Nareszcie! Po gorączkowym tygodniu się sobotę poświęcić w całości na festiwal filmowy Tofifest. Wśród jego płomiennych reflektorów i czerwonych plakatów nasyciłam się spotkaniami, nasłuchałam kuluarowych rozmów i nacieszyłam kinem. Toruński Tofifest dziś tworzony jest z coraz większym rozmachem, wypływa na pola międzynarodowe, a w mojej pamięci pozostaje wciąż jako kameralne, offowe toffi, którego początki zbiegły się z pierwszymi latami mojego życia w tym mieście.
Na pierwszy ogień trafił w sobotę temat montażu. W czasie dynamicznej, swobodnej rozmowy w Czytelni toruńskiego CSW, dwoje świetnych polskich montażystów - Milenia Fiedler i Maciej Pawliński - dzieliło się ze słuchaczami nie tylko techniką cięcia, ale przede wszystkim - swoim spojrzeniem na kino i sztukę opowiadania historii. A motyw opowiadania historii zawsze interesuje mnie najbardziej!
Reflektory przed OdNową, w której świeżo wyremontowanym kinie odbywało się wiele seansów (sympatyczne kino studyjne, polecam!)
Milenia Fiedler nawiązywała m.in. do pracy nad filmami Wałęsa. Człowiek z nadziei, Tatarak (urocza anegdota na temat sceny, w której bohaterka odgrywana przez Jandę ulega zauroczeniu młodym chłopcem) czy Dziewczyna z szafy (jedyny minus, że przy okazji zdradziła zakończenie tej ostatniej...). Z kolei Maciej Pawliński zafrapował mnie opowieściami o Miłości Fabickiego (ponieważ od czasu kwietniowego seansu, regularnie wracam do tego filmu myślami, możliwość poznania pytań, jakie zadawali sobie twórcy ekranowej historii, była nie do przecenienia).
W rozmowie pojawiła się też ciekawostka (znana już czytelnikom Kieszeni na FB): nad Drzewem życia pracowało równolegle aż pięciu montażystów. Dopiero z efektów ich pracy reżyser, Terrence Malick, zmontował jedną opowieść. Jak mówili prowadzący spotkanie, "potrzeba wiele staranności, żeby z takich, zupełnie różnych przecież, historii zmontować jeden film" - i pewnie dlatego Drzewo życia było tak chaotyczne, nudne i pełne efekciarstwa!
Po świetnej rozmowie o montażu, zahaczyłam o fragment spotkania z Ulrichem Seidlem (reżyser m.in. trylogii Raj: wiara, nadzieja i miłość), załamałam ręce nad kiepską promocją spotkań na Tofifest, i pomaszerowałam do OdNowy obejrzeć Idę Pawła Pawlikowskiego.
O Idzie jest, i pewnie jeszcze długo będzie, głośno - weszła do szerokiej dystrybucji z gdyńskimi Złotymi Lwami na koncie. Ponieważ siła tego obrazu tkwi w jego subtelności i prostocie, oszczędzę Wam szczegółów. Napiszę krótko: Ida to bardzo dobry, wyważony film, utkany z precyzyjnych ujęć. Tytułowa bohaterka - nastolatka, wychowana w klasztorze - u progu złożenia ślubów zakonnych, kontaktuje się z jedyną krewną (Agata Kulesza). Gdy konfrontuje się ze światem, który dotąd pozostawał za murami, dowiaduje się też wiele o swojej tożsamości...
Film Pawlikowskiego dotyka dramatycznych wątków polsko-żydowskich, więc z pewnością będzie porównywany do Pokłosia. Obraz Pasikowskiego jest bardziej dosadny i naturalistyczny, bliżej mu do kina akcji; Ida jedynie sygnalizuje pewne fakty i emocje (najbardziej bolesne momenty rozgrywają się tu między wierszami, a nawet... poza kadrem!). Mnie osobiście bardziej przekonuje estetyka Pawlikowskiego, ale nie warto skupiać się tylko na historycznym kontekście jego opowieści.
Największą wartość filmu stanowi Agata Kulesza - znakomita, przenikliwa, porywająca. Gdy w pewnym momencie jej postać odchodzi na plan dalszy, Ida traci impet. Koncentracja na samej tytułowej bohaterce i jej wewnętrznym rozwoju znacznie mniej mnie interesowała (wbrew założeniom filmu), niż historia Wandy Gruz; bez postaci Kuleszy ten film po prostu by nie istniał.
Drugie, obok Kuleszy, silne wrażenie: czarno-biała warstwa wizualna filmu. Tak starannie dopracowana, tak przesycona grą faktur, wzorów i kontrastów, że nie pozostawia wątpliwości, iż rezygnacja z koloru nie była błahą decyzją w postprodukcji. Wszystkie ujęcia zostały skomponowane umiejętnie i misternie, dzięki czemu tym lepiej widać, że opowieść Pawlikowskiego nie jest czarno-biała, lecz właśnie - dotyka różnych odcieni szarości. Zachęcam do obejrzenia, a serdecznie zniechęcam do przeglądania zwiastunów czy zbyt rozbudowanych recenzji. Gdy wychodziłam z sali, słyszałam kilka komentarzy: Niby fajny, ale wszystkie ważne sceny były w reklamach...
Niestety, podzielam opinię osób, które z Tobą wychodziły z sali - międlone przez telewizję zwiastuny psują przyjemność oglądania "Idy". Kluczowe sceny widziałam nawet nie w zapowiedziach reklamowych, co w transmisji z Gdyni. A uświadomiłam to sobie w sobotę, kiedy wybrałam się na długo wyczekiwaną premierę i wyszłam z sali... z rozczarowaniem.
OdpowiedzUsuńZa to "Pokłosie" jeszcze przede mną.
F.
Czekałam na Twoją recenzję "Idy". Dziękuję :)
OdpowiedzUsuńA mi cały czas brakuje dobrego filmu o radości, dumie, spełnieniu. I nie chodzi mi o film pobiciu rekordu swiata, locie na marsa, czy superlek na zmarszczki (wynalazca zostałby w moment najbogatszym człowiekiem swiata, a może nawet awansowany na boga). Myślę o pozornej szarości opartej na byciu sobą, szacunku... To trudniejsze niż rozterki wewnętrzne, czy jakiś drobny wątek na ten temat przy okazji innej historii.
OdpowiedzUsuńPowtarzam DOBRY (i z jednym operatorem)
TKO
A ja się niestety na "Idzie" wynudziłam. Wiem, że to film z innej bajki niż "Pokłosie"., ale jednak porównanie jest nieuchronne. U mnie wypadło zdecydowanie na korzyść Pasikowskiego.
OdpowiedzUsuńPokłosie - wyraziste, mocne, sugestywne, Ida - zbyt rozmyta i nieciekawa. Acz co do zdjęć zgadzam się, piękne!