niedziela, 14 kwietnia 2013

Trasa bulwarowa

R. bardzo dużo wyjeżdża, a ja – choć jestem istotą społeczną – grono bliskich przyjaciół mam wąskie. Dlatego wiele czasu spędzam sama, zwłaszcza w weekendy.
Do moich ulubionych form spędzania takich single Saturdays należy wylegiwanie się na nadwiślańskim bulwarze. Wspominałam Wam już o tym przy okazji Wody lub kobiecych powieści z ptaszkiem; w sobotę wstaję więc z trzynastym promieniem słońca (a z pierwszym skokiem Figi „na klopsa”), pakuję do torebki książkę, notes i długopis, czasem też aparat i... ruszam pieszo w stronę miasta!
Na zdjęciu jesień 2012. Chleb kupiłam dla siebie,
ale uległam perswazji nowych znajomych - patrz: zdjęcia niżej...
Gdy jestem już na starówce, mijam ruiny zamkowe i na horyzoncie widzę już linię rzeki, ekscytuję się jak w czasie wyjazdów nad morze (wiecie, ostatnie kroki do plaży pokonuje się zawsze najszybciej). Podbiegam więc i pilnuję, by nie rozlać kawy, którą kupiłam chwilę wcześniej (zwykle w Kona Coast, sympatycznej knajpce z wegetariańskim panini, albo Central Perk, kawiarni w duchu serialu Przyjaciele – oba miejsca polecam). 

W tym momencie, radośnie przebierając myślami na widok Wisły i błękitnego nieba, zawsze (_zawsze_, już nieświadomie, bez zastanowienia), zaczynam nucić refren starej piosenki Yugoton:
Późną nocą na bulwarze
na falochronie siedzę sam,
trochę wspominam, trochę marzę,
całą noc dla siebie mam.
(z tą różnicą, że ostatni wers śpiewam jako: Cały dzień dla siebie mam, w odruchu dopasowania tekstu do realiów; pewnie to jakieś natręctwo, choć np. fakt, że nie siedzę na falochronie zupełnie mi nie przeszkadza). 

Potem już sama rozkosz: czytam, popijam kawę, zamykam oczy i grzeję twarz w słońcu, przerywam, żeby zapisać jakiś pomysł, znowu czytam, gapię się na wodę, piszę o tym, że gapię się na wodę, liczę gołębie, znowu czytam... W tle wiatr w przedziwny sposób to tłumi, to wydobywa różne dźwięki – fragment rozmowy rowerzystów, odgłos samochodu jadącego za plecami, śmiech dziecka oddalonego o sto metrów... Przyjemny, wyciszony szmer miasta.

Poniżej kadry z różnych bulwarowych spacerów o różnych porach roku. Cieszcie się wiosną, Kieszeniarze!
Inwazja pożeraczy chleba. A spod torby wystaje program festiwalu filmowego TOFIFEST – pamiętam, że tego dnia kupiłam bilety na cudowną Shirley.
Twórcy murali przyłapani na gorącym uczynku – jesień 2012. W tle majaczy toruńska starówka – tak to właśnie wygląda z bulwaru.
Nie mogło go zabraknąć – jedyny, niepowtarzalny, od dekad będący bohaterem dyskusji, gdzie ma powstać jego następca (teraz, odpukać, następca już rośnie). Tu w weekendowym anturażu – bez korków!
Pamiętam, że to zdjęcie wysłałam z pozdrowieniami Marynie. Wyjątkowo siedzę na ławce – może dlatego, że chwilę wcześniej byłam na rozmowie w sprawie prowadzenia zajęć z copywritingu na UMK – pewnie chciałam wytrwać chwilę dłużej w tej cywilizowanej postaci. Maj 2012.
A tu znów ostatnia jesień, panel książkowy (właśnie sobie przypomniałam, że Masłowskiej też jeszcze nie doczytałam). I uściślenie dla R.: kochanie, tytuł książki to nie jest wyznanie do Ciebie!
Z cyklu Fauna Torunia: żaba na bulwarowym murze, a w tle zacny Toruń turystyczny.
A to z drogi powrotnej z wczorajszego spaceru. Takie promocje mamy w Toruniu, panie!

3 komentarze:

  1. "Skok Figi na klopsa" - mój splot słoneczny już to sobie wyobraża ;) Poranek to zdecydowanie nie pora, gdy kocha się koty najbardziej.

    Zazdroszczę Ci tych sobót ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. ach nasze toruńskie bulwary, tyyle się tam działo, tyyle godzin się tam leżało, siedziało, czytało, opalało :)

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.