie czytałam (kiedyś zaczęłam, ale odłożyłam po 40 stronach i zajęłam się inną książką), jednak bezustannie zamierzam do niej wrócić. Dlatego kiedy zobaczyłam Lubiewo na afiszu (i ponaglana dodatkowo apetytem na krakowski teatr), namówiłam R., żebyśmy kupili bilety.
Spektakl wywołał we mnie mieszane uczucia. I to nie z przyczyn, które mogłyby się nasuwać jako pierwsze – kontrowersyjnej tematyki „podstarzałych ciot” (która to, jak czytamy w tym artykule, zniechęciła wielu krakowskich aktorów do udziału w przedstawieniu). Otóż przez dużą część przedstawienia miałam wrażenie, że główni bohaterowie (w ujęciu Pawła Sanakiewicza i Janusza Marchwińskiego) są jednak zbyt przerysowani, że aktorzy grają na jedną nutę – groteskowo-przegiętą, ostentacyjnie komiczną, operując kilkoma efekciarskimi zagraniami, które niezawodnie powołują do życia stereotypową „ciotę”. W rezultacie ich postaci, po kilku zabawnych scenach, zaczynały wydawać mi się nużące i jednowymiarowe.
Ratowały je epizody, przywoływane we wspomnieniach scenicznej Lukrecji i Patrycji – dzięki tym scenom Sanakiewicz i Marchwiński mieli okazję zaprezentować szerzej swoje możliwości aktorskie. Urzekła mnie też znakomita, purenonsensowa scena z młodym chłopcem (przedmiotem pożądania), kaczką i... serią brzuszków. Uwagę zwracały pomysłowe dodatki, jak narracja Krystyny Czubówny albo intonacja Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zestawiona z litanią imion „przyjaciółek” Patrycji i Lukrecji.
Przede wszystkim jednak zachwyciło mnie zakończenie. Już od sceny, w której bohaterowie zapalają symboliczne znicze (na kieliszkach z wódką) ku pamięci swoich towarzyszek sprzed lat, zmarłych na AIDS, aż po KAPITALNY występ Mikołaja Mikołajczyka. Ta ostatnia sekwencja, pełna namiętności i pasji, a przy tym – jednak – rozpaczliwa, w moim odbiorze uratowała spektakl. Dodała tę nutę melancholii i goryczy, dzięki której opowieść stała się wiarygodna, przekreśliła konwencję żartobliwych anegdot i radosnej serii kwiecistych bluzgów.
Na Lubiewo wybrać się warto. Przede wszystkim dla Mikołajczyka. Przepiękny występ.
Tymczasem Mój rower okazał się naprawdę zgrabnym filmem. Chętnie zaliczę go do prywatnej kolekcji filmów uroczych – czyli owszem, jest sentymentalnie, ale wdzięk i bezpretensjonalność rekompensują resztę.
Akcja rozpięta jest między trzema pokoleniami mężczyzn – reprezentowanymi przez Włodka (Michał Urbaniak), Pawła (Artur Żmijewski) i Maćka (Krzysztof Chodorowski). Gdy Włodek zostaje porzucony przez żonę, wszyscy trzej wyruszają nad jeziora, by znaleźć sprawczynię zamieszania (Anna Nehrebecka). To pierwsza wspólna wyprawa dziadka, ojca i syna od lat, więc można się domyślać, że sprowokuje jakieś zmiany – ale (na szczęście!) Trzaskalski nie serwuje nam darcia szat, patosu i podniosłych deklaracji uczuć. Relacja między bohaterami się zmienia, ale nie wszystko zostaje wyartykułowane wprost, dosadnie i w akompaniamencie dzwonów.
Jedyne, co mi zgrzytało, to grubo ciosana postać Żmijewskiego – wolę jednak więcej półtonów w portretach bohaterów – ale reszta dostarczyła mi wiele przyjemności. Urbaniak na ekranie co rusz wywołuje uśmiech, Żmijewski potwierdza, że jest dobrym aktorem (w wywiadach z Trzaskalskim i Urbaniakiem czytałam zresztą, że bardzo wspierał na planie swoich partnerów, przez co patrzyłam na niego jeszcze życzliwiej), młody Chodorowski nie pozostaje w tyle. Na deser znakomity Witold Dębicki w rubasznej roli Franka, który przekazuje nastoletniemu Maćkowi swoje życiowe prawdy (Każdy alkohol jest bardzo dobry. Z wyjątkiem denaturatu. Który jest dobry).
Historia może nieszczególnie odkrywcza, ale opowiedziana z wdziękiem, z umiarem, przejmująco. A do tego dużo pięknych podlaskich pejzaży. Polecam.
Lubiewo, reż. Piotr Sieklucki, Teatr Nowy, Kraków
Powieści Witkowskiego, na której oparty jest scenariusz, nie czytałam (kiedyś zaczęłam, ale odłożyłam po 40 stronach i zajęłam się inną książką), jednak bezustannie zamierzam do niej wrócić. Dlatego kiedy zobaczyłam Lubiewo na afiszu (i ponaglana dodatkowo apetytem na krakowski teatr), namówiłam R., żebyśmy kupili bilety.
Spektakl wywołał we mnie mieszane uczucia. I to nie z przyczyn, które mogłyby się nasuwać jako pierwsze – kontrowersyjnej tematyki „podstarzałych ciot” (która to, jak czytamy w tym artykule, zniechęciła wielu krakowskich aktorów do udziału w przedstawieniu). Otóż przez dużą część przedstawienia miałam wrażenie, że główni bohaterowie (w ujęciu Pawła Sanakiewicza i Janusza Marchwińskiego) są jednak zbyt przerysowani, że aktorzy grają na jedną nutę – groteskowo-przegiętą, ostentacyjnie komiczną, operując kilkoma efekciarskimi zagraniami, które niezawodnie powołują do życia stereotypową „ciotę”. W rezultacie ich postaci, po kilku zabawnych scenach, zaczynały wydawać mi się nużące i jednowymiarowe.
Ratowały je epizody, przywoływane we wspomnieniach scenicznej Lukrecji i Patrycji – dzięki tym scenom Sanakiewicz i Marchwiński mieli okazję zaprezentować szerzej swoje możliwości aktorskie. Urzekła mnie też znakomita, purenonsensowa scena z młodym chłopcem (przedmiotem pożądania), kaczką i... serią brzuszków. Uwagę zwracały pomysłowe dodatki, jak narracja Krystyny Czubówny albo intonacja Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zestawiona z litanią imion „przyjaciółek” Patrycji i Lukrecji.
Przede wszystkim jednak zachwyciło mnie zakończenie. Już od sceny, w której bohaterowie zapalają symboliczne znicze (na kieliszkach z wódką) ku pamięci swoich towarzyszek sprzed lat, zmarłych na AIDS, aż po KAPITALNY występ Mikołaja Mikołajczyka. Ta ostatnia sekwencja, pełna namiętności i pasji, a przy tym – jednak – rozpaczliwa, w moim odbiorze uratowała spektakl. Dodała tę nutę melancholii i goryczy, dzięki której opowieść stała się wiarygodna, przekreśliła konwencję żartobliwych anegdot i radosnej serii kwiecistych bluzgów.
Na Lubiewo wybrać się warto. Przede wszystkim dla Mikołajczyka. Przepiękny występ.
O, fajnie że opisałaś Mój rower, bo się zastanawiałam czy pójść, ale też przysnobowałam i stwierdziłam, że mi się nie chce, bo to pewnie nic ciekawego. A po Twojej zachęcie jednak mam ochotę obejrzeć :).
OdpowiedzUsuńJa za to polecam Moonrise Kingdom (jeśli jeszcze nie widziałaś, bo film już ma dobre pół roku tylko u nas w kinach się z takim opóźnieniem zjawił), bardzo mi się podobało. Z takim zastrzeżeniem, że nie ma filmu Andersona, który by mi się nie podobał, więc może jestem nieobiektywna :)
Bardzo często bywam w Kinie pod Baranami - miło, że i Ty tam zajrzałaś :)
OdpowiedzUsuńO "Lubiewe" w adaptacji Siekluckiego słyszałem wiele tuż po premierze, ale... wyleciało mi z głowy (chyba podobnie, jak Tobie powieść Witkowskiego:)
OdpowiedzUsuńZaciekawiłaś mnie tym przypomnieniem.
Maryno, jeśli obejrzysz, daj znać, czy Ci "Rower" przypadł do gustu. I dzięki za polecenie "Moonrise" - do Wesa również mam wielką słabość, więc na pewno się wybiorę :-)
OdpowiedzUsuńAnonimowy, nie mogłam nie zajrzeć!
hush-hush, cieszę się!
też byłam na Lubiewie, kiedy wpadli ze spektaklem do Warszawy, przyznaje że także nie przeczytałam książki wcześniej... mam podobne wątpliwości w odbiorze jak Ty, chodzi mi o jednowymiarowość, ale mnie się ona akurat finalnie podobała...
OdpowiedzUsuńNie wiem czy czytałaś, ale polecam DRWALA - Witkowskiego właśnie, świetnie się czyta!
Yonska, "Drwal" stoi na półce i się uśmiecha - kupiłam go pod wpływem paru pozytywnych opinii. Po Twojej rekomendacji przestawię na początek kolejki ;-)
OdpowiedzUsuń