wtorek, 7 września 2010

Talia i Melpomene

Rzadko się zdarza, że nie kojarzę któregoś z filmów Woody'ego Allena. Zwykle albo znam je na pamięć (jak Miłość i śmierć), albo wspominam jako silne rozczarowania (jak Koniec z Hollywood). Tym bardziej zaskoczyło mnie odkrycie, że ni w ząb nie przypominam sobie, o czym była Melinda i Melinda. Ba, zapomniałam nawet o istnieniu tego filmu. Sięgnęliśmy po niego z R. w poniedziałkowy wieczór, w mglistym przeświadczeniu, że dotąd nie mieliśmy okazji Melindy oglądać. W trakcie seansu stopniowo docierało do nas, że byliśmy w błędzie.
Rzecz dzieje się – tu zaskoczenie! ;-) – w Nowym Jorku. Kilkoro bohaterów w średnim wieku spotyka się w restauracji. Popijając drinki i śmiejąc się, dyskutują na temat tragicznego i komicznego wymiaru ludzkiego życia. Dla potwierdzenia swoich opinii zaczynają snuć opowieść o losach młodej kobiety – Melindy – która ni stąd, ni zowąd pojawia się w mieszkaniu swoich nowojorskich znajomych.
W tym momencie losy Melindy rozgałęziają się w dwa możliwe scenariusze – jeden lekki i optymistyczny, drugi – przesycony rezygnacją i melancholią głównej bohaterki. Granice między nimi dość szybko się zacierają i – moim zdaniem trochę przedwcześnie – zaczynamy te opowieści rozróżniać tylko po postaciach drugoplanowych.
Jednak całkiem przyjemnie śledzi się te równoległe wątki – zabawnie jest wychwytywać szczegóły (przedmioty czy miejsca), które rozbłyskują w obu historiach, a zdarzają się i akcenty typowo komediowe (zwłaszcza w wydaniu Willa Ferrela, który uosabia tu wiele cech, odtwarzanych zwykle przez Allena ;-) 
Ogólny wydźwięk filmu – a zdaje się, że i opinię samego reżysera – zdradza krótka wypowiedź Melindy. Rozmawiając na przyjęciu z utalentowanym pianistą, bohaterka wyznaje, że piosenka, którą usłyszała, przypomina jej początki pewnej znajomości. Widząc łzy w oczach Melindy, mężczyzna pyta:
– To z żalu czy z radości?
– A czy to nie wszystko jedno?
– odpowiada kobieta.
Tę tonację znamy doskonale – w większości filmów Allena wątki tragiczne i komiczne przeplatają się, dowodząc, że to, co w danej chwili wydawało nam się życiowym dramatem, po roku sprowadza się do lekkiej anegdoty. Lubię ten allenowski dystans, ironiczne spojrzenie na ludzkie ambicje i wzniosłe, dalekosiężne plany – tyle, że Melinda po prostu nie jest zbyt błyskotliwą wypowiedzią w tym temacie.
W skali filmów Woody'ego Allena przyznałabym Melindzie i Melindzie 3/ 6 punktów (gdzie 6 ma Annie Hall, a 5 – Złote czasy radia czy Miłość i śmierć ;-) Natomiast w generalnej skali kina – 4/ 6. Ot, jest to sympatyczna opowiastka, która może uprzyjemnić jesienne popołudnie, ale po paru tygodniach raczej nie będzie się jej pamiętać. Patrz: dowód w postaci pierwszego akapitu tej notki ;-)
P.S. Na koniec parę słów o formie. Całkiem niedawno pisałam o filmie, który w przewrotny sposób ilustruje temat opowiadania historiiMelinda i Melinda to kolejny przykład z tej kategorii. Gdyby więc kogoś interesowały zabawy kompozycją ramową czy przenikanie się różnych narracji w filmie, niech sięgnie po te dwa tytuły. Zabawne zresztą, że jedną z głównych ról w Melindzie zagrał wspomniany już Will Ferrell – dla mnie najbardziej rozpoznawalny po filmie Przypadek Harolda Cricka (Stranger than Fiction), sztandarowego dla wątku „opowieści w opowieści”.

2 komentarze:

  1. Fajnie o tym piszesz. Bardzo nie lubię, kiedy filmy Allena dzieli się na "wesołe" i "smutne". Bo moim zdaniem ich urok płynie właśnie z tej skali odcieni szarości...

    OdpowiedzUsuń
  2. Annie (czy to od Annie Hall? ;-), też nie lubię tego rozgraniczenia. Za najbardziej błyskotliwe uważam właśnie filmy Allena pełne wątków tragikomicznych - jak "Miłość i śmierć" :-) Obłędnie zabawny, a jednak jakaś poważniejsza myśl się za nim kryje.

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.