niedziela, 22 lipca 2012

Kobito, ach. na co ci to, kompoty warz!

Ostatnie pięć dni roboczych, a właściwie w moim przypadku – roboczych dób, upłynęło pod tytułem Trans w reklamie: reaktywacja. I hasłem: Zawsze, kiedy wydaje ci się, że pracy nie może być już więcej, trzepnij się w głowę – może!
Dlatego z utęsknieniem czekałam na piątek – piątek, który oznaczał wprawdzie pobudkę o świcie i serię spotkań u warszawskich klientów, ale jednocześnie niósł za sobą chwilę nieuchronnego spokoju pasażera. Ciszę podróży. Wolność od bieżących spraw biurowych, maili, telefonów i roszczeń.
Miałam to szczęście, że w pierwszym spotkaniu w Warszawie brali udział tylko moi  koledzy, więc wysadzona przed jednym z centrów handlowych mogłam spędzić samotnie godzinę. Przemierzałam niespiesznie alejki sklepu, przestawiałam umysł na tryb pełnej sprawności, porządkowałam w głowie wszystkie projekty zrealizowane w tym tygodniu i myślałam: Spokojnie. Wytrzymasz. Bywały już ciężkie okresy, zachowasz odrobinę siebie w tym kołowrocie. To wszystko kwestia woli.
I, jak na zawołanie, gdy wyszłam ze sklepu, moim oczom ukazał się napis:
Czy dla autorki Kieszeni może być lepsza wróżba, niż wyrażona szyldem? ;-) Uśmiechnęłam się więc do siebie (i do starego zakładu) i próbowałam po raz pierwszy w tym tygodniu, naprawdę myśleć o czymkolwiek innym niż praca. Mam taką zasadę, ukutą dla zdrowia psychicznego, by nawet w najgorętszych zawodowych okresach wyrwać coś dla siebie, zarejestrować jakąś pozytywną chwilę, zapamiętać choć jeden przyjemny obraz, jakiś łyk kawy po upiornym poranku, mruczenie Figi przed zaśnięciem albo uśmiech koleżanki, z którą ślęczę do wieczora nad projektem. W minionym tygodniu było to potwornie trudne; udało się dopiero w piątek.

Ale udało się,
i oprócz upragnionego uwolnienia myśli, znalazłam w piątkowy poranek świetną książkę Kobiety, które igrały z PRL-em. Jest to zbiór artykułów i wywiadów pod patronatem Wysokich Obcasów, wśród bohaterek znajdują się Agnieszka Osiecka, Kalina Jędrusik, Barbara Hoff, Stanisława Ryster czy Anna Seniuk.
Czytałam tekst Anny Bikont o Osieckiej i zachwycałam się, bo po raz pierwszy spotkałam się z tym, by ktoś opisywał autorkę Okularników nie bezkrytycznie (abstrahuję od artykułów o jej prywatnym życiu); owszem, z uznaniem (sama przepadam za piosenkami Osieckiej, o czym wspominałam m.in. tutaj), ale i z trzeźwym spojrzeniem na jej pisarskie nawyki. Osiecka powiedziała kiedyś, że jej twórczy rozwój możliwy jest tylko przez zdrady kompozytorów, wokalistów, posad. W ramach przykładu Bikont przytacza sytuację z roku 1997, gdy na tydzień przed śmiercią poetka wysłała ostatni tekst do Grzegorza Turnaua, z prośbą o skomponowanie do niego muzyki. Kiedy jakiś czas później artysta wykonał ten utwór w spektaklu Zielono mi, widowisku wspomnieniowym prowadzonym przez Magdę Umer, jeden z widzów osłupiał. Był to Jerzy Satanowski, który wcześniej na prośbę Osieckiej przygotował muzykę do tego samego utworu.

Podobny głód nowych doznań, ciekawość ludzi i sytuacji, swoiste rozkojarzenie, nieustanne poszukiwanie miejsc, w których „być może jest ciekawiej”, znamionowały związki Agnieszki Osieckiej z ludźmi. Agnieszka nie zaprzyjaźniała się, tylko uwodziła
stwierdza w tekście Magda Umer, ujmując w tym zdaniu gorzkie rozważania na temat chwilowego zaangażowania Osieckiej w znajomości, żarliwych acz powierzchownych przejawów sympatii w postaci kwiatów, liścików czy upominków, po których następowały tygodnie milczenia. Z wyznań Umer czy Rodowicz wyłania się obraz kobiety, która bez wątpienia intryguje, ale na którą niestety w przyjaźni nie można liczyć. Z pewnym zaskoczeniem rozpoznałam w tym opisie jedną ze znanych mi osób.

No proszę, już teraz, pisząc o tekście Bikont, poświęcam tej lekturze więcej czasu, niż w trakcie czytania. A jednak w piątkowy poranek to spontaniczne wertowanie książki przyniosło mi potężny powiew spokoju. Pozwoliło wrócić do równowagi, otworzyło okna mojej głowy na coś innego niż praca. Oderwało od
wpisanego w najcięższe wyzwania zawodowe pytania, czy warto. Dzięki temu i dalsza część piątku minęła bardziej owocnie.

Za to sobota... Sobota pobiła o trzy długości wszystkie wcześniejsze dni tygodnia już z powodu samego faktu, że pozwoliła się wyspać. Porządnie i bezwstydnie długo. A potem przebiegła roboczo (zahaczając również o kawał niedzieli)
ale w zupełnie innej tonacji, niż firmowe dni pracujące. Weekend pozwolił nam bowiem... wykończyć balkon! Właściwe zdjęcia wrzucę kiedy indziej, dziś przedsmak. (Szkoda, że słońce wyszło dopiero przy ostatniej fotografii).
 
Pozdrawiam Was więc odurzona rozpuszczalnikiem, zmęczona, przygotowana na kolejny maraton pracy reklamowej, ale i entuzjastycznie przebierająca nogami w kierunku soboty. Bo w sobotę zaczynamy... urlop! Czyli czeka nas Kazimierz (jakżeby inaczej ;-), Bieszczady, Przemyśl, Sandomierz i inne dobra. Trzymajcie kciuki, żebym przetrwała ten tydzień.

4 komentarze:

  1. O proszę, jakie miłe zdjęcie dawnego Nowotki!
    Pozdrawiam warszawsko i wolsko ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. WItam w klubie miłośników urządzania kolorowych balkonów ;).
    Wygląda super, czekam niecierpliwie na więcej zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu jakieś wieści z projektu balkon;)))

    OdpowiedzUsuń
  4. I would like to invite you to my blog where I post free toolpack which contain item finder and cheats! Here is address of this blog: http://warzitemsandcheats.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.